RAPORT MECZOWY! 8. KOLEJKA - SEZON 24/25
To była przedostatnia kolejka tej rundy, a niska temperatura, oscylująca w okolicach zera, zmuszała zawodników do jeszcze większego wysiłku. To jednak dobrze wpłynęło nie tylko na ich rozgrzewkę, ale także na atmosferę na boiskach. Bo szczególnie w meczach o wysoką stawkę działo się naprawdę dużo!
Hitem minionej serii gier było starcie pomiędzy EXC Mobile Ochota a Gladiatorami Eternis. Chociaż wynik już znacie, dziś macie okazję dowiedzieć się, jak przebiegało to emocjonujące spotkanie. Oprócz tego przygotowaliśmy relacje z pozostałych meczów rozegranych 17 listopada!
Mecz drużyn, które radzą sobie w tym sezonie bardzo dobrze. Gospodarze, czyli beniaminek przystąpił do tego pojedynku w swoim najmocniejszym zestawieniu na czele z reprezentantem Polski Kacprem Cetlinem. Goście cały czas cierpią na brak kontuzjowanego Borysa Ostapenko. Początek tego pojedynku był bardzo wyrównany, z próbami zaskoczenia bramkarzy po jednej i drugiej stronie. Jako pierwszym w 7 minucie udało się to Otamanom a konkretnie Yakovence po podaniu od Boiki. Od tego momentu brązowi medaliści poprzedniego sezonu bardzo mądrze ustawili się na swojej połowie, od czasu do czasu groźnie kontrując. Ogień Bielany nie za bardzo umiał znaleźć sposób na przedostanie się pod bramkę strzeżoną przez Bortnyka. Wszystko zmieniło się pod koniec pierwszej odsłony, kiedy prosty błąd obrońcy zespołu zza naszej wschodniej granicy wykorzystał - popisując się kapitalnym uderzeniem - Michalski. Chwilę później było już 2:1. Bezpośrednio z rzutu wolnego gola zdobył Cetlin. Druga połowa tego spotkania rozpoczęła się zdecydowanie lepiej dla gości. Radkevich popisał się indywidualną akcją, która wyrównała stan potyczki. Przez następne kilka minut było dużo walki oraz prób z jednej i drugiej strony. Stałe fragmenty gry to była mocna broń gospodarzy w tym pojedynku, bo gol na 3:2 również padł po jednym z nich. Gozdalik dogrywał z rzutu rożnego a krycie w polu karnym zgubił Lisiecki i umieścił piłkę w siatce. Niedługo później swoje drugie trafienie dorzucił Michalski i zrobiło się 4:2. Otamany cały czas starały się o gola kontaktowego i w końcu im się to udało. Mocny strzał Haiduchyka z rzutu wolnego przełamał dłonie Świercza i futbolówka wtoczyła się do bramki. Jak się później okazało, była to ostatnia zmiana rezultatu w tym starciu. Ostateczny wynik to 4:3 dla Ognia Bielany, który mimo wszystko niespodziewanie do ostatniej kolejki tej rundy będzie walczył o tytuł mistrza jesieni.
Pojedynek ekip, które niczym tlenu potrzebują zwycięstw. Przed tym spotkaniem gospodarze z 6 oczkami zajmowali 8 miejsce w tabeli, o 1 miejsce wyżej z 1 punktem więcej plasowali się goście. Bardzo szybko rozwiązał nam się worek z bramkami w tym starciu. Już w 2 minucie bramkę dla Explo Team po podaniu od Góreckiego zdobył Koński. Kilka minut później na 2:0 trafił Kołaczyński i w szeregach Alpanu zaczęło robić się nerwowo. Sygnałem do ataku był gol Matejaka, ale szybko te sygnały ostudził Gajewski, zaliczając samobójcze trafienie. Jeszcze gorzej dla gości zrobiło się zaledwie po kilkunastu sekundach, kiedy na 4:1 trafił Włudarski. Stracone bramki zmobilizowały faworytów i jeszcze przed gwizdkiem kończącym pierwszą odsłonę dorzucili dwa gole za sprawą Rafała Radomskiego i Daniela Kani. Kolejne 25 minut to ciągła zmiana nastrojów u jednych i drugich. Mieliśmy bardzo dużo sytuacji podbramkowych. Kilka z nich znalazło drogę do siatki. I tak pomiędzy 30 a 40 minutą aż 4-krotnie bramkarze musieli kapitulować. Skuteczniejsi byli goście, którzy w tym okresie czasu wyszli na jednobramkowe prowadzenie. Końcówka pojedynku była równie szalona, co cała reszta tego meczu. Kolejne gole u jednych i u drugich. Ostatecznie doświadczenie Alpana wzięło górę i to oni odnieśli bardzo cenne zwycięstwo 8:7, które oddaliło ich od strefy spadkowej na 4 oczka. Explo mimo dobrego meczu i ambitnej postawy punktów musi szukać w kolejnych starciach.
Spotkanie Tura z Gladiatorami nie miało takiej temperatury, jakiej moglibyśmy oczekiwać od takiego meczu. Głównie za sprawą gospodarzy, którzy na AWFie zjawili się zaledwie w szóstkę. Goście po porażce z EXC Mobile Ochota chcieli wygrać, lecz nie napotkali na opór przeciwnika. Pierwsza połowa jeszcze była w miarę wyrównana, bo Gladiatorzy, po tym jak strzelili szybko kilka bramek, trochę rozluźnili szyki i czasami mając nawet dobre okazje, marnowali je, chcąc efektownie kończyć swoje akcje. W obozie gospodarzy wyróżniał się Karol Boniecki, ale sam nie za wiele mógł zdziałać przy dobrej defensywie rywali. W bramce robił co mógł Paweł Wysocki, jednak rywale mieli na tyle klarowne sytuacje, że i jego kunszt nie pomagał. Do przerwy było 2:5 i czekaliśmy, co wydarzy się w drugiej połowie. Po zmianie stron goście nie zamierzali odpuszczać i starali się zdobywać kolejne bramki. Tur miał w głowie tylko to, żeby dotrwać do końca meczu. Gdy Gladiatorzy mieli już pewny wynik, do bramki wszedł Tomasz Pietrzak i to on rozgrywał ataki swojego zespołu. Tur stać było na bramki zmniejszające rozmiary porażki i ostatecznie goście zwyciężyli 6:14. Ekipa z Ochoty ponownie ma dość swobodne podejście do spotkań i jeśli to się nie zmieni, to chyba o nic więcej niż miejsce w środku tabeli niestety nie powalczą.
Po tym starciu nikt nie spodziewał się cudów i ekipa gospodarzy była tutaj murowanym faworytem. Na dodatek goście już na starcie podkręcili sobie poziom trudności do niemożliwego, bo stawili się na placu w zaledwie sześć osób. Jakby tego było mało, to po kilkunastu minutach gry kontuzji nabawił się Michał Raciborski. Choć uraz okazał się raczej niegroźny, to kapitan Contry nie był w stanie kontynuować meczu. W tej sytuacji do składu gości dołączył jeden z organizatorów, a dokładnie Maciej Piątek. Co ciekawe Maciejowi udało się nawet strzelić gola, kiedy dobił strzał Mateusza Tumulca, ale nie czarujmy się, że to trafienie miało jakikolwiek wpływ na przebieg spotkania, skoro zdarzyło się przy stanie 11:0. Mimo to zawodnicy Contry szukali okazji strzeleckich do samego końca i Mateusz Tumulec oraz dwukrotnie Maciej Kurpias znaleźli drogę do siatki eXc. Gospodarze potraktowali ten mecz raczej jako rozgrzewkę przed dużo trudniejszym, wieczornym starciem z Gladiatorami i rozgrywali piłkę z dużym luzem. Mamy niemal pewność, że przy tej dyspozycji Jana Grzybowskiego, Krystiana Nowakowskiego i Michała Kępki eXc spokojnie mogłoby zakończyć to spotkanie z jeszcze lepszym bilansem. Rozsądek wziął jednak górę i gospodarze nie forsując tempa i nie ryzykując zdrowiem, spokojnie zgarnęli łatwe trzy punkty. Gościom należą się mimo wszystko słowa otuchy, bo niejedna ekipa znajdująca się w takim położeniu, po prostu oddałaby walkowera, a Contra pokazała honor. Niestety Michał Raciborski ma się nad czym zastanawiać, bo taka frekwencja zupełnie wyklucza sensowną grę na najwyższym poziomie rozgrywek.
To miał być absolutny hit w tej kolejce i z pewnością poziom meczu nie zawiódł. Gladiatorzy przyszli na to starcie w mocnym składzie, a z brakujących zawodników można wspomnieć tylko Jakuba Jóźwiaka, Kamila Kuczewskiego i Mikołaja Kwiatkowskiego. Jednak dwie piątki jakie stworzył Michał Dryński, miały dawać intensywność i presję na przeciwniku. Goście postawili na jakość i choć mieli zaledwie trzy zmiany, to liderzy gdy tylko mieli siłę, przebywali na boisku. Początek to badanie formy i nikt nie zamierzał rzucać się na przeciwnika. Ta trochę zachowawcza gra miała miejsce do pierwszego trafienia. Goście ostatnio mogą liczyć na skuteczność Grzybka i ten jako pierwsze zapisał się w protokole meczowym. Od stanu 0:1 inicjatywę przejęli gospodarze i wkrótce dopięli swego. Adrian Giżyński niemalże wepchnął piłkę do siatki i Krzysiek Jabłoński nie miał za wiele do powiedzenia. Gra zaczęła się od początku. Po obu stronach widać było determinację i chęć zwycięstwa, lecz trzeba zaznaczyć, iż oprócz jednego faulu w drugiej połowie gra była czysta, a klimat na boisku przyjazny, co nie zawsze jest regułą w spotkaniach tej rangi. Przed przerwą EXC ponownie wychodzi na prowadzenie i po 25 minutach rywalizacji mamy 1:2. Wszyscy jednak pamiętaliśmy, że w poprzedniej potyczce do przerwy wygrywało EXC, a po zmianie stron górą byli Gladiatorzy. Tym razem taki scenariusz się nie powtórzył. Doskonale na przestrzeni całego starcia prezentował się Krystian Nowakowski, który nie tylko pracował na boisku w defensywie, ale podpowiadał kolegom. Z kolei w ofensywie zanotował bramkę i dwie asysty. Damian Patoka także wyglądał doskonale zarówno pod względem fizycznym, jak i motorycznym. Gladiatorzy starali się odwrócić losy meczu, ale zagrali chyba poniżej oczekiwań. Co więcej - gdy wynik był niekorzystny, nie do końca mogli się zdecydować, jaką koncepcję gry wybrać i to również miało wpływ na wynik. Ostatecznie EXC wygrało zasłużenie 3:6 i wobec porażki Otamanów ma znakomitą okazję, by po rundzie jesiennej pozostać na pierwszym miejscu w tabeli.
Drużyna Warsaw Rangers do spotkania z Lakoksami przystępowała z dwoma zwycięstwami z rzędu. Z drugiej strony nominalni goście mogli się pochwalić serią pięciu spotkań zakończonych kompletem punktów. Już od początkowych fragmentów sporo działo się na boisku a pierwsza akcja gospodarzy zakończyła się bramką. W kolejnych minutach obydwie drużyny starały się pokonać golkipera rywali, a bardziej konkretni byli goście, którzy w ciągu minuty zanotowali dwa trafienia i wyszli na prowadzenie. Ich rywale nie pozostali dłużni i pięć minut później powtórzyli ten sam wyczyn, ustalając wynik pierwszej połowy na 3:2. Na starcie drugiej połowy goli nie uświadczyliśmy i dopiero w minucie 35 Miłosz Nowakowski strzałem bezpośrednio z rzutu wolnego doprowadził do remisu. Kolejne dwa trafienia były ponownie autorstwa Lakoksów i na pięć minut przed końcowym gwizdkiem sędziego, zawodnicy tej drużyny mieli dwa gole zapasu. Przegrywający zmniejszyli jednak straty, lecz tego dnia na więcej nie było ich stać i mecz zakończył się wynikiem 5:4 dla gości. Po bardzo intensywnym spotkaniu, gdzie było dużo "piłki w piłce" i nie było żadnych złośliwości, drużyna Lakoksy CF odniosła kolejne zwycięstwo, które winduje ich na drugie miejsce w ligowej tabeli. Warsaw Rangers musieli się z kolei obejść smakiem.
Stawką niedzielnej potyczki pomiędzy Warsaw Bandziors i Ukrainian Vikings były cenne trzy punkty. Dla Bandziorów zwłaszcza, bo oni nie otworzyli jeszcze swojego dorobku, z kolei dla Wikingów była to okazja, by podgonić czołówkę. Już pierwsza akcja gości zakończyła się golem, po którym wyszli na prowadzenie. Na kolejną bramkę czekaliśmy do 10 minuty i ponownie zaliczyli ją gracze z Ukrainy. Od tego momentu gospodarze zaczęli śmielej atakować i w efekcie zaliczyli trafienie kontaktowe. Bramka ta, mimo kilku dobrych sytuacji, ustaliła wynik pierwszej połowy na 1:2. Druga część meczu zaczęła się od straty Warsaw Bandziors, która okazała się brzemienna w skutkach i zakończyła straconą bramką. Podopieczni Szymona Kołosowskiego nie zamierzali jednak składać broni i próbowali odrobić dwubramkową stratę. Ostatnie pięć minut w ich wykonaniu było koncertowe. Najpierw zainkasowali trafienie kontaktowe, a potem niemal równo z ostatnim gwizdkiem sędziego, zadali ostatni cios na wagę remisu. Po bardzo wyrównanej batalii, w której obydwie strony miały swoje szanse, mecz zakończył się remisem. Dzięki skutecznej końcówce zawodnicy Warsaw Bandziors zdobyli pierwszy punkt w sezonie, który jest dla nich światełkiem w tunelu i sugeruje, że ta ekipa nie powiedziała ostatniego słowa. Zespół Ukrainian Vikings był bardzo blisko zdobycia kompletu punktów, ale to starcie pokazuje, że możesz prowadzić niemal przez całe spotkanie, a i tak meczu nie wygrać.
Niezwykle otwarte i pełne bramek widowisko stworzyły ekipy Impulsu oraz Volkswagena. Od początku szybkie tempo było niezwykle widowiskowe, bo akcje błyskawicznie przenosiły się z jednej pod drugą bramkę. Lepiej zaczęli goście, którzy już w jednej z pierwszych akcji strzelili bramkę. Impuls momentalnie odpowiedział i co więcej - przy okazji kolejnej swojej sytuacji wyszedł na prowadzenie. Goście jednak włączyli wyższe obroty i lada moment mieliśmy zmianę prowadzenia. Od tego momentu Volkswagen dominował i odskoczył z wynikiem. Jedyna sytuacja, która nie wyszła dobrze gościom to rzut karny - pechowym strzelcem okazał się Maciej Wojciechowski. Do przerwy mieliśmy wynik 3:6 i nic nie zapowiadało, że obóz Oskara Zaksa może stracić kontrolę nad spotkanie. Impuls w przerwie mocno się mobilizował i wyszedł na drugą odsłonę w jednym celu - by odrobić straty. Po kilku minutach szybko strzelone dwie bramki dały nadzieję na dobry wynik. Jednak Volkswagen potrafił wrócić do swojej dobrej gry. W ataku brylowali Marcel Niesłuchowski i Oskar Zaks, nastręczając wiele problemów defensywie przeciwnika. Impuls stać było jednak na kolejny zryw. Niezwykle aktywny Roman Soltys napędzał akcje swojego zespołu i udało się zmniejszyć deficyt do dwóch trafień. W końcówce ekipa z Ukrainy miała kilka naprawdę dobrych okazji, lecz szwankowało wykończenie. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 7:9 i goście znacznie zmniejszyli dystans do czołówki tabeli. Impuls ponownie gubi punkty, co powoduje, że gospodarze mogą stracić miejsce na podium jeszcze w tej rundzie.
W niedzielny wieczór na AWF spotkały się ze sobą drużyny, które jeszcze przed startem ligi miały z pewnością zgoła odmienne oczekiwania od zastałej sytuacji w lidze. Znając ambicje Fair Partner oraz Husarii Mokotów to celowały w ligowe podium i awans do ekstraklasy. Rzeczywistość jest jednak taka, że podium - mówiąc po piłkarsku - odjechało, a i środek tabeli nie jest taki pewny. O tym, że morale obu ekip nie jest obecnie zbyt wysokie, niech świadczy fakt, iż oba teamy meldują się na meczu w sześciu, bez żadnej zmiany. Mimo tego, że nie było rezerwowych a pogoda wymagająca, to tempo pojedynku imponowało. Dobrze w bramce spisywali się zarówno Shtykhan, jak i Wierzbicki. Ten drugi jako pierwszy musiał wyciągać piłkę z siatki po strzale Kashuba. Mimo straty gola Husaria cały czas nacierała i tworzyła sobie sytuacje strzeleckie. Jedną z nich wykorzystał Maśniak. Po zdobyciu bramki, obraz gry nie uległ zmianie. Cały czas częściej przy piłce byli zawodnicy Tomka Hubnera, ale to Fair Partner strzelało gole, konkretnie Bubentsov i Zaitsev. Do przerwy goście prowadzili 3:1. Druga odsłona była kopią pierwszej. Optyczna przewaga i więcej sytuacji podbramkowych po stronie gospodarzy oraz groźne kontry po stronie rywali. Tym razem jednak Husaria Mokotów była zdecydowanie skuteczniejsza w ataku oraz szczelniej grała w obronie, co przełożyło się na dwie strzelone bramki oraz żadnej straconej i końcowy wynik 3:3. Z perspektywy całego pojedynku rezultat jak najbardziej sprawiedliwy.
W pierwszej lidze doszło do kolejnego starcia drużyn doskonale się znających, a pojedynek ten dostarczył wielu emocji. Spotkanie było również starciem dwóch koordynatorów, co zawsze dodaje dodatkowego smaczku rywalizacji. Obie ekipy dobrze znają się z warszawskich orlików a ich relacje są mieszane, ale tym razem rywalizacja odbyła się w pełni w duchu fair play. Nie zabrakło jednak intensywnej walki i determinacji, co sprawiło, że pojedynek ten stał się świetną wizytówką pierwszej ligi – klasy rozgrywkowej uznawanej za najbardziej emocjonującą w Lidze Fanów. Mimo że lider tabeli był zdecydowanym faworytem starcia z drużyną znajdującą się w strefie spadkowej, mecz okazał się bardziej wyrównany, niż wielu mogło się spodziewać. Pierwsza połowa zakończyła się skromnym, jednobramkowym prowadzeniem gospodarzy. Choć ekipa Michała Tarczyńskiego kontrolowała przebieg gry, ich momenty rozluźnienia w defensywie pozwoliły rywalom na zdobycie kilku bramek, co utrzymało wynik w zasięgu Inferno. Drugą połowę gospodarze rozpoczęli z impetem, szybko podwyższając prowadzenie i wydawało się, że mecz zmierza ku pewnemu zwycięstwu lidera. Piotr Grabicki wyróżniał się skutecznością, a jego trafienia pomogły drużynie osiągnąć czterobramkową przewagę. Inferno Team jednak nie zamierzało się poddać – ich ofensywa, kierowana przez doskonale dysponowanego Jaśka Szklarzewicza, pozwoliła na zmniejszenie strat i doprowadzenie wyniku do stanu 9:8. Walka była zacięta, a na chwilę zapachniało sensacją. Lider jednak udowodnił, dlaczego w tym sezonie pozostaje niepokonany. Po chwilowym chaosie zdołali opanować sytuację, skutecznie wyhamowali zapędy Inferno i zakończyli mecz, zgarniając kolejne trzy punkty. Wygrana oznacza, że zakończą rundę jesienną na pierwszym miejscu, bez względu na wyniki ostatniej kolejki. Mimo to widoczny był u nich pewien niedosyt – sportowa ambicja podpowiadała, że powinni rozegrać ten mecz w bardziej dominującym stylu.
Nie wierzyliśmy, że ekipa UEFA MAFIA będzie miała w niedzielę większe problemy z FC Niko UA. Przyczyn było wiele, ale w pierwszej kolejności naszą opinię determinowała forma Niko. Ta drużyna niby ostatni swój mecz wygrała, ale poprzednie przegrywała, znowu nie było Zakhariego Mora i tak naprawdę nie za bardzo wiedzieliśmy, kogo UEFA miałaby się tutaj bać. W dodatku kapitan Niko, Anatolij Ursu, grał drugi mecz z rzędu, bo chwilę wcześniej rozegrał 50 minut w barwach Patriot i na pewno odbiło się to na jego kondycji. Początek nie był jeszcze taki zły dla zespołu z Ukrainy, bo już w pierwszej akcji gola powinien zdobyć Igor Turovskyi, lecz nie potrafił zmieścić piłki w praktycznie pustej bramce. To się od razu zemściło, bo przeciwnicy otworzyli wynik i w ten sposób zaczęli budować swoją przewagę. Za chwilę było 2:0 i chociaż Niko odpowiedziało trafieniem Andrzeja Rykalova, to walca z Ursynowa nic nie było w stanie powstrzymać. Podopieczni Norberta Wilka bawili się na boisku i po pierwszej połowie prowadzili 7:2. Druga odsłona była de facto przedłużeniem cierpienia Niko. Zawodnicy tej ekipy wiedzieli, że nie są nic w stanie zrobić i dość szybko zostali poczęstowani dwucyfrówką. Obrazek spotkania to z kolei jedna z bramek, która padła w końcówce. Krzysiek Bartkiewicz celowo podał piłkę plecami do Kuby Komendołowicza, a ten nie zmarnował fantazji kolegi i precyzyjnym strzałem dał Krzyśkowi fantastyczną asystę do kolekcji. Końcowy wynik brzmiał 13:4 i był to niestety mecz bez historii. UEFA zrobiła swoje, utrzymuje się za plecami Siriusa i poczyniła kolejny ważny krok, w kierunku promocji. Niko było natomiast bezradne. Na szczęście teraz czeka ich mecz z Korsarzami, gdzie teoretycznie powinno być łatwiej o punkty. I warto o nie powalczyć, bo porażka spowoduje, że ten zespół może przezimować najbliższe miesiące nad strefą spadkową, co na pewno nie stanowi spełnienia jej ambicji.
Nie tak wyobrażały sobie start w obecnym sezonie zespoły FC Zoria Streptiv oraz Husarii Mokotów III, ponieważ obydwie ekipy okupują dolne rejony tabeli. W nieco lepszej sytuacji byli goście, którzy zanotowali do tej pory dwa zwycięstwa. Ich rywale zdobyli ledwie jeden punkt, aczkolwiek w kilku potyczkach ulegali swoim rywalom nieznacznie. Mecz bardzo dobrze rozpoczęli zawodnicy z Mokotowa, którzy już w pierwszych minutach objęli prowadzenie. Ich radość trwała jednak krótko i po dwóch dobrych akcjach, to oponenci mieli gola więcej. Przed końcem pierwszego kwadransa gry mieliśmy ponownie remis i od tego momentu zarysowała się niewielka przewaga Zorii. Najpierw po przechwycie piłki wyszli na prowadzenie, a chwilę przed ostatnim gwizdkiem w tej części meczu odskoczyli na dwie bramki. Do przerwy było 4:2. Na początku drugiej połowy gospodarze podwyższyli prowadzenie, ale riposta przeciwników była natychmiastowa. Kulminacyjnym punktem meczu był druga część finałowej odsłony, w której gospodarze aż czterokrotnie umieszczali piłkę w siatce. Tę bezpieczną przewagę utrzymali do końca i pewnie pokonali swoich konkurentów 10:5. Po bardzo ciekawym spotkaniu FC Zoria Streptiv zgarnia pierwszy komplet w tym sezonie i zbliża się do Husarii Mokotów III na odległość dwóch punktów.
W niedzielny wieczór o 22:00 odbył się mecz 2 ligi, w którym Orzeły Stolicy zmierzyły się z Kryształem Targówek. Orzeły wystąpiły tutaj w dość wąskim zestawieniu, co zwiastowało kłopoty w późniejszej fazie meczu, gdyż ich rywale mieli akurat szeroką kadrę, a w dodatku jest to drużyna bardzo wybiegana. Pierwsza połowa, mimo wyniku 0:3 była dość zacięta. Gospodarze mieli kilka bardzo dobrych sytuacji, których nie wykorzystali. Kryształ był skuteczniejszy i dość szybko objął prowadzenie, a z czasem cierpliwe punktował rywala. Po chwili odpoczynku drużyna w bordowych strojach zaczęła odrabiać straty. Pierwszą bramkę zdobyła po pięknej wrzutce i wykończeniu z główki. Chwilę później znów zespół Kacpra Romanowskiego odpowiada. Mimo braku sił, gospodarzy stać na jeszcze jedno trafienie, ale to była kropla w morzu potrzeb. Dodatkowo jeden z kluczowych zawodników Maciej Kiełpsz doznaje urazu. Rywale perfekcyjnie wykorzystują zaistniałe okoliczności i wygrywają bardzo wysoko. Kryształ zdobył ważny komplet punktów, który pozwolił wydostać się ze strefy spadkowej, zaś sytuacja Orzełów przed ostatnim meczem rundy jesiennej wygląda bardzo nieciekawie...
Mecze sąsiadujących w tabeli drużyn zawsze dostarczają wielu emocji, a starcie Dzików Młochów z Korsarzami po raz kolejny potwierdziło tę regułę. Było to już trzecie spotkanie tych ekip, które tradycyjnie zakończyło się wynikiem 6:5, dostarczając kibicom niezapomnianych wrażeń. Tym razem również nie zabrakło zwrotów akcji i walki do samego końca. Mecz od pierwszych minut był niezwykle wyrównany. Już w 5. minucie Kacper Wójtowicz wyprowadził Dziki na prowadzenie po dokładnym podaniu Macieja Cybulskiego. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo, bo Jakub Łojek szybko doprowadził do wyrównania, rozpoczynając ofensywną wymianę ciosów. Obie drużyny prezentowały wysoki poziom gry, co potwierdza ich aspiracje do walki o czołowe miejsca w drugiej lidze. Przed przerwą emocje sięgnęły zenitu. Jan Jabłoński strzelił gola, dał Korsarzom prowadzenie, ale odpowiedź Dzików była natychmiastowa. Najpierw Kamil Skrzydlewski wyrównał wynik, a w ostatniej akcji pierwszej połowy Kacper Wójtowicz zamienił rzut wolny na gola. To trafienie przed zejściem do szatni zdecydowanie podbudowało morale gospodarzy. Po przerwie ruszyli z impetem, a Maciek Cybulski, który tego dnia skupił się głównie na defensywie i asystowaniu, sam wpisał się na listę strzelców, podwyższając prowadzenie na 4:2. Jednak wysoka intensywność gry zaczęła odbijać się na zespołach – brak powrotów do obrony był coraz bardziej widoczny, co Korsarze skrzętnie wykorzystali. Najpierw Bartłomiej Kowalewski zdobył kontaktowego gola, a potem ponownie trafił do siatki, wyrównując wynik. Dodatkowo żółta kartka dla Kacpra Wójtowicza utrudniła grę Dzikom, a goście zdołali objąć prowadzenie. W końcówce meczu ekipa z Młochowa pokazała jednak charakter. Najpierw Przemek Skrzydlewski wyrównał wynik na 5:5, a kilka minut przed ostatnim gwizdkiem Kamil Skrzydlewski zdobył decydującą bramkę, która zapewniła gospodarzom zwycięstwo. Oba zespoły zaprezentowały się znakomicie, rozgrywając jedno z najbardziej emocjonujących spotkań tej kolejki. Dziki i Korsarze z pewnością będą chcieli zakończyć rundę pozytywnym akcentem w nadchodzącej, ostatniej kolejce. Ich obecna forma pozwala wierzyć, że w drugiej części sezonu nadal będą dostarczać wielu wrażeń.
Zawodnicy FC Dziki z Lasu nie zawiedli oczekiwań i odnieśli czwarte z rzędu zwycięstwo, pokonując przedostatnią w tabeli Perłę WWA 12:7. Wynik wydawał się być jednak przesądzony jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, więc tempo gry było dość leniwe i jedynie chwilowe zrywy Perły oraz indywidualne popisy Dzików nadawały kolorytu spotkaniu. Perła, grająca z zaledwie jednym rezerwowym, zdołała nawiązać walkę w pierwszej połowie, ale nie była w stanie utrzymać tempa wicelidera. Dziki szybko objęły prowadzenie, a ich bramkarz, Kamil Wiktorowicz, zaskoczył wszystkich, strzelając z dystansu na 3:1 i notując aż trzy asysty w meczu. Do przerwy było 4:2. Po zmianie stron Perła na moment zmniejszyła stratę do 5:4, co zmusiło Dziki do większej koncentracji. Kluczowym zawodnikiem okazał się Karol Bienias, powołany na Mistrzostwa Świata Socca w Omanie, który miał udział przy wszystkich siedmiu kolejnych bramkach Dzików – strzelając łącznie trzy gole i asystując przy sześciu w tym spotkaniu. Jego precyzyjna gra całkowicie przechyliła szalę zwycięstwa na korzyść gospodarzy. Końcowy wynik 12:7 podkreśla różnicę klas między drużynami. Perła walczyła ambitnie, ale wobec braku zmienników i solidnej gry Dzików, nie była w stanie zapobiec trzeciej porażce z rzędu.
W miniony weekend zmierzyły się ze sobą drużyny BM oraz Laga Warszawa. Była to konfrontacja pierwszego miejsca w tabeli, z ostatnim. Tym samym ktoś, kto patrzy na potencjał drużyn wyłącznie pod kątem ligowej hierarchii, mógł oczekiwać bardzo jednostronnego starcia. My jednak znamy Lage i wiemy, że mimo trudności, to wciąż mozna ekipa. I w tym meczu chłopaki pokazali ogromnego ducha walki i naprawdę byli blisko, aby doszło do niespodzianki. Chwilę po rozpoczęciu spotkania to właśnie goście objęli prowadzenie. Do końca połowy BM gonił wynik a Laga utrzymywała minimalne prowadzenie. Sytuacji było nadmiar, aby bramek wpadło więcej, jednak stalowa defensywa oraz interwencje bramkarzy spowodowały, że wynik do przerwy brzmiał 2:3. Druga odsłona spotkania była bardzo zbliżona do pierwszej. Z początku Laga utrzymywała prowadzenie, ale nie udało się dowieźć go do samego końca. W ostatnich minutach gospodarze uratowali zwycięstwo, zdobywając dwie bramki, które dobiły Lagę i zakończyły mecz stosunkiem 7:5. Bohaterem spotkania został Yeuhen Mushnin, który zanotował aż 6 bramek i uratował swoją drużynę. Mecz był bardzo dobry i co najważniejsze - zacięty od pierwszej minuty aż do ostatniej!
Warszawska Ferajna przed tygodniem była o krok, by sprawić nie lada sensację i zabrać punkty liderowi 3.ligi. To był dobry omen przed starciem z kolejną, wyżej notowaną drużyną, czyli Deluxe Barbershop. Barberzy w tym sezonie nie potrafią ustabilizować formy. Głównie dlatego, że ich skład nie zawsze bywa optymalny, ale to nie może stanowić jakiegokolwiek tłumaczenia. Tak naprawdę gdy wychodzisz na boisko, wszystkie wątki poboczne stają się nieistotne, a wynik idzie w świat. No i po raz kolejny rezultat nie był dla podopiecznych Amina Huseynova pozytywny. Proces katastrofy rozpoczął się błyskawicznie, bo mająca więcej z gry Ferajna, szybko wstrzeliła się w bramkę strzeżoną przez Cavida Atakishiyeva. Czasami ten zespół potrzebuje zdecydowanie za dużo okazji, by coś strzelić, a tutaj udało się w miarę szybko napocząć rywala za sprawą Kacpra Domańskiego. To nakręciło Ferajnę, która podwyższyła stan posiadania do trzech bramek i za zadanie miała dowieźć bezpieczną przewagę do końca pierwszej połowy. To się jednak nie udało, bo rywal powoli puszczał hamulec ręczny. Azerowie wreszcie zaczęli grać jak na swój potencjał przystało, od stanu 1:4 zdobyli dwie bramki i po premierowych 25 minutach przegrywali zaledwie jednym golem. Myśleliśmy, że druga połowa będzie nieco spokojniejsza. Zamiast tego, błyskawicznie otrzymaliśmy gola na 5:3, którego autorem był Patryk Stefaniak. Jednak tutaj trzeba było poszukać kolejnych trafień, bo jak pokazała pierwsza połowa – żadna przewaga nie jest nie do nadrobienia. Prowadzącym udało się wcielić myśli w czyn i po bramce na 6:3, znów mieli kontrolę nad potyczką. Ale po raz kolejny przytrafił im się słabszy moment. Najpierw stracony gol, a potem fura szczęścia, bo przy stanie 6:4 rzutu karnego dla rywali nie wykorzystał Parvin Pashayev. Ta sytuacja, oraz ta która miała miejsce chwilę później, czyli czerwona kartka dla Kenana Quliyeva spowodowały, że Barberzy stracili szansę na choćby remis. Do końca meczu musieli grać o jednego zawodnika mniej i ostatecznie musieli pogodzić się z porażką. Zasłużoną, bo Ferajna była zespołem lepszym, chociaż te wszystkie momenty roztargnienia, zarówno w pierwszej, jak i drugiej połowie, mogły ją naprawdę sporo kosztować.
Będący ostatnio w słabej formie zawodnicy Sante podejmowali w niedzielę “dwójkę” Husarii Mokotów, którzy ostrzą sobie zęby, żeby wskoczyć na podium jeszcze przed przerwą zimową. Przez pierwsze dziesięć minut spotkania oglądaliśmy bardzo wyrównaną grę. Obie drużyny budowały swoje akcje, ale nie miało to przełożenia na klarowne sytuacje pod bramką rywala. Dopiero w 11 minucie wynik otworzył Marek Wdowiński, który zszedł z piłką ze skrzydła do środka i strzałem zza pola karnego trafił w “okienko”. Sante próbowało szybko odpowiedzieć, ale stracili piłkę podczas wyprowadzania ataku i po chwili Husaria prowadziła już dwoma bramkami. Gospodarze nie załamali się takim obrotem spraw i dalej szukali swoich szans. Jeszcze przed przerwą Michał Aleksandrowicz próbował przywrócić wiarę swojej ekipy na dobry rezultat. Goście nie dali jednak złapać Sante wiatru w żagle i przed zmianą stron dołożyli kolejne trafienie. Na początku drugiej połowy gospodarze za sprawą Mikołaja Tokaja strzelili bramkę kontaktową na 2:3. Do tego momentu nic nie wskazywało na to, co zdarzyło się w dalszej części meczu. Ekipa Tomka Hubnera zdominowała resztę spotkania, przy czym popisali się wysoką skutecznością i dołożyli kolejne dziewięć trafień. W drugiej połowie nie dali żadnych szans Sante i zgarnęli cenne 3 punkty, przybliżające ich do upragnionej zielonej strefy premiowanej awansem. Sante przegrało mecz 4:12 i notuje niechlubną serię sześciu spotkań bez zwycięstwa. Na domiar złego po 8 kolejce trafiają do strefy spadkowej.
Są taki mecze, gdzie nasza kartka z notatkami pęka w szwach i ledwo mieszczą się wszystkie informacje, jakie chcielibyśmy potem umieścić w opisie. Myśleliśmy, że spotkanie Ternovitsia – Gracze Gorszego Sortu to będzie jeden właśnie z tych przypadków, bo miały się zderzyć ekipy z dużym charakterem, umiejętnościami, które wiedzą na czym polega ten sport. Ale w rzeczywistości na mecz dojechała tylko jedna drużyna. Ternovitsia rozbiła swojego przeciwnika w pył i to wcale nie jest tak, że konkurenci nie mieli składu. Ba, mieli nawet kilku zawodników na rezerwie, ale tego wieczora bardzo szybko zostali rozstawieni po kątach. Oponenci od samego początku zaczęli ich punktować i tak naprawdę czekaliśmy na moment, w którym GGS w końcu się obudzi i pokaże, na co go stać. Tyle że ta chwila nie następowała. A Ternovitsia robiła swoje. 1:0, 2:0, 3:0, 4:0, 5:0 i tak też skończyło się do przerwy. Druga połowa była jeszcze bardziej zdominowana przez ekipę z Ukrainy. Przegrywający byli bezbronni, a ich akcje ofensywne można policzyć na palcach jednej ręki. Ternovitsia ostatecznie nie tylko wygrała, ale nawet nie straciła gola, triumfując 12:0!! Pogrom. I przy okazji kolejny sygnał w wykonaniu drużyny Romana Shulzhenko, że oni w tej edycji zamierzają się bić o medale. Z kolei dla GGS to pewnie jeden z czarniejszych dni w ich przygodzie z Ligą Fanów. Dostali straszne lanie i w najbliższą niedzielę powinni zrobić wszystko, bo tę plamę zmazać. Bo takiej ekipie jak oni, coś takiego po prostu nie przystoi.
FC Patriot dopiero przed tygodniem wygrali pierwszy mecz w sezonie. To musiało mieć na nich pozytywny wpływ i przeciwko Szmulkom liczyli na kolejną wygraną. Rywal był w zasięgu, bo zespół Kuby Kaczmarka w ostatnich tygodniach rzadko wygrywa i trudno go było nazwać w tej parze faworytem. Natomiast co do samego meczu, to tak otwartego widowiska dawno nie oglądaliśmy. Okazji, jakie miały miejsce w pierwszej połowie było tyle, że można by nimi obdzielić kilka spotkań. Z tego festiwalu strzeleckiego lepiej wyszli gracze Szmulek. Prowadzenie objęli po rzucie rożnym i bramce Adriana Kaczmarka, a potem Patrioci pozostawili bez opieki Kubę Kaczmarka i ten nie zmarnował sytuacji sam na sam. Do przerwy było więc 2:0, chociaż równie dobrze, to Patrioci mogli prowadzić, np. 6:4, bo sytuacji – jak wspomnieliśmy – było niemożliwie dużo. Ekipa z Ukrainy długo nie mogła się przełamać, co strasznie frustrowało przede wszystkim Anatolija Ursu. Ten zawodnik był zdecydowanie najgroźniejszy w obozie FC Patriot i to on zatroszczył się o doprowadzenie do remisu. Najpierw nabił piłką swojego kolegę z drużyny, Volodymyra Pedosiuka i było 1:2, a potem zaliczył asystę przy kolejnym golu. Szmulkom powoli wymykała się sytuacja z rąk, aczkolwiek ten zespół również spokojnie mógł zdobywać bramki, lecz celownik drużyny z Pragi totalnie się rozregulował. Za to Patrioci robili swoje i lada moment byli już na prowadzeniu. Szmulki powinny odpowiedzieć, lecz okazji 1 na 1 z bramkarzem nie wykorzystał Kuba Kaczmarek. I to się zemściło, bo niesamowitego gola na 4:2 zdobył Anatolij Ursu, strzałem (a tak naprawdę wybiciem piłki) sprzed własnego pola karnego. Po tym ciosie Szmulki już się nie podniosły. Patriot dowieźli prowadzenie i w tym absolutnie szalonym starciu triumfowali 4:2. To było bardzo dziwne spotkanie i gdyby były prowadzone statystyki xG, czyli expected goals, to jesteśmy przekonani, że jedni i drudzy mieli by współczynniki na bardzo wysokim poziomie. Nieskuteczność była ogromna, ale zwłaszcza dla Patriotów nie ma to wielkiego znaczenia. Liczył się cel, a ten został zrealizowany.
Ani Sportowe Zakapiory ani BJM Development nie miały ostatnio najlepszej passy. Obydwie ekipy notowały serię porażek i było niemal pewne, że jedna z nich w niedzielę w końcu się przełamie. Raczej nikt nie zakładał, że może to się skończyć remisem, aczkolwiek tutaj każdy rezultat był możliwy. W rywalizację dużo lepiej weszli gracze Daniela Lasoty. Najpierw wyszli na prowadzenie, a potem wykorzystali błąd oponentów i w sytuacji dwóch na bramkarza, Daniel Lasota podawał, a Piotrek Maciuk dopełnił formalności. Lepiej się tego nie dało zacząć, jednak z biegiem czasu spotkanie wyrównało się. Deweloperzy czuli się na boisku coraz pewniej i powoli zaczęli odrabiać straty. Za chwilę już był remis, a to nie był koniec problemów Zakapiorów, bo niemal równo z gwizdkiem kończącym pierwszą połowę, BJM wyszło na prowadzenie i z dobrego początku Sportowych nic nie zostało. W przerwie nie brakowało motywacyjnych rozmów w obozie przegrywających, ale widać było, że ta ekipa wcale nie ma zamiaru składać broni i będzie walczyła do końca. Sygnał do ataku dał Daniel Lasota, który najpierw trafił w słupek z rzutu wolnego. Potem miał więcej szczęścia. Dwukrotnie dobrze odnalazł się w polu karnym rywali i zgrywał piłki do kolegów, a ci korzystali z asyst swojego kapitana i wrócili na prowadzenie. Deweloperzy musieli się wziąć w garść, tyle że ich skuteczność była – delikatnie rzecz ujmując – średnia. Sytuacje zmarnowali chociażby Tomek Chmielewski i Filip Odoliński, co powodowało, że czasu na wyrównanie było coraz mniej. W końcu jednak udało się przełamać impas, a do remisu doprowadził wspomniany wcześniej Tomek Chmielewski. Wynik 4:4 nikogo nie satysfakcjonował. Tutaj szła walką o całą pulę, lecz mimo szczerych chęci, rezultat już swojej postaci nie zmienił. I chyba dobrze się stało, bo ciężko wskazać ekipę, która w większym stopniu zasłużyła na zwycięstwo. Poza tym, jak mawia klasyk – lepszy remis, niż… porażka.
Choć faworytem w tym meczu wskazywany był Team Ivulin, to początek wyraźnie należał do Wiecznie Drugich i to gospodarze dyktowali warunki. Prędko objęli prowadzenie, bo już w 5 minucie oblężenie bramki Leonida Isayenii skończyło się faulem w polu karnym, a stały fragment gry na gola zamienił niezawodny Piotr Kawka. Na nieszczęście gospodarzy groźnej kontuzji doznał Michał Starostka i niestety nie był już w stanie dokończyć meczu, ale zanim opuścił plac gry, miał jeszcze okazję obejrzeć drugiego gola Wiecznie Drugich, kiedy podanie Antka Groneta na trafienie zamienił Dominik Białas. Goście byli mało aktywni w pierwszej połowie, ale w końcówce Andrej Varapajeu zdobył gola kontaktowego i na przerwę obie ekipy udały się przy stykowym wyniku 2:1. W drugiej części role zasadniczo się odwróciły. Z każdą minutą Team Ivulin rozkręcał się i coraz groźniej napierał na bramkę Bartka Zawadzkiego. Gospodarzom z kolei powoli kończyły się pomysły na przełamanie defensywy gości. Kapitalne zawody rozegrał Andrej Varapajeu, który grał jak natchniony i już w 28 minucie doprowadził do remisu, a trzy minuty później wyprowadził swój zespół na prowadzenie, wykorzystując rzut karny. W 37 zapisał się w protokole po raz czwarty, a po chwili miał szansę na zgarnięcie piątego gola, ale ostatecznie trafił w słupek... i choć piłka po tym strzale wpadła w ręce Bartka Zawadzkiego, to nie zdołał on jej opanować i futbolówka wtoczyła się za linię bramkową. Nie mając już nic do stracenia Wiecznie Drudzy rzucili się do ataku i nawet udało się strzelić imponującego gola – wrzutkę z rzutu rożnego Antka Groneta wykorzystał Piotr Kawka i ślicznym strzałem zapakował futbolówkę do siatki. Niestety na więcej zwyczajnie nie starczyło czasu i gospodarze musieli uznać wyższość ekipy Leonida Isayenii.
Mikstura, po ostatniej porażce z Patriotem, musiała szukać punktów w spotkaniu z liderem Rock’n Roll Warsaw. Tyle że ekipa z Bielan nie mogła liczyć na kilku czołowych zawodników, co powodowało, że gospodarze musieli mocno się zmobilizować, by powalczyć o punkty. Początek spotkania zdecydowanie dla gości, którzy szybko objęli prowadzenie. W bramce starał się jak mógł Czarek Kubalski, jakkolwiek przy pierwszych bramkach mógł zrobić zdecydowanie więcej. Po okresie dominacji ekipy gości, obudziła się Mikstura. Szczególnie aktywny był Rafał Jochemski, który starał się odbierać piłkę już na połowie rywali. Do przerwy było 3:6, więc wynik pozostawał sprawą otwartą. Po zmianie stron Mikstura szybko strzeliła bramkę i w obozie Rock’n Roll Warsaw nastąpiła delikatna niepewność. Gdy żółtą kartkę obejrzał Mateusz Jochemski, wydawało się, że faworyci wykorzystają ten fakt. Jednak po stracie piłki ekipa z Bielan strzela na 5:6 i emocje zaczynają rosnąć. Niestety goście szybko włączyli wyższy bieg i momentalnie strzelili trzy bramki. Od stanu 5:9 obie ekipy starały się jeszcze coś dorzucić do swojego dorobku. Mikstura, choć trochę zrezygnowana, miała swoje szanse, by ponownie wrócić do meczu, lecz szwankowała skuteczność i ostatecznie nie udało się dogonić lidera. Rock’n Roll Warsaw zasłużenie wygrywa i nadal jest niepokonaną ekipą w czwartej lidze, dysponując kompletem punktów na koncie.
W rywalizacji pomiędzy Bad Boys oraz FC Vikersonn zdecydowanym faworytem byli ci drudzy. Nie jest to wymarzony sezon dla gospodarzy, ale ewentualne zwycięstwo z wyżej notowanym rywalem mogło dodać maszynie Bartka Podobasa potrzebnego paliwa przed rundą rewanżową. Początek spotkania był bardzo wyrównany. Obie ekipy budowały swoje akcje przez rozgrywanie piłki z bramkarzem, które przynosiły sporo strzałów, ale niestety niecelnych. Na pierwszą bramkę czekaliśmy do 12 minuty. Zurabi Saginadze przejął niecelne podanie bramkarza gospodarzy i nie dał mu szans na reakcję, otwierając wynik. Bad Boysom udało się wyrównać w końcówce pierwszej połowy. Najpierw przerwali groźny atak gości, a następnie wyprowadzili świetną kontrę, którą wykończył z zimną krwią Piotr Wardzyński. Wynik do przerwy 1:1 po wyrównanej grze. Po zmianie stron na prowadzenie wyszli goście. Bartek Podobas zrehabilitował się za błąd z pierwszej połowy i z okolic środka boiska trafił idealnie tuż przy słupku, pokonując bramkarza FC Vikersonn. Goście kilka minut później wyrównali, po tym jak Ivan Vovk zaskoczył rywali umieszczając piłkę w siatce bezpośrednio z rzutu rożnego. To był moment przełomowy. Gra Bad Boysów całkowicie się posypała, a ich liczne błędy bezlitośnie wykorzystywała ekipa FC Vikersonn, na czele z Zurabim Saginadze, który zanotował w tym spotkaniu łącznie 5 bramek. Po wyrównanej pierwszej połowie nikt nie spodziewał się takiego wyniku. Drużyna z Ukrainy wygrała 10:2 i kontynuuje świetną serię. Notują już siódme zwycięstwo z rzędu i umacniają się w czubie tabeli. Naprawdę ciężko określić, co stało się z Bad Boysami w drugiej części gry. Muszą się szybko pozbierać, bo za tydzień czeka mecz ze Szmulkami, który da nam odpowiedź, która z tych drużyn zimę spędzi w strefie spadkowej.
O godzinie 19:00 na sektorze A zmierzyły się ze sobą drużyny KS Iglica Warszawa oraz Więcej Sprzętu niż Talentu. Zdecydowanym faworytem meczu była ekipa gości. W pierwszej części spotkania niespodziewanie starcie było bardzo zacięte. Co więcej - fragmentami Iglica wyglądała ciut lepiej, ale przez spore błędy bramkarza oraz defensywy, przegrali premierową część spotkania stosunkiem 3:5. Te 25 minut można podsumować tak, że goście mieli więcej sytuacji, ale nie były one tak dobre jak zawodników w czarnych strojach. Niedługo po wyjściu na drugą połowę Igliczanie zdobywają kolejną bramkę i łapią kontakt. Pozostała część spotkania należała już do drużyny w zielonych barwach. Po bramce na 4:6 w szeregach gospodarzy wdarło się zamieszanie, a przeciwnik świetnie to wykorzystał, kończąc niemalże każdą sytuację. Wynik końcowy to 4:9.
Niezwykle ważny mecz rozegrali w ten weekend drużyny Bartolini Pasta i GLK. Od początku widać było determinację po obu stronach i wiedzieliśmy, że to spotkanie będzie niezwykle zacięte. Pierwsi na prowadzenie wyszli goście. Po chwili ponownie trafili do siatki, ale arbiter nie uznał gola, dopatrując się faulu napastnika GLK. Gospodarze zaatakowali śmielej i to się opłaciło, bo doprowadzili do remisu. Niestety dość szybko stracili bramkę i ponownie musieli gonić. Ekipa Mateusza Rozkresa po kolejnej akcji podwyższyła prowadzenie i wydawało się, że będzie kontrolować wydarzenia na boisku. Jednak przed przerwą Bartolini łapie kontakt i do przerwy mamy tylko 2:3. Po zmianie stron GLK ruszyło do ataku i po faulu w polu karnym na Patryku Dominiaku, arbiter wskazał na wapno. Tyle że Rafał Zakrzewski zmarnował idealną sytuację, co dało dodatkowy impuls do ataku dla rywali. Ci mieli swoje szanse. ale po stracie piłki nadziali się na skuteczną kontrę konkurentów. To uspokoiło grę gości, którzy tym razem postanowili czekać na to, co zrobi rywal. Gospodarze musieli się otworzyć i to wykorzystali przeciwnicy. Od stanu 3:7 dwie szybkie bramki dla zespołu Michała Cholewińskiego dały jeszcze iskierkę nadziei przegrywającym. Jednak na więcej nie starczyło czasu i mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 5:7. GLK zdobywa cenne trzy punkty i może w dobrych humorach przystąpić do ostatniego meczu w tej rundzie. Bartolini Pasta niestety obniżyła loty i to znajduje odzwierciedlenie w tabeli.
Kroczące od zwycięstwa do zwycięstwa Tonie Majami stanęło do rywalizacji z Georgian Team i patrząc nawet na samą tabele, to łatwo było wskazać faworyta. Pierwsza połowa pokazała jednak, że żadna drużyna nie może lekceważyć Gruzinów, bo oni nadal pamiętają, jak się gra w piłkę. Spotkanie było wyrównane, gospodarze wyszli na prowadzenie za sprawą Lashy Gabrichidze, ale na odpowiedź Tonie Majami nie trzeba było długo czekać i niezawodny Dawid Zagrodzki doprowadził do remisu. W późniejszych fragmentach pierwszej połowy nie było już żadnych bramek, aż do 17 minuty. I to znów Georgian Team wyszedł na prowadzenie, lecz goście po niespełna minucie doprowadzili do wyrównania. Sama końcówka premierowej odsłony to szok dla gości, którzy na pewno nie spodziewali się, że Gruzini będą w stanie jeszcze dwukrotnie pokonać ich bramkarza i po pierwszych 25 minutach prowadzić 4:2. W drugiej połowie widać było, że prowadzący zaczynają opadać z sił. Świadczyła o tym dość rozpaczliwa obrona, ale Tonie Majami, choć miało widoczną gołym okiem przewagę, nie potrafiło udokumentować jej bramką. Jednak nie bez powodu jednym z najlepszych zawodników w lidze jest Filip Motoczyński. I to on odwrócił losy spotkania. W ostatnich 7 minutach, w duecie z Dawidem Zagrodzkim, kolejny raz udowodnił, jak bardzo jest wartościowym graczem. Dzięki temu Tonie Majami nie dość, że doprowadzili do wyrównania, to zdołali jeszcze wyjść na prowadzenie, którego nie oddali już do końca spotkania.
Dla ekipy Hetmana to był debiut w tym sezonie na Arenie Grenady. Z racji tego, że wszystkie swoje poprzednie mecze rozgrywali na AWFie, ciekawym było, jak poradzą sobie z nieco inną rzeczywistością i jak szybko dostosują się do nowych warunków. Skorpiony są z kolei ograne na boisku na warszawskiej Woli, co miało stanowić lekki handicap dla ekipy Artura Kałuskiego. Ale jak się później okazało – chłopaki nie byli w stanie tej przewagi wykorzystać. Zapowiadało się zresztą na to od samego początku. Kultura gry po stronie Hetmana była po prostu na wyższym poziomie, aczkolwiek po trafieniu na 1:0, rywale szybko odpowiedzi golem Juriego Pijasiuka. To był jednak ostatni moment, gdy w dorobku tych zespołów była identyczna liczba bramek. Hetman zaczął odjeżdżać, a zespół ADS trochę się do tego przyczynił, bo gola na 1:2 stracił po trafieniu samobójczym Kamila Faryniarza, co na pewno nie pomogło w zbudowaniu morale. Lada moment na 1:3 ukąsił ich Arek Kibler, potem było 1:4 i powoli robiło się jasne, że zespół Daniela Władka nie da sobie wyrwać tego meczu. Przegrywający nie odpuszczali, o czym świadczy trafienie Adama Wojciechowskiego, lecz jak się później okazało – to była ostatnia bramka Skorpionów w tej konfrontacji. W drugiej połowie punktował tylko Hetman, aczkolwiek nie sposób nie docenić roli bramkarza tej ekipy, czyli Bartka Folca, który w wielu sytuacjach spisywał się świetnie. I jeśli jest on tylko golkiperem ratunkowym, to strach pomyśleć jak broni pierwszy bramkarz tej ekipy. Ostatecznie finałowe 25 minut Hetman wygrał 4:0, a całe spotkanie 8:2. To był mecz bez wielkiej historii, a zwycięzcy udowodnili w sposób zdecydowany, że są zespołem lepszym. W obozie Skorpionów zabrakło Sebastiana Zwierzchowskiego, który stanowiłby ważną opcję w ataku, ale dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że z nim wynik byłby inny. Może i różnica bramkowa byłaby mniejsza, jednak trzy punkty Hetman zabrałby ze sobą.
Marsz Orzełków w górę ligowej tabeli trwa w najlepsze. Zawodnicy z Koła mieli już dwie wygrane z rzędu na koncie, lecz polowali na trzecią. Ich rywalem w niedzielę byli Broke Boys, którzy w tym sezonie tylko raz zaznali smaku zwycięstwa, a ich ostatnia wycieczka na Grenady skończyła się kiepsko, bo przegrali z GLK aż 4:9. Teraz nastroje były bojowe, a sama gra na pewno dużo lepsza niż wówczas. Tylko co z tego, skoro wynik znów był nie taki, jaki sobie wymarzyli. Zacznijmy jednak od początku. Start był naprawdę dobry w wykonaniu Broke Boys. Były okazje, lecz niewykorzystane, a problem zrobił się wtedy, gdy żółtą kartę zobaczył Tarik Muslu. Orzełki natychmiast wykorzystały okazję i można powiedzieć, że w ten sposób wyglądała cała pierwsza połowa. Jedni próbowali, drudzy strzelali i w pewnym momencie było już 3:0 dla Old Eagles. Ale jeśli przegrywający nie potrafili wykorzystać okazji nawet 2 na bramkarza, to czym my mówimy? Do przerwy wynik nie uległ zmianie i ciężko było sobie wyobrazić, że tutaj może się cokolwiek zmienić. Na początku drugiej połowy Broke Boys wreszcie się jednak przełamali. Gol na 3:1 dawał im nadzieję, natomiast chcąc pójść za ciosem, za szybko podejmowali niektóre decyzje. Przede wszystkim zbyt często decydowali się na strzały z dystansu, które nie przynosiły praktycznie żadnego efektu. A Orzełki? Po kolejnej skutecznej kontrze odrobiły swoją przewagę z pierwszej połowy. Wszystko wskazywało na to, że faworyci spokojnie dowiozą wygraną do końca, lecz wtedy zaczęły się schody. Stracony gol na 2:4, a potem błyskawicznie kolejny, gdzie drużyna w białych koszulkach się nie popisała, szybko straciła piłkę po wznowieniu ze środka i nieszczęście gotowe. Broke Boys wyczuli swoją szansę i próbowali za wszelką cenę doprowadzić do remisu. Ich próby były heroiczne, lecz defensywa Orzełków nie dawała się złamać. Minuty mijały, rezultat ani drgnął i ostatecznie ekipa z Koła wygrała mecz 4:3. Nie były to wielkie zawody w jej wykonaniu, ale to zbyt doświadczeni zawodnicy, by przejmować się stylem. Zwłaszcza mając na uwadze trudną sytuację w tabeli. Co do Broke Boys, to oni tutaj zasłużyli na coś więcej niż honorowa przegrana. Ale nie jest przypadkiem, że to drugi najsłabszy w lidze zespół pod względem strzelonych goli. Bo gdyby tutaj był jakiś rasowy napastnik, to ten mecz spokojnie można było wygrać.
W zupełnie innych kierunkach podążają w tym sezonie Tylko Zwycięstwo oraz Popalone Styki. Jedni będą walczyć o mistrzostwo, drudzy o utrzymanie i w związku z tym mieliśmy raczej małe nadzieje, że bezpośrednie starcie przyniesie większe emocje. Umocniliśmy się w tym przekonaniu, gdy zobaczyliśmy wąski skład Styków, gdzie zabrakło choćby Krzyśka Grabowskiego, dzięki czemu lokatorzy z sąsiednich bloków nie musieli zamykać okien. Co do składu Tylko Zwycięstwo, to był on co najmniej solidny i zdawał się niemal gwarantować zgarnięcie pełnej puli. Zaczęło się jednak dość niespodziewanie, bo to outsiderzy za sprawą Kamila Paszka otworzyli wynik. Ten początek był zresztą niezły w wykonaniu Popalonych, ale nie potrwało to zbyt długo. Rywale szybko wzięli się do odrabiania strat i potrzebowali dosłownie kilku minut, by pokazać, kto tutaj będzie rządził. Na uwagę zasługuje dobra gra Grzegorza Dybcio, który popisał się dwoma asystami, w tym jedną wprost na głowę Andrzeja Morawskiego. Gdy dorzucimy do tego trafienia Łukasza Walo, to z 0:1, zrobiło się 4:1. Dopiero pod sam koniec tej części gry, gola dla Styków po dłuższej przerwie zanotował Konrad Dzięciołowski. Chyba nikt się jednak nie łudził, że to cokolwiek zmieni. Chęci w obozie Antka Zielińskiego nie brakowało, ale rywal był po prostu lepszy, co w drugiej połowie potwierdził. Gole na 5:2 i 6:2 stanowiły stempel na sukcesie faworytów i w związku z tym wszystko co działo się dalej, nie miało już wielkiej historii. Końcowy wynik to 8:3, który oddaje to, co obie drużyny zaprezentowały. Tylko Zwycięstwo umocniło się tym samym na drugim miejscu w tabeli i w kolejną niedzielę powalczy, by najbliższe miesiące przezimować w fotelu lidera. Co do Styków, to tak jak napisaliśmy wcześniej – chłopaki nie odpuścili, lecz w tym składzie personalnym byli po prostu skazani na porażkę. Teraz wszystkie siły trzeba skumulować na finał rundy jesiennej, bo gdyby udało się wygrać, to wówczas ucieczka ze strefy spadkowej byłaby bardzo realna.
W 8. kolejce 6. ligi lider tabeli, After Wola, podejmował szóstą drużynę rozgrywek – Oldboys Derby. Spotkanie zapowiadało się jako rywalizacja dwóch ekip o zupełnie różnych celach: gospodarze chcieli umocnić swoją pozycję na szczycie tabeli, a goście szukali okazji do przełamania. Dużym faworytem byli gospodarze, co potwierdzili już od pierwszego gwizdka. Pierwsza połowa to popis dominacji After Woli. Już w 3 minucie Radek Żukowski i Patryk Abbassi przeprowadzili świetną dwójkową akcję, którą zakończył Żukowski, otwierając wynik. Sześć minut później Patryk Abbassi podwyższył na 2:0, kierując piłkę do pustej bramki, po kolejnej składnej akcji gospodarzy. Niesamowity występ w tej części meczu kontynuował Kacper Zielaskiewicz, który zdobył bramkę na 3:0. Kolejne dwa gole dołożyli inni zawodnicy After Wola, a do przerwy tablica wyników pokazywała pewne 5:0 dla faworytów. W drugiej połowie Oldboys Derby zdołali nieco poprawić swoją grę. Najpierw Marcin Wiktoruk, po dokładnym dośrodkowaniu od Ihara Bakuna w pole karne, zdobył bramkę na 5:1, a kilka minut później ponownie wpisał się na listę strzelców, zmniejszając straty do trzech trafień. Wyglądało na to, że goście mogą jeszcze powalczyć, ale ich zapał został szybko ostudzony. Radek Żukowski, który rozpoczął strzelanie w tym meczu, ustalił wynik na 6:2, kończąc spotkanie efektownym trafieniem. After Wola potwierdziło swoją klasę, prezentując świetną grę zespołową i skuteczność, szczególnie w pierwszej połowie. Oldboys Derby zdołali poprawić swoje notowania po przerwie, ale to nie wystarczyło, aby poważniej zagrozić liderowi tabeli.
W 8. kolejce 6. ligi fanów Warsaw Gunners, zajmujący 4. miejsce w tabeli, podejmowali Green Lantern – przedostatnią drużynę rozgrywek. Mimo wyraźnej różnicy w tabeli, mecz rozpoczął się zaskakująco. Już w 2. minucie to goście wyszli na prowadzenie za sprawą Maćka Czarkowskiego, który po podaniu Sebastiana Bartczuka minął golkipera i skierował piłkę do pustej bramki. Wynik 0:1 obudził gospodarzy, którzy odpowiedzieli błyskawicznie – Patryk Kluk wyrównał na 1:1, a gra chwilowo była jeszcze wyrównana. Od momentu zdobycia prowadzenia przez Kamila Anioła, który wykorzystał wrzutkę z autu i dał gospodarzom wynik 2:1, wszystko zaczęło układać się po myśli Warsaw Gunners. Dwie szybkie bramki zdobyte przez Jana Jabłońskiego odebrały Green Lantern jakiekolwiek nadzieje na pozytywny rezultat. Kapitan faworytów, Arkadiusz Trwoga, również wpisał się na listę strzelców, wykańczając akcję po długim podaniu od bramkarza. Kolejne gole autorstwa Kwiatkowskiego i Kluka – po błędzie bramkarza gości – ustaliły wynik pierwszej połowy na 7:1. Po przerwie Warsaw Gunners całkowicie zdominowali rywali, a ich przewaga przerodziła się w totalną deklasację. Gospodarze bezlitośnie wykorzystywali każdy błąd przeciwnika i ostatecznie zamienili wynik 7:1 w druzgocące 17:1. Arkadiusz Trwoga był prawdziwą gwiazdą tego spotkania – zdobył aż 7 bramek i zaliczył asystę, prowadząc swój zespół do spektakularnego zwycięstwa. Green Lantern po obiecującym początku nie byli w stanie utrzymać tempa gry, a Warsaw Gunners pokazali, dlaczego są jedną z czołowych drużyn ligi.
W spotkaniu Inferno II z Na2Nóżkę faworytem zdecydowanie byli goście, ale od pierwszych minut meczu było wiadomo, że nie będzie to dla nich lekka przeprawa. Gospodarze z werwą weszli w to spotkanie i dość szybko stworzyli sobie dobre sytuacje. Tyle że to oni, jako pierwsi stracili bramkę po rykoszecie Dawida Wojciechowskiego, który zmylił kompletnie bramkarza. Od tego momentu Inferno dominowało na boisku a ich akcje kończyły się golami. Przy stanie 2:1 chwilę rozprężenia w szeregach ekipy Igora Patkowskiego wykorzystali rywale i najpierw doprowadzili do remisu a chwilę później wyszli na prowadzenie. Do przerwy mieliśmy zatem wynik 2:3. Po zmianie stron Inferno wzięło się do roboty. Aktywni w ofensywie byli Dawid Palucha i Olek Ciężar. Goście - jakby zadowoleni z wyniku - czekali głównie na kontry. Niestety coraz częściej popełniali błędy w defensywie i to spowodowało, że Inferno potrafiło wyrównać, a potem wyjść na prowadzenie. Mozolnie konstruowane akcje gości dały wreszcie efekt i na dwie minuty przed końcem, Na2Nóżkę wyrównali wynik na 4:4. Goście chcieli koniecznie wygrać i postawili wszystko na jedną kartę. Niestety totalnie niepilnowany zawodnik Inferno dopadł do piłki na sekundy przed końcem i nie dał szans Aleksandrowi Sordylowi. Inferno nieoczekiwanie wygrywa i nadzieja na lepsze granie w tym zespole, wróciła na nowo. Z kolei Na2Nóżkę musi koniecznie zdobyć punkty w ostatniej kolejce, by przypadkiem nie spaść z podium na sam koniec rundy jesiennej.
W szóstej lidze doszło do bardzo ciekawej rywalizacji pomiędzy Virtualne Ń a ekipą Furduncio Brasil. Lepiej w tym sezonie radzą sobie goście, którzy przed startem tej kolejki zajmowali miejsce tuż za pierwszą trójką. Gospodarze grają w tej edycji zdecydowanie poniżej oczekiwań. Problemy kadrowe, w tym słaba frekwencja najlepszego zawodnika Szymona Kolasy, nie pomagały w osiąganiu dobrych wyników. Niedzielne spotkanie rozpoczęło się bardzo spokojnie, oba zespoły nie szarżowały i starały się spokojnie wejść w mecz. Z każdą kolejną minutą potyczka nabierała rumieńców a ataki obu drużyn stawały się coraz bardziej konkretne. Pierwsze trafienie zobaczyliśmy w 8 minucie. Wtedy to rzut karny wykonywali gospodarze. Do piłki podszedł Michał Płotnicki i pewnym strzałem pokonał bramkarza gości. Po zdobycia bramki, Virtualni cofnęli się do obrony i tam oczekiwali na swoich rywali. Zawodnicy z Brazylii nawet przez moment nie zwątpili w swoje umiejętności, ich akcje były przeprowadzane z finezją, jednak często brakowało dokładnego podania. Wyrównanie jednak przyszło dość szybko, Ismiley Maia wykorzystał podanie kolegi z drużyny i było 1:1. Chwilę później było już 1:2. Tym razem gola pod tytułem „stadiony świata” strzelił Diego Caballero. Po szybkim wyrzucie z autu Diego uderzył z pierwszej piłki a ta wpadła w same okienko bramki strzeżonej przez Jerzego Modzelewskiego. Do końca pierwszej odsłony widzieliśmy wymianę ciosów i kiedy wszyscy myśleli, że już nic się nie wydarzy, Virtualni, a dokładnie Jakub Majewski doprowadził do remisu. Druga połowa była jeszcze bardziej zacięta niż pierwsza. Ponownie szybko zdobyta bramka gospodarzy, zwiastowała spore emocje i gwarantowała walkę o każdy centymetr boiska. Radość nie trwałą długo, bo po indywidualnej akcji Gomeza Aliyu, Furduncio ponownie doprowadza do remisu. Do końca pozostawało już tylko kilkanaście minut, a spotkanie robiło się coraz bardziej zacięte. Oba zespoły starały się narzucić swój styl gry, by zgarnąć pełną pulę. W 48 minucie po fatalnym w skutkach błędzie obrony, Furduncio Brasil zdobywa czwartego gola. Czas nieubłaganie zmierzał do końca, przegrywający starali się za wszelką cenę doprowadzić do remisu, goście natomiast dzielnie się bronili, groźnie kontratakując. W końcowych minutach na indywidualną akcję zdecydował się Michał Płotnicki, który minął dwóch obrońców gości i podał piłkę do Filipa Giełczewskiego, a ten nie miał problemu z wykończeniem akcji i mieliśmy 4:4. Wynik do końca nie uległ już zmianie i oba zespoły podzieliły się punktami. Z perspektywy całego meczu wynik wydaje się sprawiedliwy, bo chociaż oba zespoły miały swoje momenty, to żaden nie potrafił przypieczętować swojej przewagi.
W starciu w ramach 7 ligi zmierzyły się ze sobą zespoły ADP Wolska Ferajna oraz FC Melange. ADP objęło prowadzenie, szybko narzucając swój styl gry. Melange nie zamierzało jednak odpuszczać i dwukrotnie zdołało odpowiedzieć na trafienia przeciwników. Ostatecznie pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 3:2 dla ADP, co zapowiadało zacięte i pełne emocji drugie 25 minut starcia. Po przerwie ADP wrzuciło wyższy bieg i całkowicie kontrolowało przebieg meczu. Skuteczna gra w ataku i bezlitosne wykańczanie akcji pozwoliły gospodarzom zdobyć aż pięć kolejnych bramek. Obrona Melange nie była w stanie powstrzymać dynamicznych kontrataków. Szczególnie dobrze dysponowany tego dnia był Damian Kucharczyk, zdobywając cztery bramki oraz dokładając do tego dwa kluczowe podania. Ostatecznie ADP zwyciężyło ten mecz zaskakująco wysoko, ponieważ wygrali aż 8:2, tym samym sprawiając dość sporą niespodziankę i pokonując wyżej notowanego rywala.
FC Torpedo chcąc wydostać się ze strefy spadkowej, musiało koniecznie wygrać spotkanie, gdzie rywalem był napędzony premierowym zwycięstwem przed tygodniem Q-Ice Warszawa. Obie ekipy dość licznie przybyły na Arenę AWF i równo o 8:00 rozpoczęły zmagania. Mecz ułożył się kapitalnie dla gości, którzy już w 2 minucie wyszli na prowadzenie. Po błędzie w wyprowadzeniu piłki przez obrońców FC Torpedo,futbolówkę do bramki skierował najlepszy tego dnia na boisku Ivan Letiuka. Po stracie gola FC Torpedo zaczęło stwarzać okazje strzeleckie, ale najpierw dobrze interweniował bramkarz Q-Ice Warszawa, a po strzale Maksyma Marchenki piłka zatrzymała się jedynie na obramowaniu bramki. Po groźniejszych atakach FC Torpedo, znów do głosu zaczęli dochodzić goście. Z tą różnicą, że ich atak przyniósł kolejną bramkę, którą zdobył Michał Kulesza. Gdy wydawało się, że bramkarz będący na własnej połowie z piłką przy nodze, nie może stanowić większego zagrożenia dla obrony rywali, to trzeba sobie przypomnieć o takim zawodniku jak Eduard Vakhidov, który ruszył przez całe boisko i podwyższył wynik na 0:3. Ta bramka ewidentnie podcięła skrzydła gospodarzom, co wykorzystali oponenci i po 25 minutach prowadzili aż 0:6. Druga połowa wyglądała z kolei zupełnie inaczej. FC Torpedo za wszelką cenę chciało osiągnąć dla siebie jak najlepszy rezultat i w końcu, na nieco ponad 10 minut przed końcem, worek z bramkami się rozwiązał. Gola dla swojej drużyny strzelił Siarhei Zdanovich. Nieustanne ataki FC Torpedo po chwili przyniosły kolejne trafienie - tym razem na listę strzelców wpisał się Vladyslav Serhriev. W samej końcówce gospodarze jeszcze dwukrotnie cieszyli się z trafień, lecz zabrakło już czasu, by skutecznie odrobić stratę, jaką w pierwszej połowie wypracowało sobie Q-Ice Warszawa. Mecz zakończył się wynikiem 4:6.
Przed tym pojedynkiem gospodarze mieli tylko 1 punkt mniej od gości w ligowej tabeli, co zapowiadało bardzo wyrównany pojedynek. I taki też on był. Kapitalny początek tego meczu dla Saskiej Kępy, bo już w 1 minucie gola po podaniu od Skolimowskiego zdobył Morycz. Wataha szybko się otrząsnęła i przystąpiła do ofensywy. Jak się okazało - bardzo skutecznej ofensywy, bo najpierw wyrównał Suracki a później w protokole zapisał się Lulka. Kiedy drużynie nie do końca szło, to sprawy w swoje ręce wziął jej lider, czyli Morycz, który doprowadził do wyrównania. Kolejne minuty były bardzo wyrównane, jedni i drudzy próbowali zaskoczyć rywali, ale przez długi okres piłka nie chciała przekroczyć linii bramkowej. Dopiero na minutę przed przerwą swoje drugie trafienie zanotował Suracki, ustalając rezultat po 25 minutach 3:2 dla gospodarzy. Druga odsłona to potyczka nie tylko między drużynami, ale i indywidualnościami w postaci Morycza i Surackiego. Ten pierwszy po dwóch golach przed przerwą dorzucił kolejne dwa w następnych 25 minutach. Z kolei lider Watahy dorzucił jedno trafienie i zakończył spotkanie z hat trickiem. Dla Saskiej Kępy strzelił jeszcze Troszczyński i ostatecznie po bardzo ciężkim pojedynku, KK Wataha uległa Saskiej Kępie 4:5 co spowodowało, że ci pierwsi przezimują w dolnej części tabeli, a ci drudzy mocno zbliżyli się do ligowego podium.
Przed meczem faworyt tego pojedynku mógł być tylko jeden, czyli Rodzina Soprano. W tym sezonie jeszcze niepokonani, pewnie mkną po awans do wyższej klasy rozgrywkowej. Ich rywale usadowili się w środku stawki i mimo, że przed tym spotkaniem przegrali w tej kampanii już 4-krotnie, to zawsze pokazywali się z dobrej strony i bardzo często brakowało im szczęścia, aby jakieś punkty zdobyć. Początek tej potyczki to częste ataki Kresowii na bramkę przeciwników. Byli jednak nieskuteczni bądź dobrze interweniował Grabowski. W miarę upływu czasu faworyci zaczęli dochodzić do głosu. Po jednym z ataków dobre podanie od Kulibskiego wykorzystał Jaruszewski, strzelając bardzo ładną bramkę spoza pola karnego. Mimo prób z jednej i drugiej strony, do przerwy więcej bramek już nie padło. Drugie 25 minut obfitowało w więcej trafień, ale i brzydkich zachowań z obu stron. Mecz był często przerywany, pojawiły się żółte kartki i dużo nerwowości po końcowym gwizdku. Było to głównie spowodowane tym, że rezultat cały czas był sprawą otwartą. Szybko po przerwie wyrównali zawodnicy Kresowii za sprawą Łozowskiego. Odpowiedział im jednak Ramos oraz Kulibski, co dało nam wynik 3:1 dla faworytów po około pół godzinie gry. Kiedy na 8 minut przed końcem gola strzelił Kazakow, to wiedzieliśmy, że emocje w tej potyczce będą do samego końca. Ostatnie słowo należało do gości a konkretnie do Stańczaka, który ustalił wynik meczu na 4:2 dla Rodziny Soprano.
Mecz pomiędzy Mareckimi Wygami a Ajaksem Warszawa był idealnym przykładem tego, dlaczego kochamy piłkę nożną, zwłaszcza w wersji sześcioosobowej – niespodzianki mogą wydarzyć się w każdej chwili. Ajaks, skazywany na porażkę, pokazał ogromną determinację i skuteczność, co pozwoliło mu odnieść sensacyjne zwycięstwo nad faworyzowanymi gospodarzami. Obie drużyny przystąpiły do meczu w szerokich składach, z jasno wyznaczonym celem – zdobyć trzy punkty. Już w 7. minucie Adam Bogusz wyprowadził Ajaks na prowadzenie, a chwilę później Bartek Kopacz podwyższył wynik na 2:0. Mareckie Wygi, które dotychczas dominowały w większości swoich meczów, wyraźnie nie spodziewały się takiego początku. W ich grze widać było nerwowość, co skutkowało wieloma niecelnymi podaniami i brakiem skuteczności. Na pięć minut przed końcem pierwszej połowy, gospodarze wreszcie zdobyli bramkę kontaktową za sprawą Daniela Raszkowskiego, co mogło zwiastować ich powrót do gry. Jednak Ajaks szybko zgasił te nadzieje – Henryk Nguyen trafił do siatki, ustalając wynik na 3:1 do przerwy. W drugiej połowie emocje tylko rosły. Gospodarze szybko złapali kontakt po bramce Kuzmova, ale Jakub Zdunek błyskawicznie odpowiedział, utrzymując bezpieczny dystans. Kuzmow ponownie zmniejszył stratę, zdobywając swoją drugą bramkę, jednak Mareckim Wygom brakowało skuteczności w kluczowych momentach. W 45. minucie sytuacja gospodarzy skomplikowała się jeszcze bardziej. W wyniku szybkiego kontrataku Ajaksu Mateusz Bucior zdecydował się na faul taktyczny, za który zobaczył czerwoną kartkę. Od tego momentu Mareckie Wygi musiały grać w osłabieniu, a na bramce pojawił się zawodnik z pola. Pomimo kilku prób gospodarzy, Ajaks kontrolował przebieg meczu i dowiózł niespodziewane zwycięstwo. Dla Mareckich Wyg strata punktów w tym meczu jest dużym ciosem w kontekście walki o czołowe lokaty w tej rundzie, zwłaszcza że ich rywale, FC Fenix, nie zwalniają tempa. Ajaks natomiast udowodnił, że w tej lidze nie ma rzeczy niemożliwych i że potrafi walczyć z najlepszymi.
Zarówno TRCH, jak i FC Po Nalewce do spotkania przystępowały w mocno okrojonych składach, mając w rezerwie tylko po jednym zawodniku. Na uwagę zasługuje fakt, że w zespole gospodarzy w wąskiej kadrze meczowej znajdowały się dwie zawodniczki, co zdarzyło się pierwszy raz w historii Ligi Fanów! Pierwsza groźna sytuacja była autorstwa graczy TRCH, którzy w 3 minucie objęli prowadzenie. Dwie minuty później groźna akcja w wykonaniu gości zakończyła się bramką i mecz rozpoczął się od początku. W kolejnych fragmentach obydwie drużyny stworzyły sobie kilka klarownych sytuacji, ale żadna nie została zamieniona na bramkę. W okolicach pierwszego kwadransa na prowadzenie wyszli goście, jednak już minutę później doczekaliśmy się riposty. Mimo, że do końca pierwszej połowy pozostało jeszcze kilka minut, wynik nie uległ zmianie i na przerwę drużyny schodziły przy stanie 2:2. Druga połowa spotkania rozpoczęła się w miarę spokojnie. Aż wreszcie sprytnie rozegrany rzut z autu przez zawodników gości został zamieniony na bramkę. Kolejna składna akcja i już mieliśmy dwubramkowe prowadzenie reprezentantów FC Po Nalewce. Zawodnicy TRCH ruszyli do licznych ataków i mimo dobrych interwencji bramkarza, dwa razy zdołali go pokonać i na kilka chwil przed gwizdkiem oznajmiającym koniec, odrobili straty. Ostatnie słowo należało do bardziej doświadczonych Nalewkowiczów, którzy strzelając bramkę ustalili wynik na 5:4. Po bardzo wyrównanym meczu, w którym po trzy bramki zdobyli Bartek Fiks oraz Jacek Karpowicz, więcej powodów do radości mieli goście, którzy dzięki temu wygrali drugą potyczkę z rzędu.
Pojedynek Oldboys Derby II kontra KS Driperzy zapowiadał się jako starcie młodości z doświadczeniem, choć trudno dobrać równolatków dla drużyny gospodarzy. Mimo to, Oldboysi od początku postawili twarde warunki i to oni otworzyli wynik meczu dzięki trafieniu Łukasza Łukasiewicza. Ich radość nie trwała długo, bo minutę później Wiktor Stojek wyrównał, co zapoczątkowało zaciętą wymianę ciosów – już w 10. minucie wynik brzmiał 2:2. Pierwsze minuty zapowiadały bardzo gorący pojedynek, a główne role w swoich drużynach odegrali Łukasiewicz i Stojek, którzy błyskawicznie zdobyli po dwa gole. Oldboysi pokazali, że potrafią stawiać opór i prezentować solidną grę na początku spotkania. Jednak czas i intensywność meczu zawsze działają na ich niekorzyść, gdyż z biegiem minut coraz trudniej było im dotrzymać tempa młodym Driperom. Po przerwie Oldboysi zdołali ponownie wyrównać dzięki hat-trickowi Łukasiewicza, jednak to było ich ostatnie trafienie. Z kolejnymi minutami w ich szeregach zaczęły pojawiać się nerwy, co zaowocowało m.in. dwoma żółtymi kartkami dla najlepszego strzelca drużyny w tym meczu. Te momenty rozproszenia okazały się kluczowe, bo ich rywale nie tylko zachowali spokój, ale także skutecznie powiększali różnicę. Ostatecznie goście zakończyli spotkanie wynikiem 7:4, pokazując, że potrafią wykorzystać przewagę fizyczną i dynamikę gry. Oldboysi mimo porażki zaprezentowali się solidnie, szczególnie w pierwszej połowie. Zabrakło trochę szczęścia i koncentracji w kluczowych momentach. Będą też musieli poprawić utrzymanie tempa gry, jeżeli chcą polepszyć swój dorobek punktowy w kolejnych pojedynkach.
W 8. kolejce 8. ligi Tornado Squad pewnie pokonało New Samand 9:4, a Piotr Markiewicz zaprezentował formę, która uczyniła go późniejszym MVP tej serii spotkań. Tornado Squad od samego początku narzucało swój styl gry, regularnie atakując prawą stroną boiska. Już pierwsza bramka, zdobyta przez Stokowca, była efektem precyzyjnego płaskiego dośrodkowania po dynamicznej akcji skrzydłowego, który zdołał utrzymać piłkę w grze przy samej linii bocznej. Choć New Samand zdołało odpowiedzieć na 1:1 za sprawą Saidova, to Markiewicz szybko przywrócił prowadzenie swojemu zespołowi. Ważnym momentem meczu był gol Nataniela Kuźmickiego, który trafił do siatki strzałem z połowy boiska! Tornado sukcesywnie zwiększało przewagę, a Markiewicz zarówno wykańczał akcje, jak i precyzyjnie asystował, szczególnie przy bramce na 7:3, która przyćmiła chyba nawet wcześniej opisywane uderzenie z dystansu, bo była kwintesencją kombinacyjnej gry całej drużyny. New Samand nie było w stanie przeciwstawić się oponentom i zabójczej formie ich lidera. Końcowy wynik 9:4 to zasłużone zwycięstwo gospodarzy, które umocniło ich pozycję w środku tabeli. Piotr Markiewicz, z numerem 8, po raz kolejny udowodnił, że jest filarem drużyny, który kreuje i egzekwuje akcje w decydujących momentach.
Lider 8 ligi – FC Fenix podejmował trzecią drużynę – Bulbez Team Bemowo. Mecz na szczycie niezależnie od poziomu rozgrywkowego, zawsze jest pełen emocji i gry do samego końca. Nie inaczej było tym razem. Oba zespoły zaczęły z wysokiego „C”. Zaledwie po upływie dwóch minut był remis 1:1. Potem na prowadzenie wyszli gospodarze, pokonując stojącego między słupkami Marcina Osowskiego. Po kolejnych trzech minutach Marcin musiał po raz drugi wyjmować piłkę z siatki. Przez kolejne minuty Fenix zaczął przeważać na murawie, budując sobie trzy gole zapasu. Próbujący znaleźć metodę na rywala zawodnicy Bulbezu przejęli inicjatywę pięć minut przed przerwą, odrabiając częściowo straty i na pauzę schodzili z jednobramkowym deficytem. Druga część meczu była mniej jednostronna a każda chwila słabości szybko się mściła. 10 minut po wznowieniu gry faworyci już po raz piąty zdołali umieścić piłkę w siatce, lecz ich zwycięstwo nie było pewne. Oba zespoły grały odważnie o jak najlepszy wynik. Goście zmuszeni do pogoni, bardzo długo nie mogli skierować piłki do celu. Dwie minuty przed końcem odrobili jedną bramkę straty i ruszyli, aby doprowadzić do remisu. Jednak to Fenix w ostatniej akcji meczu zdobył gola, pieczętując swoją wygraną i zapewniając sobie lidera przed przerwą zimową. Bulbez Team Bemowo opuściło „pudło” i patrząc na terminarz, będzie miało ciężkie zadanie, aby przed rundą rewanżową wrócić na podium.
O 17:00 na sektorze A Blokersi podejmowali Legion. Gospodarzom w rundzie jesiennej do tej pory udało zdobyć się jedynie 3 oczka, zaś goście będąc lekkim faworytem mieli 7 punktów na koncie. Pierwsza połowa totalnie pod dyktando Legionu. Stwarzali więcej sytuacji, lepiej rozgrywali piłkę, podejmowali lepsze decyzje. W szeregach Blokersów wiele niedokładnych podań, błędów w defensywie i niecelnych strzałów. Pierwsza część zakończyła się 0:3 dla Legionu. Druga była nieco ciekawsza i bardziej zacięta, gdyż przez większość czasu utrzymywała się dwubramkowa przewaga Legionistów. W meczu doszło do kilku przepychanek i słownych wyzwisk, których wolelibyśmy w Lidze Fanów nie oglądać, ani nie słyszeć. Posypało się kilka żółtych kartek. Przy wyniku 2:4 Legion zagrał znakomitą końcówkę i wygrał ostatecznie mecz 2:6.
Skra Warszawa, napędzona dwiema wygranymi z rzędu, miała okazję przedłużyć swoją dobrą passę, bowiem mierzyli się z Interem Varsovią, która nie radzi sobie najlepiej w ostatnim czasie. Goście zdecydowanie lepiej weszli w mecz, otwierając wynik starcia za sprawą gola autorstwa Jana Paplińskiego. Stan posiadania szybko wyrównał Michał Mazur, jednakże radość gospodarzy nie trwała zbyt długo. Skra dostała "wiatru w żagle" i z minuty na minutę powiększała przewagę, przez co wynik na koniec pierwszej połowy wynik wskazywał 3:6. Druga połowa była bardziej wyrównana. Gospodarze zdecydowanie polepszyli swoją grę, przez co sytuacja na boisku się unormowała i ciężko było wskazać, kto był lepszy w drugiej odsłonie. Mimo wszystko przewaga z poprzedniej części była na tyle wysoka, że Inter Varsovia nie zdołał odrobić strat, przez co ponieśli oni kolejną, już siódmą porażkę w rundzie jesiennej. Natomiast Skra notuje trzecie zwycięstwo z rzędu, tym samym dając jasny sygnał górze stawki, aby mieli się na baczności.
Mecz na szczycie 9 ligi pomiędzy Mistrzami Chaosu, a drugą drużyną Dzików z Lasu był podobny do wydarzeń z poniedziałkowego spotkania Polska – Szkocja. W rolę Polaków wcielili się gospodarze, którzy ekspresowo stracili gola i musieli gonić wynik. Tutaj porównania się jednak kończą. Goście zdecydowanie częściej konstruowali akcje ofensywne i Mistrzowie Chaosu mieli problem z wysokim pressingiem rywala. Mimo wielu szans Dzików i paru dogodnych gospodarzy, wynik do przerwy nie uległ zmianie. Druga odsłona spotkania była trochę bardziej wyrównana. Goście składniej budowali swoje akcje dzięki dobrze grającemu nogami stojącemu po między słupkami Maćkowi Blińskiemu. Przewaga wysoko grającego bramkarza sprawiała sporo problemów gospodarzom. Czas upływał, a mimo wielu sytuacji po obu stronach wynik się nie zmieniał. W 37 minucie po faulu w polu karnym Mateusz Okulus pewnym strzałem z „11” wyprowadził Dziki na dwubramkowe prowadzenie. Przebieg meczu wskazywał, że goście mogą zacząć świętować. Gospodarze na 6 minut przed ostatnim gwizdkiem zasłużenie, lecz dość niespodziewanie zdobyli gola kontaktowego i przejęli inicjatywę. Trzy minuty później stało się coś, w co nie wszyscy mogli uwierzyć – remis 2:2. W tym momencie emocje wzięły górę. Kapitan gospodarzy podekscytowany wydarzeniami słownie obraził gości i zobaczył „asa kier”. Przewaga jednego zawodnika i szaleńcza pogoń za zwycięstwem opłaciły się gościom, którzy w ostatniej akcji meczu wyrwali trzy punkty i zostali liderem 9 ligi. Mistrzowie Chaosu z taką samą liczbą punktów co aktualny lider, spadli na drugi stopień podium.
Gracze Warsaw Wilanów, po ostatniej dość dotkliwej porażce z ekipą Mistrzów Chaosu, zdecydowanie mieli coś do udowodnienia. Okazja nadarzyła się w ostatnią niedzielę, kiedy to stanęli na przeciwko graczom Heavyweight Heroes. Nie zmarnowali szansy i od początku ruszyli do ataku, przejmując inicjatywę. Mecz, od początku do końca był rozgrywany pod ich dyktando. Cała drużyna Warsaw Wilanów prezentowała solidny poziom, jednakże była osoba, która zdecydowanie wyróżniała się na boisku. Po raz kolejny swoją świetną dyspozycją pochwalił się najskuteczniejszy strzelec 9 ligi, Karol Kowalski, który był autorem czterech goli oraz dwóch asyst. Był prawdziwym motorem napędowym akcji ofensywnych swojego zespołu, jak również niemiłosiernie i bezlitośnie wykorzystywał każdy błąd w ustawieniu bloków defensywnych przeciwników. Ostatecznie gracze gości pewnie pokonali ekipę Heavyweight Heroes aż 1:10, tym samym udowadniając, że nie zamierzają składać broni i chcą walczyć o najwyższy szczebel podium.
W 8. kolejce 9. ligi spotkały się Czasoumilacze i FC Polska Górom. Mecz był zapowiadany jako wyrównane starcie, a obie drużyny miały swoje ambicje w walce o punkty. Początkowe minuty były bardzo zacięte. Obydwaj bramkarze spisywali się świetnie, skutecznie broniąc wszelkie próby strzałów, a żadna z ekip nie była w stanie realnie zagrozić bramce rywala. Dopiero pod koniec pierwszej połowy, w 18. minucie, padła pierwsza bramka – Mateusz Musiński wykorzystał doskonałe dośrodkowanie Mikołaja Dudka i strzałem głową dał Czasoumilaczom prowadzenie. Niewiele później, po przepięknym strzale z woleja Mikołaja Kuszki, gospodarze podwyższyli prowadzenie na 2:0. Goście nie pozostali jednak obojętni i odpowiedzieli jeszcze przed przerwą. Po błędzie bramkarza Czasoumilaczy, który źle wypiąstkował piłkę, Krystian Rodzaj zdobył kontaktowego gola, wykorzystując sytuację i zdobywając bramkę dla FC Polska Górom. Po przerwie tempo meczu nieco spadło, a oba zespoły starały się unikać błędów w obronie. Jedynym golem drugiej połowy była bramka na 3:1, zdobyta przez gospodarzy, którzy ostatecznie wygrali 3:1, zdobywając ważne punkty, dzięki którym znajdują się tuż za podium, ze stratą trzech punktów do 3 miejsca. Mimo zaciętej walki, FC Polska Górom nie zdołało w pełni wykorzystać stworzonych przez siebie okazji, a błędy w obronie przesądziły o ich porażce.
Zespół FC Astra bardzo dobrze rozpoczął sezon, wygrywając pięć pierwszych spotkań. W kolejnych trzech, po bardzo zaciętej walce, przegrywał jedną bramką. Bielany Legends grają natomiast w kratkę i znajdują się w środkowych rejonach tabeli. Od początku inicjatywę przejęli gospodarze, którzy w 4 minucie objęli prowadzenie. Po tej bramce ich rywale ruszyli do ataków i jeden z nich zakończył się sukcesem. Kolejne minuty to bardzo dobra gra obydwu bramkarzy, którzy w kilku sytuacjach popisali się doskonałymi interwencjami. Właśnie m.in. dzięki nim, wynik w pierwszej połowie nie uległ już zmianie i drużyny schodziły na przerwę przy stanie 1:1. Drugą połowę ponownie lepiej rozpoczęli gospodarze i po podaniu, które finalnie zamieniło się w strzał, objęli prowadzenie. To spowodowało, że prowadzący zwrócili uwagę przede wszystkim na defensywę, przez co rywale nie mieli dużo sytuacji i ciężko było im odwrócić losy potyczki. W ostatnich fragmentach goście dążąc do remisu poluzowali szyki defensywne a rywale to wykorzystali, bo tuż przed końcowym gwizdkiem sędziego trafili do siatki dwukrotnie. To były ostatnie gole w tym meczu i ostatecznie FC Astra pokonała Bielany Legends 4:1. Triumfatorzy przerwali serię trzech porażek z rzędu i wrócili na zwycięską ścieżkę. Drużyna gości długimi fragmentami grała jak równy z równym, ale na końcu została z niczym.
W meczu pomiędzy Essing Gorillaz a Asap Vegas FC ciężko było wskazać, kto będzie faworytem i ze wszystkimi predykcjami należało się wstrzymać do rozpoczęcia meczu. Od początku to jednak goście udowodniali, kto po 50 minutach wyjedzie z Areny Grenady z kompletem punktów. Rzadko kiedy widzimy sytuację, że drużyna wygrywając zachowuje czyste konto, a ta sztuka udała się piłkarzom Asapu. Od pierwszego do ostatniego gwizdka kontrolowali przebieg meczu, neutralizując każdą akcje przeciwnika już w zarodku. Nie dali żadnego pola do manewru reprezentantom gospodarzy. Już po 25 minutach prowadzili spokojnym wynikiem 0:4, przez co nic nie wskazywało na to, że tutaj może się coś zmienić. Druga połowa była bliźniaczo podobna do pierwszej. Pełna dominacja gości. Na szczególne słowa uznania zasługuje dyspozycja Norberta Kupisza oraz Sebastiana Walczaka, którzy byli wyróżniającymi się postaciami w swojej drużynie. Ostatecznie triumfatorzy wygrali aż 0:8, wyprzedzając w tabeli swoich niedzielnych rywali.
W ostatnią niedzielę, w ramach rozgrywek 10 ligi, miały okazję zmierzyć się ze sobą ekipy z dołu tabeli. Były to Compatibl i MWSP. Spotkanie zdecydowanie lepiej rozpoczęli goście. Od początku byli stroną dominującą i mecz toczył się pod ich dyktando. Z przebiegu jasno wynikało, że kwestią czasu są kolejne bramki w wykonaniu MWSP. Na koniec pierwszej połowy tablica wyników wskazywała 1:4. Ten mecz jest dobitnym dowodem na to, że gra toczy się do ostatniego gwizdka. Gdy wydawało się, że drużyna Macieja Wrotniaka odniesie pewne zwycięstwo i opuści boiska przy ul. Grenady z kompletem punktów, do głosu doszli oponenci. Obraz względem poprzednich 25 minut zmienił się diametralnie, wręcz o 180 stopni. Nie dość, że przegrywający odrobili trzybramkową stratę z pierwszej połowy, to dodatkowo w ostatniej minucie meczu zdołali strzelić gola na 6:5, który dał im 3 punkty. Głównym bohaterem zespołu Compatibl był Anton Klymak, który zdobył tego dnia aż 4 bramki, tym samym znacząco przyczyniając się do triumfu swojej drużyny oraz mocno komplikując sytuację rywala, patrząc na zajmowane przez nich miejsce w tabeli.
Do pojedynku na Arenie AWF stanęły naprzeciw siebie ekipy z zupełnie odmiennymi celami na ten sezon. FC Pers był zdecydowanym faworytem, który realnie myśli o mistrzostwie. Będący po drugiej stronie WKS Bęgal ma jesienią swoje problemy, przez które walczy o wyjście ze strefy spadkowej. Bęgalczycy ostatnimi czasy mają problem z frekwencją na meczach i tak samo było w tej kolejce. Stawili się w zaledwie 6-osobowym składzie, bez zmian w starciu z wyżej notowanym rywalem. To już przed gwizdkiem zwiastowało problemy. W pierwszych minutach jednak to goście wyszli na prowadzenie za sprawą gola zdobytego przez Ernesta Iwana. Po straconej bramce FC Pers rzucił się do odrobienia straty. Pod bramką Emila Łebskiego trwało prawdziwe oblężenie, wiele strzałów udało mu się obronić, ale będąc pod takim ostrzałem, jego kapitulacja była kwestią czasu. Gospodarze najpierw wyrównali, a później wyszli na trzybramkowe prowadzenie. Przeważali na boisku, a ich akcje były bardziej składne niż gości. WKS Bęgal ku zaskoczeniu zdołał na moment doprowadzić do wyniku 4:4. Kilka sekund przed przerwą gospodarze strzelili jednak kolejną bramkę, dającą im wynik 5:4 i odrobinę komfortu przed drugą częścią gry. Po zmianie stron Persowie w dalszym ciągu przeważali. Zaraz po gwizdku rozpoczynającym drugą połowę stwarzali sobie dużo sytuacji, ale ich strzały mijały światło bramki. W 34 minucie podwyższyli wynik na 6:4, a minutę później Bęgal wyprowadził skuteczną kontrę, po której złapali kontakt na 6:5. Stracony gol podziałał na Persów motywująco. Emil Łebski dwoił się i troił, żeby utrzymać swoją ekipę w grze, ale na niezwykle skuteczny duet Kamol Obidov i Sharifjon Obidov to nie wystarczyło. FC Pers ostatecznie zwyciężył 11:6 i dzięki wygranej wskoczył na fotel lidera. WKS Bęgal natomiast spada na samo dno 10 ligi i wszystko wskazuje na to, że zimę spędzi w strefie spadkowej.
Hiszpański Galeon udowodnił, że ich reputacja jednej z najlepszych defensyw w lidze nie jest przypadkowa. Dzięki cierpliwej i skutecznej grze pokonali Gambę Veloce 4:2, przesuwając się na drugie miejsce w tabeli i spychając rywali na trzecią pozycję. Mecz rozpoczął się od bramki Strobela, który dobił strzał kolegi z zespołu. Choć Gamba szybko odpowiedziała golem Filipa Wolskiego po kontrze, ich ofensywa miała trudności ze sforsowaniem świetnie zorganizowanej defensywy Galeonu. Z drugiej strony wyróżnił się Alan Długołęcki, obrońca Gamby, który popisał się kilkoma doskonałymi interwencjami, w tym podwójną paradą na linii bramkowej. Kluczowym momentem był gol Jury Lunio, który bezpośrednio z rzutu wolnego wywalczył prowadzenie na 2:1. Decyzja, by zrezygnować z przywileju korzyści i wykonywać wolnego, okazała się (dosłownie) strzałem w dziesiątkę. Chwilę później Podgórski podwyższył na 3:1, wykorzystując trudne warunki atmosferyczne – śliską piłkę i deszcz. Strzałem z dystansu zaskoczył bramkarza Gamby. Ów golkiper, Jan Schmidt, naprawił później swój błąd i sam zapisał się w protokole, asystując przy golu Dybowskiego na 4:2. Było jednak już za późno na odwrócenie losów meczu. Gamba taktycznie "nie dojechała" – Wolski, ich lider ofensywy, zbyt często cofał się do obrony, co odbiło się na kreowaniu akcji z przodu. Hiszpański Galeon pokazał, że potrafi grać skutecznie i cierpliwie, co dało im nie tylko zwycięstwo, ale też miejsce w czołówce tabeli. Dla Gamby Veloce to mecz do zapomnienia i materiał do analizy na kolejne spotkania.
Choć murowanym faworytem tego spotkania była FC Astana, to boisko szybko zweryfikowało ten pogląd na niekorzyść gospodarzy i musieli się oni srogo napracować, aby ostatecznie zgarnąć trzy punkty. Zaczęło się dość zaskakująco, bo w 6 minucie Dżentelmeni objęli prowadzenie – bramkarz Astany niedokładnie podał podczas rozegrania, piłka wpadła pod nogi Michała Krukowskiego, a ten nie dał szans Daniyarowi Seidakhmetowi. Wyrównanie przyszło dopiero w 17 minucie, głownie za sprawą świetnej dyspozycji golkipera Dżentelmenów Łukasza Więckowskiego, ale i blok defensywny gości spisywał się całkiem nieźle. Mimo to chwila braku koncentracji skończyła się dwoma ciosami i po golach Aidyna Yessaly i Darkana Nurkassyma gospodarze prowadzili 2:1. Wynik ten nie utrzymał się i jeszcze przed przerwą Karol Oleszczuk dostał prezent w postaci rzutu karnego, który potężnym strzałem zamienił na gola. W ostatniej akcji pierwszej połowy Łukasz Więckowski fatalnie wybił piłkę i znalazł się w sytuacji jeden na jednego, ale cudem obronił strzał napastnika Astany i sędzia odgwizdał przerwę przy wyniku 2:2. Gra gości wyglądała naprawdę obiecująco, za to czegoś wyraźnie brakowało w szeregach gospodarzy, ale po zmianie stron inicjatywa powoli przechodziła na stronę Astany. Już w 26 minucie na 3:2 trafił Nurlykhan Yessenzhan, a chwilę później podwyższył Nikita Galenchenko. W 33 na 4:3 trafił Gabriel Francini, ale Astana dość szybko odpowiedziała golem Aidynbeka Adalbeka. Michał Krukowski strzelił na 5:4 i znów gospodarze zripostowali, a na protokole zapisał się Bakbergen Yeletan. Dżentelmenom nie zabrakło w tym meczu ani ducha walki, ani determinacji i gonili wynik praktycznie do samego końca. Konstruowali dużo ładnych, dynamicznych i zespołowych akcji, i naprawdę niewiele zabrakło, aby doprowadzili do remisu. W 49 minucie na 6:5 trafił Gabriel Francini, a zawodnicy Astany musieli pozostać czujni do ostatniego gwizdka, ale ostatecznie cieszyli się z wywalczonych trzech punktów. Mimo przegranej ekipa Karola Oleszczuka pokazała się z bardzo dobrej strony i jeśli uda się utrzymać taką formę, to przyszłość może wyglądać dużo lepiej.
Ostatni czas nie był łaskawy zarówno dla Furduncio, jak i Borowików. Brazylijczykom właściwie od samego początku nie idzie najlepiej, jako jedyna drużyna z ligi nie mieli jeszcze punktu na swoim koncie, a po ostatniej wysokiej porażce z Force Fusion, pojawiły się głosy, że jednak przeskok z 13 ligi to zdecydowanie za wysoko. Morale zatem przed tym starciem nie były najwyższe, ale i rywal borykał się ze sporymi problemami. Po czterech meczach miał komplet 12 punktów na koncie, ale od tego momentu coś się zacięło i z pierwszego miejsca spadli na piątą lokatę. Oba teamy chciały się zatem przełamać i początkowo bliżsi celu byli gracze Borowików. Już w 4 minucie wynik otworzył Daniel Władek, ale im dalej w mecz, tym stawał się on coraz bardziej wyrównany. Kolejną bramkę zobaczyliśmy dopiero w 15 minucie, gdy Donnie Williams doprowadził do wyrównania. Chwilę później Brazylijczycy strzelili drugą bramkę, ale sędzia jej nie uznał – napastnik przy strzale wykonał wślizg. Jednak co się odwlecze… Przed końcem pierwszej części Carlitos Moreira dał Furduncio upragnione prowadzenie. W drugiej części Borowiki zagrały bardziej ofensywnie, z wysoko wysuniętym bramkarzem, który miał stworzyć przewagę. I tak też było, bo Furduncio musiało się cofnąć i taki wariant gry rywala, był dla nich mocno niewygodny. Do czasu, gdy golkiper Borowików stracił piłkę w środku boiska, a Brazylijczycy z zimną krwią wykorzystali dogodną okazję. Nominalni goście musieli jeszcze bardziej się otworzyć, a przeciwnik skutecznie to wykorzystał, dorzucając kolejne dwa gole. Dopiero w końcówce Borowiki odpowiedziały dwoma trafieniami, ale było już za późno, by jeszcze cokolwiek ugrać w tym spotkaniu. Tym samym Brazylijczycy, zasłużenie wygrywają po raz pierwszy w sezonie, natomiast Borowiki zaliczyły czwartą porażkę z rzędu. Ale jeżeli z dziesięciu anonsowanych do gry zawodników pojawia się jedynie siedmiu, nawet z ostatnią drużyną w tabeli można mieć problemy.
Pojedynek Force Fusion z Shitable był hitem tej serii gier w 11 lidze. Lider podejmował trzecią drużynę w tabeli, a pomiędzy tymi zespołami było jedynie 3 punkty różnicy. Nominalni goście zagrali bez Stanislaua Krayeuskiego, co wydawało się sporym osłabieniem, ale na boisku nie było tego widać. Od samego początku mecz był wyrównany, widać było, że drużyny podeszły do spotkania maksymalnie skoncentrowane. Było sporo męskiej walki i mnóstwo zaangażowania. Na pierwszego gola czekaliśmy do 9 minuty, kiedy to z rzutu wolnego trafił Alex Kochonen. Potem znów przed dłuższy czas znów mieliśmy strzelecki impas, gdzie żadna ze stron nie mogła znaleźć drogi do siatki. Początkowo jedynym skutecznym sposobem na zdobycie gola okazały się stałe fragmenty. Volodymyr Klodnytskyi, wykorzystał podanie z autu od Aleksandra Marzana i doprowadził do remisu. Force Fusion nie cieszyło się z takiego stanu rzeczy zbyt długo, bo tuż przed przerwą piłkę do siatki skierował Yehor Holubko. Pierwsza część, pomimo dość wyrównanej walki, należała więc do Shitable. Po zmianie stron znów Volodymyr Klodnytskyi dał swojej drużynie remis. I ponownie Shitable odpowiedziało w najlepszy możliwy sposób. Chłopaki poszli za ciosem i Yehor Holubko wyprowadził swój zespół na dwubramkowe prowadzenie. Gospodarze szukali swoich szans i trzeba przyznać, że kilkukrotnie mieli okazję do zmiany wyniku, ale szwankowała skuteczność. Jeszcze na parę minut przed końcem Force Fusion zdobyło bramkę kontaktową, ale pomimo usilnych starań, zabrakło czasu na wywalczenie korzystnego rezultatu. Ostatecznie Shitable wygrywa 3:4 i wskakuje na drugie miejsce. Na pewno z tego meczu można wyróżnić Alexa Kochonena, który sprawiał spore trudności formacji defensywnej rywala czy Yehora Holubko, który również zagrał świetne zawody. Do tego cała drużyna Shitable spisała się bardzo dobrze w defensywie. Force Fusion zagrało chyba trochę poniżej swoich możliwości i bez wątpienia rewanż na wiosnę zapowiada się na równie ciekawe spotkanie.
Boiskowy Folklor do tej pory zdobył tylko trzy punkty i zajmuje miejsce w strefie spadkowej. O wiele lepiej idzie ich rywalom, zespołowi Lisy Bez Polisy, którzy w swoim dorobku mieli 10 punktów. Od początku spotkanie było bardzo wyrównane i żadna z drużyn nie chciała popełnić błędu w defensywie. Przez to sytuacji bramkowych nie mieliśmy zbyt dużo a wynik długo nie ulegał zmianie. Pierwsi drogę piłki do bramki znaleźli gospodarze, którzy w 13 minucie objęli prowadzenie. Chwilę później zawodnik tej drużyny otrzymał żółty kartonik, jednak gry w przewadze nie wykorzystali rywale. Grając już w pełnych składach, zespół Lisów dopiął swego i strzelając bramkę ustalił wynik pierwszej połowy na 1:1. Drugą połowę lepiej rozpoczęli goście, którzy szybko wyrobili sobie gola przewagi. Doskonałą szansę na podwyższenie mieli chwilę później, ale ponownie nie wykorzystali okoliczności, w których mieli zawodnika więcej. W ostatnich minutach inicjatywa przeszła na stronę osiągnęli Folkloru. Najpierw nie wykorzystali rzutu karnego a następnie piłka po ich strzale wylądowała na słupku. W zdobyciu bramki wyręczył ich ostatecznie zawodnik przeciwników, który pokonując swojego golkipera ustalił rezultat na 2:2. Uczciwie trzeba przyznać, że Boiskowy Folklor oraz Lisy Bez Polisy stoczyły między sobą bardzo wyrównany pojedynek i remis jest jak najbardziej zasłużony.
Będący ostatnio w bardzo dobrej formie FC Legion UA, stanął do rywalizacji z przetrzebioną w kryzysie Jogą Bonito. Faworyt tego meczu był dość oczywisty i szybko potwierdziło się to na boisku. Gospodarze dużo lepiej operowali piłką, ich akcje były bardziej płynne i znalazło to odzwierciedlenie w bramkach, bo w samej pierwszej połowie FC Legion UA aż pięć razy cieszył się z gola i nie było to żadnym zaskoczeniem. Goście w premierowej odsłonie zdołali odpowiedzieć tylko jednym trafieniem i to w dodatku samobójczym, bo piłkę do własnej siatki skierował Mikalai Filimonau. Druga połowa nie zmieniła ani trochę obrazu gry. To faworyci stwarzali sobie okazje do zdobyczy bramkowych, a największe zagrożenie siał duet Dima Vysotskyi - Mikalai Filimonau. Ten pierwszy ustrzelił aż 4 bramki, a drugi dodał do tego 4 asysty. Mecz zakończył się wynikiem 9:2 dla gospodarzy, co sprawiło, że walka tego zespołu o awans, może tylko nabrać rozpędu, bo ich gra może się podobać. Z kolei Joga Bonito musi do rundy rewanżowej przygotować się najlepiej jak potrafi, być może trzeba też pomyśleć o jakichś transferach, bo widmo spadku zagląda im w oczy coraz głębiej.
W meczu 8. kolejki 6. ligi Union Latina zmierzył się z Wystrzelonymi w pojedynku drużyn walczących o odbicie się od dna tabeli. Starcie to od początku zapowiadało się jako wyrównana batalia, w której trudno było wskazać faworyta. Wystrzeleni rozpoczęli mecz odważnie, z wyraźną chęcią zdominowania rywali. Już na początku objęli prowadzenie po trafieniu Michała Opińskiego, który wykorzystał błąd defensywy gospodarzy i trafił do siatki z dobitki. Kolejną bramkę zdobył Tadeusz Bellaby, popisując się spektakularnym strzałem zza pola karnego w samo okienko. Wystrzeleni prowadzili 2:0 i wydawało się, że są na dobrej drodze do odniesienia zwycięstwa. Union Latina nie zamierzał jednak odpuszczać. Dzięki coraz lepiej funkcjonującej grze w środku pola, zaczęli przejmować inicjatywę. Najpierw Juan Garzon po świetnym podaniu Brandona Quero zdobył gola kontaktowego, a następnie Franklin Arango, celnym strzałem pod poprzeczkę, doprowadził do remisu. Gra stała się bardziej wyrównana, a obie drużyny starały się przechylić szalę na swoją korzyść. Jeszcze przed przerwą Franklin Arango zdobył drugą bramkę, wyprowadzając Union Latinę na prowadzenie, co dało gospodarzom nadzieję na triumf. Po zmianie stron gospodarze kontynuowali dobrą grę. Franklin Arango skompletował hat-tricka, finalizując efektowne zagranie piętką od Luisa Alfredo Moreno, podwyższając wynik na 4:2. Union Latina wydawał się kontrolować sytuację, ale Wystrzeleni szybko odpowiedzieli. Adam Szczygielski zdobył bramkę kontaktową po zamieszaniu w polu karnym. Niedługo potem Michał Opiński po raz drugi wpisał się na listę strzelców, wyrównując wynik. To nie był jednak koniec popisów Opińskiego – napastnik Wystrzelonych nie tylko uzupełnił hat-tricka, ale także zapewnił swojej drużynie prowadzenie 5:4. Końcówka meczu była niezwykle emocjonująca. Union Latina próbował rzucić wszystko na jedną szalę, ale ataki nie przyniosły rezultatu. Wystrzeleni zdołali utrzymać wynik, odnosząc niezwykle cenne zwycięstwo, które pozwoliło im awansować o dwa oczka w tabeli. Mecz zakończył się wynikiem 5:4 dla Wystrzelonych, a na szczególne wyróżnienie zasługuje Michał Opiński, który strzelił trzy bramki i był kluczowym graczem swojej drużyny. Po stronie Union Latiny świetnie zaprezentował się Franklin Arango, autor hat-tricka, jednak jego wysiłki okazały się niewystarczające. To spotkanie pokazało, że w 6. lidze walka o punkty jest zacięta i pełna niespodzianek.
Bardzo, ale to bardzo ciężkie zadanie czekało w niedzielny wieczór na ekipę Na Wariackich Papierach. Nie dość, że ich forma trochę ostatnio uleciała, to jeszcze musieli mierzyć się z liderem tabeli, gdzie ich skład był bardzo daleki od optymalnego. Brakowało wielu kluczowych graczy, na ławce rezerwowych tylko jedna osoba i to wszystko stanowiło wodę na młyn dla faworytów. No i prawdę mówiąc, wystarczyło kilka chwil, by było po meczu. Nominalni gospodarze szybko objęli kilkubramkowe prowadzenie i mogli ze spokojem oczekiwać co będzie dalej. Rywale za nimi nie nadążali, ale nic dziwnego, bo właśnie w formacji defensywnej przegrywający mieli tego dnia największe braki. Do przerwy było aż 7:1, aczkolwiek na starcie drugiej połowy zdarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy. Papiery zdobyły dwie bramki i być może pomyślały, że nie wszystko jeszcze stracone. Ta nadzieja została jednak błyskawicznie stłamszona i za chwilę wszystko wróciło do normy. Patetikos mieli pełną kontrolę nad potyczką i gdyby nie fakt, że nie wykorzystali wielu okazji, to wynik mógł być jeszcze wyższy. A tak skończyło się „tylko” na 13:5. Możemy jedynie żałować, że Papiery nie mogły wystawić lepszego zestawienia, bo wówczas była szansa na fajne, efektowne widowisko, bo obie ekipy lubią i potrafią grać ofensywnie. Zamiast tego obejrzeliśmy rzeź niewiniątek, co przegrani skwitowali zresztą stwierdzeniem, że jak na zaistniałe okoliczności, to i tak nie przegrali zbyt wysoko. Mimo wszystko tym, którzy w ich drużynie przyjechali na mecz, należą się brawa, bo wiedzieli że to będzie pogrom, a mimo to nie odpuścili. Dlatego mimo dużej różnicy goli, spokojnie możemy to nazwać honorową porażką.
To był mecz drużyn, które realnie walczą o miejsce na podium na koniec rundy jesiennej, czyli AC Choszczówka i FC Razem. Zarówno jedni, jak i drudzy przyszli niemal najmocniejszym zestawieniami, co zwiastowało nam niemałe emocje. FC Razem wyszło na prowadzenia po uderzeniu z rzutu wolnego przez Kiryla Tutskiego. Cała pierwsza połowa stała jednak pod znakiem walki w środku boiska, taktycznego rozgrywania swoich oponentów. Sytuacji bramkowych było jak na lekarstwo, a bramka gości była jedyną, jaką oglądaliśmy podczas premierowych 25 minut. Druga połowa - na szczęście dla widowiska - diametralnie różniła się od pierwszej. Głównie dzięki dużo lepszej postawie Choszczówki. Bramkę wyrównującą zdobył najlepszy nie tylko w tym meczu, ale też wybrany na MVP 8 kolejki, Michał Jończyk. Gospodarze szukali kolejnych trafień i osiągali swoje cele. Na prowadzenie wyprowadził ich Olek Śpiewak. Kolejne bramki były już kwestią czasu i AC Choszczówka zrobiła to najlepiej jak się dało, do końca meczu trzykrotnie pokonując bramkarza oponentów i wygrywając mecz 5:1. Zwycięstwo gospodarzy pozwoliło im powiększyć przewagę nad kolejnymi zespołami w tabeli, natomiast FC Razem po tej porażce, żeby myśleć o awansie do 11 ligi, na wiosnę będą musieli poprawić swoją grę i regularniej punktować.
Za nami niezwykle wyrównane spotkanie, które zaskoczyło wysokim poziomem, biorąc pod uwagę fakt, że obie drużyny rywalizują w 12. lidze. Faworyzowane Piwo Po Meczu musiało się solidnie napracować, aby odnieść zwycięstwo, ponieważ BRD Young Warriors zaprezentowali się znakomicie, mimo trudnej sytuacji w tabeli. Goście otworzyli wynik w 15. minucie po efektownym rozegraniu, które wykończył Maciej Karczewski. Była to akcja, jakiej nie powstydziłyby się wyższe ligi, co dowodzi, że BRD ma potencjał, który nie znajduje odzwierciedlenia w ich dorobku punktowym. Niestety, tuż przed przerwą drużyna sama sobie skomplikowała sytuację, gdy po błędzie bramkarza gospodarze doprowadzili do remisu. Bramka "do szatni" wyraźnie podcięła skrzydła Młodym Wojownikom, ponieważ już minutę po wznowieniu gry rywale wyszli na prowadzenie, dzięki trafieniu Jakuba Królika. Piwo Po Meczu grało bardziej zdecydowanie i skutecznie, co pozwoliło im podwyższyć wynik na 3:1 w 10. minucie drugiej połowy. Jednak BRD pokazało charakter – po chwili bramki Makowskiego i Miszkurki przywróciły remis. Na pięć minut przed końcem obie drużyny znów znalazły się w punkcie wyjścia, ale tylko wygrana mogła satysfakcjonować którąkolwiek ze stron. Decydujący okazał się kontratak gospodarzy, który przesądził o wyniku. Piwo Po Meczu zdobyło kluczową bramkę, zapisując na swoim koncie kolejne trzy punkty. Mimo porażki, BRD Young Warriors zasługują na pochwały za dobrą grę. Wciąż jednak czekają na swoje pierwsze zwycięstwo w tym sezonie, a ich niedosyt jest w pełni uzasadniony. Miejmy nadzieję, że na wiosnę los się do nich uśmiechnie i zaczną zbierać punkty, na które ewidentnie zasługują.
W spotkaniu 12 ligi FC Cały Czas Bomba podejmowała Dynamo Wołomin. Oba zespoły w odmiennych nastrojach podchodziły do tej rywalizacji. Gospodarze po serii dwóch wygranych liczyli na kolejne punkty, goście natomiast w dwóch ostatnich pojedynkach musieli uznać wyższość rywali. Niedzielne spotkanie rozpoczęło się od ataków z obu stron, jednak to ekipa w czerwonych strojach wydawała się bardziej dokładna i pewna w swoich zagraniach, co szybko przerodziło się w bramkowe okazje i prowadzenie. Bramkę na 1:0 strzelił Szymon Endzel. Z każdą kolejną minutą rysowała się coraz większa przewaga gospodarzy, którzy pewnie rozgrywali piłkę od obrony. Chwilę nerwowości wprowadził Bruno Worotyński, który w dość niezrozumiały sposób skierował piłkę do własnej bramki. Utrata gola nie wpłynęła negatywnie na postawę gospodarzy. Wręcz przeciwnie - chłopaki zaczęli grać jeszcze lepiej i z większym spokojem. To szybko przyniosło pozytywne skutki i już po kilku minutach było 2:1. Do końca pierwszej odsłony gospodarze powiększali swoją przewagę. Na przerwę schodziliśmy przy wyniku 5:1 i patrząc na grę oraz rezultat, chyba tylko najwięksi optymiści liczyli jeszcze na jakieś emocje w tym spotkaniu. Druga połowa, ku zdumieniu wszystkich, rozpoczęła się pod dyktando gości, którzy po mocnych słowach w przerwie zaczęli grać odważniej. Zawodnicy z Wołomina szybko strzelili bramkę i mając praktycznie całą drugą połowę przed sobą, liczyli na odrobienie strat. Niestety świetnie dysponowani zawodnicy gospodarzy zweryfikowali ich plany i raptem po 7 minutach ponownie odskoczyli na kilka bramek. W drużynie Bomby świetnie spisywał się duet Endzel – Chimczuk, który z każdą kolejną minutą powiększał przewagę. Dynamo próbowało atakować, dwoił się i troił Michał Matyja, jednak w pojedynkę niewiele mógł zrobić. Strzelił nawet bramkę, jednak jak się później okazało, było to ostatnie trafienie gości w tym meczu. W końcowej fazie gospodarze dołożyli jeszcze kilka trafień i spotkanie ostatecznie zakończyło się wynikiem 12:3. Dzięki wygranej FC Cały Czas Bomba inkasuje komplet punktów i wydostaje się ze strefy spadkowej, spychając tam swoich niedzielnych oponentów.
W 8 kolejce zmierzyły się ze sobą ekipy, które mają w tym sezonie apetyt na awans, co potwierdza ich obecność w czubie tabeli. Przed meczem ciężko było wskazać, która z drużyn będzie faworytem, dlatego mecz zapowiadał się bardzo ciekawie. Jako pierwsi na prowadzenie w 6 minucie wyszli goście, a bramkę otwierającą wynik zdobył Patryk Szerszeń. Ferajna po tym trafieniu złapała wiatr w żagle i coraz śmielej nacierała na bramkę strzeżoną przez Jakuba Augustyniaka. Ten za to utrudniał rywalom zadanie skutecznymi interwencjami. W 14 minucie nastąpiło przełamanie po stronie Gentlemanów i bramkę wyrównującą po asyście Piotra Loze, zdobył Sebastian Bartosik. Gra stała się bardziej wyrównana i wszystko wskazywało na to, że na przerwę obie ekipy zejdą z remisowym rezultatem. Jednak dwie bramki zdobyte w ostatnich minutach pierwszej połowy, dały istotny komfort CWKS Ferajnie Warszawa. Tuż po zmianie stron worek z bramkami rozerwał się na dobre. Gole padały jak na zawołanie, momentami dosłownie minuta po minucie. Jako pierwszy w drugiej części gry ponownie trafił niezwykle skuteczny tego dnia Patryk Szerszeń. Gra układała się pod dyktando gospodarzy. Przy wyniku 6:1, ekipa Gentlemanów zaliczyła dwa trafienia z rzędu. Niestety był to jedynie chwilowy zryw. Zespół stracił impet, a CWKS Ferajna bezlitośnie wykorzystała słabości oponentów. Defensywa Gentleman Warsaw Team całkowicie się rozsypała, co pozwoliło gospodarzom na zdobycie kolejnych bramek. Ostateczny wynik 11:4 doskonale oddaje przebieg meczu i różnicę w dyspozycji obu drużyn w drugiej połowie. CWKS Ferajna Warszawa zgarnia cenne trzy punkty i potwierdza, że są w tym sezonie poważnym kandydatem do awansu. Gentleman Warsaw Team utrzymuje drugie miejsce, ale musi jak najszybciej wyciągnąć wnioski z tego pojedynku, bo porażka w kolejnym meczu może spowodować niekorzystne dla nich roszady w tabeli, przed przerwą zimową.
Aktualny lider 13 ligi, drużyna o nazwie Klub Sportowy Sandacz, już niejednokrotnie w tej rundzie udowodniła, że jest niesamowicie zmotywowana i ma mocne argumenty do tego, aby utrzymać swoją obecną pozycję. Nie inaczej było w ostatniej kolejce, kiedy to mieli przyjemność podejmować zespół Green Team. Gospodarze lepiej weszli w mecz i prowadzili dzięki bramce Aleksandra Olendra. Z początku goście stawiali opór, jednakże z minuty na minutę to lider stanowczo panował nad przebiegiem meczu. Tworzyli oni znacznie więcej dogodnych akcji, przez co tylko kwestią czasu były kolejne bramki w ich wykonaniu. Już na koniec pierwszej połowy zbudowali sobie sporą przewagę, ponieważ prowadzili różnicą trzech goli. W drugiej połowie nie byliśmy świadkami żadnej sensacji. Sandacze konsekwentnie atakowali, uniemożliwiając pole do popisu oponentom. Można rzec, że ekipa Green Teamu zderzyła się ze ścianą. Bez wątpienia dużym zaskoczeniem było to, że w drużynie lidera zaledwie dwóch zawodników wpisywało się na listę strzelców. Byli to wyżej wymieniony Aleksander Olender, który zdobył pięć goli, jak również Karol Czuba, który także zanotował pięć trafień oraz dołożył do tego dwie asysty. Bez dwóch zdań można stwierdzić, że chłopaki we dwójkę rozmontowali defensywę gości i głównie dzięki ich fenomenalnemu występowi, Sandacz odniósł pewne zwycięstwo 10:3.
W 8. kolejce 13. ligi doszło do starcia Oldboys Derby III, które wciąż czekało na pierwsze zwycięstwo w sezonie, z NieDzielnymi – drużyną zajmującą 7. miejsce w tabeli, z czterema punktami na koncie. Oba zespoły przystąpiły do meczu z chęcią poprawienia swojej sytuacji, a brak wyraźnego faworyta zapowiadał wyrównane spotkanie. Rzeczywistość boiskowa potoczyła się jednak zupełnie inaczej. Mecz rozpoczął się od niezłego tempa, a Oldboys starali się dotrzymać kroku rywalom. Wyrównana gra trwała do momentu, gdy Piotr Sitarczyk otworzył wynik na 0:1 – jego strzał minął bramkarza, który co prawda dotknął piłki, ale nie zdołał jej zatrzymać. Po tej bramce NieDzielni przejęli inicjatywę i z każdą minutą zyskiwali przewagę. Ekspresowe trafienia Marcina Aksamitowskiego (0:2 i 0:3) oraz Michała Drosio (0:4) w krótkim odstępie zupełnie podcięły skrzydła gospodarzom. Do przerwy Niedzielni prowadzili już 4:0. A w drugiej połowie kontynuowali swoją dominację, podczas gdy Oldboys nie potrafili znaleźć sposobu na uporządkowanie swojej gry. Piąta bramka padła po składnej akcji – Bartosz Kujawiński wykończył podanie Przemka Sosnowskiego, podwyższając wynik na 0:5. Kolejnego gola pięknym strzałem z woleja dorzucił Maciej Piątek, który kilka godzin wcześniej zadebiutował w Ekstraklasie w barwach Contry. Jego trafienie na 0:6 podkreśliło, w jak świetnej dyspozycji tego dnia byli NieDzielni. Kropkę nad „i” postawił Jan Wójcik, ustalając wynik spotkania na 0:7. Niedzielni odnieśli przekonujące zwycięstwo, wykorzystując swoje okazje i przejmując pełną kontrolę nad meczem, po początkowo wyrównanej grze. Oldboys muszą szukać swojej szansy na pierwsze zwycięstwo w kolejnych spotkaniach.
W przedmeczowych spekulacjach bez wahania wskazaliśmy Inferno Team III jako murowanego faworyta. Pogromcy Poprzeczek, jak dotąd zaledwie raz triumfujący w tym sezonie, wydawali się niezdolni do sprawienia niespodzianki, przeciwko wyżej notowanym gościom. Jednak piłka nożna nie raz udowodniła, że jest pełna nieprzewidywalnych zwrotów akcji, co potwierdziło to starcie. Początek meczu był chaotyczny i nerwowy, z licznymi niedokładnymi podaniami po obu stronach boiska. Pierwsze konkretne wydarzenie miało miejsce w 7 minucie. Pogromcy Poprzeczek zastosowali wysoki pressing, zmuszając rywali do błędu przy wyprowadzeniu piłki. Po nieudanym wybiciu futbolówka trafiła do Marcina Kowalskiego, który wyłożył ją do Mateusza Niewiadomego. Ten nie zmarnował okazji i precyzyjnym uderzeniem pokonał bramkarza gości, otwierając wynik. Obie drużyny miały swoje szanse na kolejne bramki, ale to Pogromcy okazali się bardziej skuteczni. Inferno Team III stwarzało klarowne sytuacje, lecz brakowało im wykończenia. Jak głosi stara piłkarska prawda: „niewykorzystane okazje lubią się mścić”. Tak też stało się w końcówce pierwszej połowy. Marcin Kowalski zdobył drugą bramkę dla Poprzeczek, pewnym strzałem podwyższając prowadzenie na 2:0. Po przerwie to goście ruszyli do zdecydowanego odrabiania strat. Już kilka minut po wznowieniu gry Damian Słojkowski zdobył kontaktową bramkę, dając sygnał do ataku. Niedługo potem sędzia zauważył przewinienie w polu karnym gospodarzy. Rzut karny został pewnie wykorzystany, a Inferno Team III doprowadziło do wyrównania. Kilka minut później gościom udało się wyjść nawet na prowadzenie, ale chwilę po strzelonej bramce Pogromcy Poprzeczek ponownie wyrównali. Sytuacja w drugiej części zmieniała się jak w kalejdoskopie, ale ostatnie słowo należało jednak - ku zaskoczeniu wszystkich - do gospodarzy, którzy wygrali tę batalię 4:3. Niewielu przed tym spotkaniem postawiłoby na taki rezultat. Druga wygrana Pogromców w tym sezonie stała się faktem. Piłka nożna w każdym wydaniu potrafi zaskoczyć i chyba za to ją tak kochamy.
Walcząca o podium na koniec rundy jesiennej drużyna Szeregu Homogenizowanego, zmierzyła się z Wombatami, które starają się oddalić do strefy spadkowej. Goście na to ważne spotkanie przyszli w sześcioosobowym składzie. Gospodarze po zeszłotygodniowej porażce pojawili się z trzema zmiennikami. Już sam fakt przewagi liczebnej stawiał gospodarzy w lepszej sytuacji. Dwie minuty po pierwszym gwizdku zawodnicy Szeregu objęli prowadzenie i następne ich zdobycze bramkowe wydawały się tylko kwestią czasu. Wombaty grały bardzo odważnie i pomimo braku zmian, dawały z siebie 110%. Efekt był taki, że w 10 minucie to właśnie one prowadziły jedną bramką po dwóch golach Maćka Stąporka. Faworyci trochę zaskoczeni takim obrotem spraw, szybko powrócili na właściwe tory i 5 minut później wyszli na prowadzenie. Szereg Homogenizowany coraz lepiej wykorzystywał swoje atuty i na przerwę schodził prowadząc 5:2. Początek drugiej połowy był wyrównany. Wombaty mimo coraz większego zmęczenia, starały się grać jak równy z równym i nawet im to wychodziło. Jednak upływający czas, działał na ich niekorzyść. Przewaga Szeregu na boisku i w bramkach rosła. 10 minut przed końcem pięciobramkowe prowadzenie wprowadziło trochę rozluźnienia w szeregach faworytów, co goście starali się wykorzystać. Właśnie te ostanie minuty przyniosły nam całkiem sporą liczbę bramek. Na trzy strzelone przez Wombaty, rywal odpowiedział taką samą zdobyczą, pieczętując swoje zwycięstwo stosunkiem 10:5. Dzięki wygranej Szereg Homogenizowany wciąż liczy się w grze o podium. Natomiast FC Wombaty mimo swojej sportowej waleczności i zaangażowaniu, powróciły do strefy spadkowej.
W zapowiedziach zastanawialiśmy się, czy Synowie Księdza udźwigną presję faworyta i musimy przyznać, że gospodarze potwierdzili swój dotychczasowy progres i pokazali kawał solidnej formy. Budowanie wyraźnej przewagi rozpoczęło się praktycznie od pierwszego gwizdka, ale mimo dużej ilości strzałów na bramkę Kuby Szymborskiego, golkiper Cockpit Country dał się pokonać dopiero w 6 minucie, kiedy podanie Oskara Foremniaka na gola zamienił Mariusz Jazgierski. W 9 minucie było już 2:0 po trafieniu Damiana Węgierka, a po kwadransie gry Synowie mieli już trzy oczka przewagi, a na protokole zapisał się Patryk Perlejewski w roli strzelca i ponownie Oskar Foremniak w roli asystenta. Gospodarze nie forsowali tempa i swoją przewagę budowali stopniowo, ale była ona w pierwszej połowie bezapelacyjna, a broniący bramki Synów Księdza Paweł Pryciński, nie miał zbyt wiele do roboty. Wynik mógł być nieco lepszy na korzyść gospodarzy, ale brakowało skuteczności, a możemy nawet powiedzieć, że w grze Synów pojawiła się lekka nonszalancja. Po zmianie stron uaktywnili się w końcu napastnicy Cockpitu i praktycznie moment po wznowieniu gry popisali się ładną, dwójkową akcją a gola ustrzelił Jakub Stępień. Był to raczej wypadek przy pracy, niż szansa na comeback i kilka minut później Damian Węgierek dośrodkował z rzutu rożnego, a pięknym strzałem popisał się niezwykle aktywny w tym meczu Oskar Foremniak. Po chwili na 5:1 podwyższył Mateusz Gołębiewski, ale na moment Synowie stracili koncentrację i nagle zrobiło się 5:3. Najpierw gola samobójczego przy pechowej interwencji defensywnej trafił Łukasz Gonta, a w niemalże kolejnej akcji fatalny błąd podczas rozegrania popełnił Paweł Pryciński i po jego wybiciu piłkę do siatki skierował Maciej Gorzeliński. W ostatnich minutach goście wyraźnie się uaktywnili i coraz śmielej zapuszczali się w rejony bramki Synów. Szkoda, że stało się tak późno, bo gdyby Cockpit Country w taki sposób rozegrał całe spotkanie, to mogło się ono skończyć zupełnie inaczej. A tak Synowie Księdza cierpliwie bronili dostępu do swojej bramki, a w ostatnich minutach boleśnie ukłuli aż trzykrotnie i wygrali wynikiem 8:3.
W 14. lidze ruszyła już runda rewanżowa. Przy okazji pierwszego spotkania między Zarubami a Nieuchwytnymi, minimalnie lepsi okazali się gracze Łukasza Kuleszy, triumfując 3:2. Teraz również należało się spodziewać zwycięstwa tej drużyny, bo rywale zamykają stawkę a starcia z oponentami z dolnej połowy tabeli, trzeba po prostu bezwzględnie wygrywać. To zadanie wcale jednak nie okazało się takie proste, a pierwsza połowa była niezwykle energetyczna. Zaczęło się od bramki Vlada Fedyukovicha, a potem dostaliśmy prawdziwy festiwal nieskuteczności z obydwu stron. Przełamanie w końcu nadeszło, a na 2:0 dla ekipy w różowych koszulkach podwyższył Mate Zakariadze. Mylił się jednak ten, kto sądził, że to początek końca Nieuchwytnych. Wręcz przeciwnie – sportowa złość była duża i przełożyła się od razu na konkretne efekty. Co prawda Oleksii Kyselov początkowo zmarnował doskonałą okazję, po fantastycznej paradzie Łukasza Kuleszy, lecz lada moment był skuteczniejszy i zrobiło się 2:1. Nie minęło kilka chwil, a defensywa faworytów popełniła fatalny błąd, lecz Oleksii Kyselov w sytuacji sam na sam nie był w stanie pokonać bramkarza rywali. To się zemściło, gdy na starcie drugiej połowy wynik na 3:1 zmienił Kornel Tłaczała. Nieuchwytni nie wywiesili jednak białej flagi i dzięki dobrej postawie Łukasza Wiśniewskiego, nadal byli w grze. Udało im się zmniejszyć straty i chociaż przeciwnicy szybko odzyskali dwa gole przewagi, to wystarczył moment, by różnica dzieląca te ekipy znów wynosiła jedno trafienie. Z perspektywy Nieuchwytnych to wciąż było mało. Można było jednak odnieść wrażenie, że ta drużyna zostawiła więcej energii na finałowe fragmenty i wreszcie dopięła swego, za sprawą Nazara Petriva. Chłopaki byli ewidentnie na fali wnoszącej i kilka minut później mieli na nodze piłkę meczową. A konkretnie Nazar Horin, który z najbliższej odległości nie zmieścił piłki w siatce, co spotkało się z ogromnym rozczarowaniem zarówno samego zainteresowanego, jak i kolegów z drużyny. A że niewykorzystane sytuacje się mszczą, to chyba nie musimy tłumaczyć, jak to się skończyło. Zamiast 4:5, zrobiło 5:4, a gola na wagę trzech punktów dla Zarub zdobył Mate Zakariadze. Nieuchwytni mogą sobie pluć w brodę, bo nie musieli tego meczu przegrać. Trzeba jednak szukać pozytywów, choćby w niezłej grze, jak również w powrocie między słupki Marka Szklennika. Nestor Ligi Fanów udowodnił, że nie zapomniał, jak to się robi i pewnie żałował, że powrotu do bramki nie udało się okrasić zwycięstwem. Gdyby tutaj jednak skończyło się remisem, to chyba nikomu korona by z głowy nie spadła.
Lider rozgrywek, Sultan, podzielił się punktami z trzecim w tabeli Sokilem w starciu pełnym emocji i zwrotów akcji. Mecz rozpoczął się idealnie dla gospodarzy. Yakub JR otworzył wynik, a chwilę później Kamol Obidov podwyższył po precyzyjnym płaskim strzale wzdłuż bramki. Gdy Yakub JR zakończył kontrę na 3:0, wydawało się, że Sultan ma wynik pod kontrolą. Prawda jest jednak taka, że to Sokil dominował w grze, a gospodarze jedynie wykorzystywali każdą nadarzającą się okazję. Dobrze się też bronili, bo defensor Sultanu dwukrotnie ratował swój zespół na linii bramkowej, a nieco później można powiedzieć, że jedynie technologia Goal Line rozwiała nadzieje Sokilu na uznanie trafienia po poprzeczce. W końcu nastąpiło jednak przełamanie po błędzie bramkarza Sultanu – Martsyniuk zmniejszył straty, a Bobko dorzucił bramkę na 3:2. Do przerwy lider wciąż prowadził, choć to goście wyglądali na lepszy zespół. Po zmianie stron bramkarz Sultanu obronił rzut karny, co tylko podkreśliło ich szczęście w tym meczu. Gospodarze podwyższyli prowadzenie po trafieniu z dośrodkowania i kolejnej kontrze, ale Sokil nie odpuszczał, wiedząc, że zasługują na więcej. Ostatecznie Bobko zdobył bramkę po dobitce, a Tkachuk w końcówce przejął piłkę i wyrównał na 5:5. Na końcu stało się to, co działo się przez cały mecz - Sokil znów miał pecha. Goście zaliczyli piękne trafienie na wagę zwycięstwa, ale… gol nie został uznany. Mimo remisu, Sultan pokazał świetną organizację w obronie i zabójczą skuteczność kontr, podczas gdy Sokil udowodnił, że jest zespołem, który potrafi zdominować lidera – choć wciąż brakuje im skuteczności.
Drużyna z Turkmenistanu, Turkmens, odniosła swoje pierwsze zwycięstwo od ponad miesiąca, pokonując wicelidera rozgrywek FC Vikersonn II 6:3. Bohaterem spotkania został Rahim Kuliyev, który rozegrał mecz życia, zdobywając hat-tricka i notując dwie asysty. To przełomowy moment zarówno dla niego, jak i całej drużyny, która w końcu przerwała passę niepowodzeń. Mecz rozpoczął się obiecująco dla Vikersonn II – Juri Rubinski popisał się fantastycznym uderzeniem, choć początkowo jego gol został nieuznany. Kilka minut później jednak naprawił ten brak, trafiając drugą nogą i otwierając wynik na 0:1. Turkmens szybko odpowiedzieli, a Kuliyev doprowadził swoją drużynę na prowadzenie 3:1 jeszcze przed przerwą. Choć Vikersonn próbował wrócić do gry, m.in. dzięki bramce Vovka na 3:2, agresywna ofensywa Turkmens nie pozwoliła im na więcej. Kolejne trafienia Kuliyeva, Bazarova i Kovalenki ustaliły wynik na 6:3. Dla Vikersonn II to już trzeci mecz z rzędu bez zwycięstwa, a druga porażka w sezonie. Forma wicelidera wyraźnie spadła, co może być dobrą okazją dla rywali na dogonienie ich w tabeli.
Mówiło się, że to mecz podwyższonego ryzyka. Nie wiemy, czy te ekipy się wcześniej znały, ale w internecie doszło podobno między nimi do małej przepychanki słownej, która tylko podnosiła emocje związane z bezpośrednim starciem. Kto był faworytem? Patrząc na tabelę i formę, chyba Nieśmiertelni Wojownicy, którzy mieli więcej punktów, ale też przyjemniejszy terminarz w ostatnim czasie. Poza tym mecze takie jak ten, potrafią się rządzić swoimi prawami i w niedzielę mieliśmy tego doskonały przykład. Zanim się bowiem obejrzeliśmy, a Wojownicy prowadzili 4:0, po czterech bramkach Arkadiusza Słojkowskiego! Takiego początku nikt się tutaj nie spodziewał i wydawało się, że po takim starcie nie można przegrać meczu. Ale im dłużej ta potyczka trwała, tym Babice odzyskiwały wigor. Chłopaki mozolnie, acz skutecznie zaczęli dobierać się do oponenta i co najważniejsze – regularnie zmniejszali straty. Głównie za sprawą duetu Maciek Radoń – Nikodem Milewski. Ten tandem świetnie współpracował i doprowadził do stanu 4:3. Widać było, że to co dzieje się na boisku, zrobiło wrażenie na Wojownikach. Pewność siebie uciekła, pojawiały się proste błędy, a rywal na tym korzystał i już do przerwy prowadził 6:5! Druga odsłona spotkania była spokojniejsza. Goli padło mniej, natomiast obydwaj bramkarze też mieli co robić. Pierwszy cios w finałowej odsłonie zadali gracze Babic, lecz rywale odpowiedzieli bramką Pawła Sankowskiego i nic nie było jeszcze przesądzone. Z obydwu stron mieliśmy dogodne okazje, jakby jedni i drudzy zdawali sobie sprawę, że następne trafienie będzie kluczowe. Zdobyli je nominalni goście, czym ostatecznie ustalili wynik spotkania na 8:6. I brawa dla nich, bo wyjść z takich opresji, w jakich znaleźli się na początku, to naprawdę duży wyczyn. Taki mecz na pewno podniesie morale w drużynie i jesteśmy przekonani, że popchnie triumfatorów do jeszcze lepszych wyników. Co do przegranych, to początek mieli fantastyczny, ale nie potrafili utrzymać tego poziomu dłużej. Taka porażka musi boleć i zobaczymy jak wpłynie na nich przy okazji meczu kończącego pierwszą część sezonu.
W ramach 8 kolejki 15 ligi odbyło się spotkanie Mocny Narket kontra Warsaw Pistons. Gospodarze mogą zaliczyć kolejny mecz do udanych. Szybko wyszli na prowadzenie i systematycznie je zwiększali, zdobywając kolejne bramki. Goście mieli kilka dobrych sytuacji, których finalizacja była jednak fatalna. Dopiero przy wyniku 4:0 ich celowniki trochę się nastawiły. W końcu udaje zdobyć się honorowe trafienie w pierwszej połowie, którego autorem był Rafał Antoniak. Do przerwy już tylko Narket zdobywał bramki, a wisienką na torcie była kolejne trafienie Rubena Nieścieruka. Do przerwy wynik brzmiał 9:1, a wyjście z takich tarapatów dla Pistonsów graniczyło z cudem. Druga część spotkania była bardzo podobna do pierwszej. Bramki wciąż zdobywała praktycznie jedna strona. Różnica była jedynie w liczbie strzelonych goli, jak również w tym, że Warsaw Pistons dwukrotnie pokonali bramkarza rywali, podczas gdy w pierwszej połowie uczynili to tylko raz. Tych goli mogło być więc, bo chłopaki chociażby rzut karny, do którego podszedł strzelec dwóch bramek Rafał Antoniak, lecz niestety przestrzelił kilka metrów nad poprzeczką. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 15:3 dla zespołu Mocny Narket, który nie dał przeciwnikowi żadnych szans i ani przez chwilę nie dał się zbliżyć do remisu.
W zapowiedzi przedmeczowej typowaliśmy Santiago Remberteu na zdecydowanego faworyta tego spotkania. Przemawiała za tym historia dotychczasowych starć, jak i obecna dyspozycja w rundzie. Skazywany na porażkę Partyzant okazał się, przynajmniej w pierwszej połowie, o wiele bardziej wymagającym rywalem. O dziwo, długo utrzymywał się wynik bezbramkowy, po części wynikający z nieskuteczności Santiago, po części ze świetnej postawy między słupkami Piotra Arendta, jak i Adama Szczeczko, który na chwilę musiał zastąpić golkipera Partyzanta. Minuty mijały, wynik się nie zmieniał, aż w końcu nadeszło przełamanie, tylko raczej nie takie, jakiego się można było spodziewać. Otóż to Partyzant Włochy wyszedł na prowadzenie za sprawą Oli Pastuszko. Co więcej nominalni gospodarze jeszcze przed przerwą podwyższyli na 2:0 i sensacja zaczęła wisieć w powietrzu. Niestety dla nich druga połowa miała już zupełnie inny przebieg. Chwilę po wznowieniu gry Bartosz Chamera zdobył bramkę kontaktową, a potem to był właściwie one man show. Wcześniej wspomniany Bartosz zdobył cztery bramki, po których Partyzant już się nie podniósł. Potem Michał Syrnyk wykorzystał rzut karny i mieliśmy 2:5, dzięki czemu stało już się jasne, że Santiago Remberteu już tego zwycięstwa nie odda. Ostatecznie skończyło się na wyniku 2:8, gdzie jak już wspomnieliśmy, ten mecz miał dwie zupełnie różne połowy. Ciekawostką może być fakt, że gola w tym meczu zdobył również bramkarz Santiago – Szymon Bielański, który przelobował swojego vis a vis, uderzając z drugiego końca boiska. Mimo to Partyzant miał naprawdę dobre momenty w tym spotkaniu, ale rywal miał Bartosza Chamerę, który był kluczową postacią swojej drużyny. I kto wie, jak potoczyłoby się to spotkanie, gdyby nie on.
W meczu pomiędzy ekipami Elitarni Gocław a Karabakh Azerbejzan doszło do dość sporej niespodzianki. Elitarni przegrali bowiem ten mecz aż 4:10. Pomimo wyrównanego początku, to goście z biegiem czasu zaczęli kontrolować sytuację na placu gry. Pod koniec pierwszej części spotkania odskoczyli rywalom na 3 bramki. Nie było odkrywczym stwierdzenie, że gospodarze muszą zacząć grać bardziej otwarty futbol, jeśli myślą o zdobyciu chociażby punktu. Ta sztuka jednak nie udała się. Nie poradzili oni sobie ze stale rosnącym naporem rywali. Tego dnia trzech graczy Karabakhu, mówiąc potocznie, "zrobiło mecz". Eijan Huseynli, Elgun Alakbarov i Kenan Quliyev - to właśnie oni byli prawdziwą zmorą graczy z Gocławia. Sposób, w jaki ta trójka się rozumiała, był naprawdę imponujący. Ich niesamowita dyspozycja tego dnia spowodowała, że drużyna gości odniosła wysokie i pewne zwycięstwo, tym samym mocno komplikując plany graczom Elitarnych, którzy zaciekle gonią lidera 15 ligi, Santiago Remberteu.
Tabela
Poz | Zespół | M | Pkt. | Z | P |
---|---|---|---|---|---|
1 | EXC Mobile Ochota | 9 | 22 | 7 | 1 |
2 | Gladiatorzy Eternis | 9 | 21 | 7 | 2 |
3 | Ogień Bielany | 9 | 21 | 7 | 2 |
4 | FC Otamany | 9 | 19 | 6 | 2 |
5 | KS Browarek | 9 | 15 | 5 | 4 |
6 | ALPAN | 9 | 13 | 4 | 4 |
7 | TUR Ochota | 9 | 13 | 4 | 4 |
8 | Explo Team | 9 | 6 | 2 | 7 |
9 | MKS Piaseczno | 9 | 0 | 1 | 8 |
10 | Contra | 9 | 0 | 0 | 9 |