reklama reklama
usuń na 24h reklama
menu ligowe
Archiwum
poziomy rozgrywek
aktualnośći
aktualnośći
Rozgrywki
Statystyki
Futbol.tv
turnieje
Wywiady
SOCCA CUP
Galeria
Ekstraklasa
1 Liga
2 Liga
3 Liga
4 Liga
5 Liga
6 Liga
7 Liga
8 Liga
9 Liga
10 Liga
11 Liga
12 Liga
13 Liga
14 Liga
15 Liga
16 Liga

RAPORT MECZOWY! 3. KOLEJKA - SEZON 25/25

Jesień przywitała nas na boiskach podczas ostatniej niedzieli. Nie przestraszył się jej jednak nikt – wręcz przeciwnie! Niektórzy, czując jesienny zew, wreszcie pokazali, na co ich stać, i odbili się od ligowego dna. Wciąż jednak nie brakuje zespołów bez punktów, które pewnie nadal zastanawiają się, co poszło nie tak.

Może odpowiedzi znajdą w relacjach naszych koordynatorów?

 
Opisy meczów 3. kolejki czekają już na Was w raportach, w zakładce PODSUMOWANIE SPOTKANIA. Ale mamy też coś dla tych, którym nie chce się za dużo klikać, a których interesują relacje wyłącznie z meczów ligi w której grają. Wchodząc w menu konkretnego poziomu rozgrywkowego dodaliśmy opcję RELACJE MECZOWE. Wszystkie streszczenia znajdziecie tam w jednym miejscu :)
 
Życzymy Wam przyjemnej lektury!

Ekstraklasa

Kolejne spotkanie Gladiatorów w tym sezonie, w którym podejmowali beniaminka. Na inaugurację pokonali zespół Lakoksy CF 4:3, a tym razem mieli apetyt na to, by ograć KSB Warszawa. Dla zawodników Michała Tarczyńskiego ten mecz był niezwykle ważny w kontekście zbierania doświadczenia przed zbliżającą się Ligą Mistrzów.

W pojedynek lepiej weszli mistrzowie z ubiegłego sezonu — w zasadzie już pierwsza groźna akcja zakończyła się golem. Na prawej stronie boiska Dryński świetnie wymanewrował obrońcę i podał do Górki, który nie pomylił się z najbliższej odległości. Chwilę później powinno być 2:0, ale goście fatalnie spudłowali z kilku metrów.

Początek meczu w wykonaniu gospodarzy był bardzo nerwowy — jakby nieco przestraszyli się bardziej renomowanego rywala. Szybko udało im się jednak otrząsnąć z tego letargu, bo już w 5. minucie Brzeski doprowadził do wyrównania. W ciągu kolejnych 120 sekund KSB dwukrotnie trafiało do siatki — z tym że raz do... własnej, co dało nam rezultat 2:2 w 7. minucie rywalizacji.

Dalszy przebieg pierwszej odsłony był bardzo wyrównany — zarówno gospodarze, jak i goście mogli zejść na przerwę z prowadzeniem. Udało się to jednak Gladiatorom, choć zanim wyszli na prowadzenie, musieli gonić wynik, ponieważ Brzeski dorzucił kolejnego gola. Następne minuty należały do gości, i jak wspomnieliśmy wcześniej, to oni schodzili na przerwę z jednobramkową przewagą.

Początek drugiej odsłony również należał do obrońców tytułu — Ostapenko szybko podwyższył na 5:3. Kilka chwil później znowu mieliśmy kontakt między drużynami, gdy Tymiński zdobył bramkę na 5:4. Kolejne gole w tej rywalizacji należały już jednak tylko do gości. Radkievich, Ostapenko, Kuczewski i Gwóźdź — to oni sprawili, że obrońcy tytułu mogli cieszyć się z kolejnych trafień i ostatecznego zwycięstwa 9:4.

Obie drużyny miały w tym spotkaniu swoje lepsze i słabsze momenty. Gospodarze pokazali, że są w stanie rywalizować z najlepszymi jak równy z równym, a ich wysoka porażka z pierwszej kolejki to tylko wypadek przy pracy. Goście natomiast potwierdzili swoje mistrzowskie aspiracje i kontynuują dobrą passę.

Impuls po dwóch kolejkach miał na koncie trzy punkty i do meczu z Tanatosem Browarkiem przystępował z nadziejami na kolejne zwycięstwo. Rywale, którzy w dwóch pierwszych spotkaniach zdobyli zaledwie punkt, musieli koniecznie walczyć o pełną pulę. Od pierwszych minut to właśnie goście ruszyli z animuszem do ataku, ale początek meczu nie ułożył się po ich myśli.

Dwie proste straty w środku pola przy rozegraniu piłki skończyły się natychmiastowymi kontrami i bramkami dla gospodarzy. Kapitalnie w obu sytuacjach zachował się Roman Soltys, który z chłodną głową i wyrachowaniem posyłał piłkę do pustej bramki rywali. Mimo nieudanego początku, Tanatos Browarek nie zmienił swojego nastawienia – nadal grał ofensywnie, z pasją atakując bramkę Volodymyra Slobozheniuka. Ich cierpliwość w końcu przyniosła efekt – najpierw padł gol kontaktowy, a chwilę później wyrównanie. Gdy wydawało się, że goście pójdą za ciosem, gospodarze ponownie wyszli na prowadzenie. Po faulu w pobliżu pola karnego Yevhen Plaksa precyzyjnym strzałem z rzutu wolnego zdobył gola na 3:2, ustalając wynik do przerwy.

Po zmianie stron obraz gry pozostał podobny – Tanatos Browarek dominował w posiadaniu piłki, a Impuls skutecznie się bronił i szukał swoich szans w kontrach. Kiedy goście doprowadzili do remisu, wydawało się, że mecz zakończy się podziałem punktów. Jednak końcówka przyniosła decydujący cios.

Na pięć minut przed końcem bohaterem został Kamil “Karton” Modzelewski. Po podaniu od Jakuba Starosa, nie zastanawiając się długo, huknął w kierunku bramki rywala i trafił w samo okienko. Piękny gol okazał się trafieniem na wagę zwycięstwa!

Pełne emocji spotkanie – właśnie to dostarczyli nam zawodnicy w kolejnym pojedynku na najwyższym ligowym szczeblu w ubiegły weekend. Zawodnicy Lakoksów, po całkiem niezłym początku sezonu, podejmowali zespół In Plus & Alpan, który nie zdążył jeszcze wiele pokazać z uwagi na pauzę w drugiej kolejce.

Obie ekipy zjawiły się w dość licznych składach, co mogło zwiastować wysokie tempo gry. Dodatkowo aura – lekki, jesienny deszczyk – nadała temu widowisku poważnego, niemal filmowego klimatu. I to właśnie drużyna "Krokodyli", znacznie lepiej weszła w to spotkanie.

Szybko zdobyta bramka po dobrze rozegranym rzucie rożnym, a następnie pewne wykończenia Bruno Marisa i Andrzeja Czerwa dały im prowadzenie, które podkreśliło bardzo udaną pierwszą połowę gospodarzy. W tym fragmencie meczu szczególnie dobrze funkcjonowała linia obrony wspierana przez bramkarza – choć, by nieco „pomóc” rywalom, przytrafiło im się trafienie samobójcze.

Dwubramkowa przewaga na tym etapie często przesądza o losach meczu i wymusza zmianę taktyki. Tak też było w tym przypadku – w drugiej połowie zespół gości zdecydowanie się otworzył i po dość niemrawej pierwszej części ruszył do ataku. In Plus & Alpan zaczęło coraz częściej zagrażać bramce rywali, a kolejne ich strzały w końcu zaczęły znajdować drogę do siatki. Z bezpiecznego meczu dla gospodarzy zrobiła się nagle otwarta, emocjonująca wymiana ciosów. Po stronie Lakoksów błyszczał Andrzej Czerw – autor hat-tricka i zdecydowanie najjaśniejsza postać swojej drużyny. Swoją postawą dawał powody do zadowolenia prezesowi gospodarzy. Po drugiej stronie boiska inicjatywę przejął Janek Szulkowski. Gdy tylko wziął ciężar rozegrania na swoje barki, poprowadził ekipę gości do niesamowitego powrotu. W końcówce, po doprowadzeniu po raz trzeci do remisu, dołożył nogę (a potem głowę!) i zapewnił drużynie In Plus & Alpan komplet punktów.

Zespół Bartka Królaka może sobie pluć w brodę – przez większość spotkania był stroną przeważającą i kontrolującą wynik. Jednak jak to w piłce bywa, chwila nieuwagi przy wyniku na styku potrafi kosztować najwięcej. I właśnie to wydarzyło się w tym meczu.

Mecz na szczycie Ekstraklasy Ligi Fanów miał kilka dodatkowych smaczków. Jednym z nich był występ Kacpra Cetlina przeciwko byłym kolegom z Ognia Bielany — zawodnik latem zmienił barwy i zasilił szeregi aktualnych mistrzów Polski, EXC Mobile Ochota. Dodatkowym kontekstem był fakt, że to właśnie zespół z Bielan w ubiegłym sezonie pozbawił Ochotę miejsca na podium.

Początek obecnych rozgrywek również lepiej układał się dla Ognia. Po dwóch kolejkach, z kompletem punktów, zajmowali pierwsze miejsce w tabeli, podczas gdy EXC rozpoczęło sezon od wpadki, by tydzień później odnieść pewne zwycięstwo. Na mecz rozegrany na warszawskim AWF-ie gospodarze stawili się w niemal najmocniejszym składzie — zabrakło jedynie Krystiana Nowakowskiego, który tym razem wspierał drużynę z ławki. Równie solidnie prezentował się skład przyjezdnych.

Spotkanie lepiej rozpoczęli mistrzowie Polski. Już na początku Jan Grzybowski otworzył wynik, a chwilę później prowadzenie podwyższył Bienias — EXC objęło szybkie prowadzenie 2:0. Po tym ciosie Ogień się przebudził — ich gra nabrała płynności i zaczęli stwarzać coraz więcej zagrożenia. Efektem były trafienia Lisieckiego i Nowaka, które doprowadziły do wyrównania. Co więcej, goście mieli jeszcze kilka okazji, by wyjść na prowadzenie przed przerwą, lecz brakowało im skuteczności. EXC również nie zdołało już trafić do siatki i pierwsza połowa zakończyła się remisem.

Po zmianie stron kluczową rolę odegrała roszada w bramce EXC — Mateusz Łysik zastąpił Krzysztofa Jabłońskiego i natychmiast zaznaczył swoją obecność. Były reprezentacyjny golkiper Socca nie tylko świetnie bronił, ale też inicjował akcje ofensywne, stając się jednym z głównych rozgrywających drużyny. Choć drugą połowę lepiej zaczęli gracze z Bielan — Warmiak wyprowadził ich na prowadzenie — to później na boisku dominowała już tylko jedna drużyna. Miłosz Nowakowski doprowadził do wyrównania po świetnym podaniu Bieniasa, a następnie show kontynuował Grzybowski, który dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, popisując się efektownymi trafieniami. Do siatki trafił również Kacper Cetlin, notując gola przeciwko swojej byłej drużynie, a wynik spotkania na 7:3 ustalił Kępka.

EXC Mobile Ochota w efektownym stylu pokonało Ogień Bielany, pokazując, że forma mistrzów rośnie z meczu na mecz — a ambicje w tym sezonie są co najmniej tak duże, jak w poprzednim.

Bardzo ważny mecz dla obu ekip rozegrano w ubiegłą niedzielę na warszawskim AWF-ie. Tur Ochota dobrze wszedł w ligę — w pierwszej kolejce zwyciężył, a w drugiej, mimo że musiał uznać wyższość mistrza Polski, czyli EXC Mobile Ochoty, pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie.

Nieco inaczej sprawa wyglądała w przypadku FC Otamanów, którzy po dwóch kolejkach nie mieli na swoim koncie punktów i wydawało się, że nie mają też większych perspektyw na poprawę tego wyniku w najbliższych tygodniach. Rzeczywistość okazała się jednak nieco inna, bo przed pojedynkiem z Turem gospodarze dokonali kilku transferów, które znacząco poprawiły jakość gry zespołu.

Od początku spotkania zawodnicy z Ukrainy ustawili się dość nisko w obronie, czekając na to, co zrobi przeciwnik. Goście byli w stanie stworzyć sobie kilka sytuacji strzeleckich, ale dobrze bronił Kost. FC Otamany groźnie kontratakowały, kilkukrotnie zagrażając bramce strzeżonej przez Wysockiego. Jeden z takich ataków przyniósł im gola — po podaniu od Kondarevycha bramkę zdobył Yakovenko. Po strzelonym golu wicemistrzowie z poprzedniego sezonu jeszcze bardziej starali się uszczelnić grę w obronie. Udało im się to — do końca pierwszej części meczu gol dla rywali nie padł, a ofensywne zapędy gości kończyły się zazwyczaj niecelnymi strzałami.

Druga odsłona przyniosła zdecydowanie więcej emocji i bramek. Tuż po przerwie na 2:0 podwyższył Yakovenko, czym wprawił swój zespół w euforię. Po tym trafieniu gospodarze ponownie cofnęli się głębiej we własne pole karne i czekali na ruch przeciwników. A ci szybko odpowiedzieli — konkretnie Mazurek.

Kiedy wydawało się, że goście złapali swój rytm, gracze z Ukrainy zdobyli kolejne dwa gole — na 3:1, a chwilę później na 4:1. Mimo gry z lotnym bramkarzem do końca rywalizacji Tur Ochota był w stanie odpowiedzieć tylko raz, trafieniem Hankiewicza. Ostatecznie gospodarze zwyciężyli 4:2.

1 Liga

Założenie wszystkich znawców Ligi Fanów było tutaj proste — Łowcy przyjeżdżają, odhaczają mecz i jadą dalej. Poziom tej drużyny jest bowiem zdecydowanie wyższy niż obecnej 1. ligi. I trzeba otwarcie powiedzieć, że w pełni to potwierdzili — pokazali, że wszystkie opinie o ich klasie są jak najbardziej uzasadnione.

Pierwsze 10–15 minut tego pojedynku to totalna dominacja gospodarzy i błyskawiczne wypracowanie sobie bardzo bezpiecznej przewagi — wyniku 5:0. Rezultat ten utrzymał się do końca pierwszej połowy, w której zawodnicy Explo niewiele mieli do powiedzenia.

Druga odsłona spotkania była już bardziej wyrównana. Złożyło się na to kilka czynników. Wciąż zmotywowani gracze Explo, nie mając nic do stracenia, zaczęli grać odważniej i wszelkimi siłami starali się zagrozić bramce strzeżonej przez Bohdana Bezkrovnyia. Ta sztuka udała im się dwukrotnie, a dokładnie taką samą liczbą trafień odpowiedzieli gospodarze. Łowcy w drugiej połowie nieco spuścili z tonu — można powiedzieć, że włączyli „tryb eco”. Mając bezpieczną przewagę, musieli już tylko, piłkarsko mówiąc, dowieźć wynik — i to im się udało. Końcowy rezultat 7:2 to w gruncie rzeczy niski wynik, biorąc pod uwagę, jak mocno rozpoczęli ten mecz.

Jesteśmy pewni, że gdyby Łowcy utrzymali koncentrację i intensywność z pierwszych minut, końcowy rezultat byłby zdecydowanie wyższy. Trzeba jednak pochwalić Explo, które postawiło się silnemu rywalowi — może nie wygrali, ale zyskali uznanie walkę do samego końca oraz za to, że nie poddali się mimo trudnego początku.

W meczu dwóch drużyn z identycznym dorobkiem punktowym po dwóch kolejkach – po trzy oczka – emocji nie brakowało od pierwszego gwizdka do samego końca. Starcie KS Presley Gniazdowy z UEFA Mafią Ursynów okazało się prawdziwym rollercoasterem i z pewnością jednym z najbardziej widowiskowych pojedynków tej serii gier.

Lepiej w mecz weszli gospodarze. Już po niespełna dziesięciu minutach, po trafieniu Baranowskiego i dwóch bramkach Pudełka, Presley prowadził 3:0. Wydawało się, że mecz układa się po ich myśli, ale wtedy przebudził się Adam Goleń, który w odstępie dwóch minut dwukrotnie pokonał bramkarza rywali, zmniejszając straty. W odpowiedzi Pudełek skompletował hat-tricka, a do tego gola dorzucił jeszcze Skorupa. UEFA znów odpowiedziała błyskawicznie – trafienia Paluszka i Woronowicza doprowadziły do wyniku 5:4. Ostatnie słowo w pierwszej połowie należało jednak do gospodarzy – do siatki ponownie trafił Skorupa, ustalając wynik do przerwy na 6:4.

Po zmianie stron to goście zaczęli przejmować inicjatywę, dłużej utrzymując się przy piłce. Szybko przyniosło to efekt – Falkiewicz zdobył gola po asyście Golenia. Co prawda Szadkowski odpowiedział trafieniem na 7:5, ale kolejne minuty należały już do UEFA Mafii. W krótkim czasie goście zdobyli trzy bramki – ponownie Falkiewicz, Woronowicz oraz Piłatkowski – po raz pierwszy w tym spotkaniu wychodząc na prowadzenie. Gdy na pięć minut przed końcem Pudełek doprowadził do wyrównania (czwarta bramka w meczu!), zanosiło się na remis. Jednak ostateczne słowo należało do Komendołowicza, który zapewnił gościom zwycięstwo 9:8!

To był mecz pełen zwrotów akcji, z dwoma bohaterami – Pudełkiem po stronie gospodarzy oraz Goleniem po stronie gości. Tym razem to ten drugi wyszedł z tego starcia obronną ręką.

W meczu 3. kolejki 1. Ligi Fanów doszło do ciekawego starcia pomiędzy Korsarzami a drużyną Kebavita. Spotkanie rozpoczęło się bardzo wyrównanie – obie ekipy grały ostrożnie, koncentrując się na defensywie i czekając na błędy przeciwnika. Do przerwy na tablicy wyników widniał remis 1:1, co dobrze oddawało przebieg pierwszej połowy. Zarówno Korsarze, jak i Kebavita potrafili stwarzać sytuacje, ale brakowało im precyzji w wykończeniu.

Po zmianie stron tempo gry zdecydowanie wzrosło. Gracze Kebavity doprowadzili do remisu 2:2, jednak od tego momentu mecz całkowicie zmienił obraz. Korsarze przejęli pełną kontrolę nad spotkaniem – zaczęli dominować w środku pola, szybciej operować piłką i bezlitośnie wykorzystywać każdy błąd rywala. Ich gra nabrała płynności, a kolejne akcje kończyły się skutecznymi strzałami na bramkę przeciwnika. W końcówce różnica klas była już bardzo wyraźna. Gospodarze grali z pełnym spokojem, utrzymując wysokie tempo i konsekwentnie powiększając przewagę. Ostatecznie Korsarze zasłużenie wygrali 6:2, pokazując siłę, zorganizowanie i świetne przygotowanie kondycyjne.

Dla Kebavity był to mecz dwóch różnych połów – dobra, wyrównana pierwsza część i znacznie słabsza druga, w której zabrakło energii i pomysłu na zatrzymanie rozpędzonych gospodarzy. Korsarze natomiast potwierdzili, że potrafią zareagować na trudne momenty i z biegiem meczu coraz mocniej narzucać swój styl gry.

Sirius w tym sezonie prezentuje się znakomicie, ale w niedzielny wieczór czekał ich naprawdę wymagający pojedynek z ekipą Toho. Zespół z Grodziska Mazowieckiego liczył na punkty w tym starciu, jednak już pierwsze minuty jasno pokazały, że będzie to dla nich niezwykle trudna przeprawa. Drużyna z Ukrainy od samego początku narzuciła swoje tempo, szybko obejmując prowadzenie i całkowicie dominując rywala.

W pierwszej fazie meczu Sirius grał jak z nut – skutecznie, pewnie i z ogromną swobodą. W pewnym momencie na tablicy wyników widniało już 4:0, a Toho nie potrafiło znaleźć sposobu, by zatrzymać rozpędzonych gospodarzy. Strzelony wreszcie gol dał co prawda nadzieję ekipie Kacpra Flisa na odwrócenie losów spotkania po przerwie, ale jeszcze przed końcem pierwszej połowy Sirius ponownie trafił do siatki i na przerwę schodził przy wyniku 5:1.

Po zmianie stron scenariusz na chwilę się odmienił – Toho, podobnie jak w meczu z Presleyem Gniazdowym, zaczęło ambitnie odrabiać straty. Dwie szybkie bramki dały im wiatr w żagle, a między słupkami kapitalnie spisywał się Michał Papierz, który nie tylko kilkukrotnie efektownie ratował zespół, ale sam również wpisał się na listę strzelców. Gdy wynik wynosił 5:4, wydawało się, że mecz znów staje się otwarty. Sirius jednak szybko odzyskał kontrolę – dwa kolejne trafienia uspokoiły sytuację i wydawało się, że gospodarze definitywnie zamkną spotkanie. Nic bardziej mylnego. Toho ponownie ruszyło do ataku, walcząc do samego końca o choćby jeden punkt. Mimo ogromnej determinacji udało się jedynie zmniejszyć rozmiary porażki – mecz zakończył się wynikiem 7:6 dla Siriusa. Toho może żałować przede wszystkim słabej pierwszej połowy – gdyby zagrali w niej z takim samym zaangażowaniem jak po przerwie, wynik mógłby być zupełnie inny...

Niemal dokładnie rok temu Betterstyle Husaria Mokotów, na tym samym poziomie rozgrywkowym, wysoko pokonała Inferno Team. Tym razem to jednak goście lepiej rozpoczęli sezon i byli mocno zmotywowani, by się zrewanżować.

Spotkanie rozpoczęło się od mocnego uderzenia Inferno, które już po około 11 minutach prowadziło 4:0. Sam wynik nie do końca oddawał jednak to, co działo się na boisku — gra gości była składniejsza, ale Husaria również miała swoje okazje. Największym problemem gospodarzy okazał się Lucjan Baran, który skutecznie zatrzymywał wszystkie piłki zmierzające w stronę jego bramki. Gospodarze dopiero w 20. minucie zdołali zdobyć pierwszego gola, a chwilę później dołożyli drugiego. Inferno odpowiedziało błyskawicznie, ustalając wynik do przerwy na 2:5.

Po zmianie stron tempo meczu jeszcze wzrosło. Obie drużyny niemal naprzemiennie zdobywały bramki, lecz taka wymiana była korzystna dla gości, którzy mieli bezpieczną zaliczkę z pierwszej odsłony spotkania. Im bliżej końca, tym bardziej dało się odczuć narastające napięcie między zawodnikami. W pewnym momencie emocje wzięły górę — po prowokacyjnym klaskaniu bramkarza Dominik Talarek nie wytrzymał i, wybiegając z bramki, trafił rywala piłką w twarz, za co otrzymał drugą żółtą kartkę. Niepotrzebne zachowanie przeniosło się także za linię boczną, co jest absolutnie nie do przyjęcia.

Ostatecznie Inferno Team zasłużenie wygrało różnicą trzech goli i z kompletem punktów zajmuje drugie miejsce w tabeli.

2 Liga

Na Arenie Grenady w końcu nadeszło przełamanie — Ukrainian Vikings odnieśli swoje pierwsze zwycięstwo w sezonie, i to w naprawdę efektownym stylu, pokonując Contrę aż 12:6. Spotkanie od samego początku było niezwykle szybkie i zacięte — obie drużyny wymieniały ciosy, błyskawicznie przenosząc grę spod jednej bramki pod drugą. Do przerwy minimalnie lepsi byli goście, którzy prowadzili 4:3, ale wynik pozostawiał otwarte pole do dalszej rywalizacji.

Po zmianie stron sytuacja zmieniła się diametralnie. Vikings wrócili na murawę w lepszym wydaniu, podczas gdy gospodarze zaczęli popełniać proste błędy w obronie. Trzy fatalne straty piłki w defensywie okazały się kluczowe – goście za każdym razem bezlitośnie to wykorzystywali, kończąc kontry precyzyjnymi uderzeniami do pustej bramki. Każdy z tych momentów był jak zimny prysznic dla Contry, która nie była w stanie powstrzymać rozpędzonych rywali.

Świetne zawody rozegrał Oleh Dvoliatyk, który nie tylko napędzał ofensywę, ale też znakomicie rozdzielał piłki i sam kończył akcje. Jego ruchliwość, technika i inteligencja boiskowa robiły różnicę i pozwoliły Vikingsom odskoczyć na bezpieczną przewagę. Z kolei Contra w drugiej części meczu wyglądała momentami jak sparaliżowana. Defensywa popełniała kolejne błędy, a próby odrabiania strat kończyły się niecelnymi podaniami i zbyt wolnym tempem ataku. Gospodarze starali się walczyć do końca, ale zabrakło im jakości i świeżości w ofensywie.

Ostatecznie Ukrainian Vikings zwyciężyli 12:6, odnosząc długo wyczekiwany triumf i wysyłając wyraźny sygnał, że potrafią grać z każdym, nawet z drużynami z czołówki. Contra natomiast wraca z bolesną lekcją — w piłce 6-osobowej błędy w obronie kosztują bardzo drogo, szczególnie gdy naprzeciw stoi zespół tak skuteczny w kontratakach.

To był prawdziwy rollercoaster na Arenie Grenady! W meczu pełnym zwrotów akcji i ofensywnego rozmachu Dziki z Lasu po zaciętym boju pokonały Zorię Streptiv 6:5. Spotkanie toczyło się w szybkim, intensywnym tempie, a kibice zobaczyli aż jedenaście bramek.

Pierwsza połowa była pokazem ofensywnej odwagi z obu stron. Zoria rozpoczęła lepiej – narzuciła pressing i tempo gry, próbując zepchnąć rywala do defensywy. Jednak Dziki z Lasu błyskawicznie odpowiedziały kontrami, które przyniosły oczekiwany efekt. Do przerwy mieliśmy remis 2:2, co idealnie oddawało wyrównany charakter tej rywalizacji.

Po zmianie stron tempo meczu jeszcze wzrosło. Zoria szybko wykorzystała rzut karny i wyszła na prowadzenie, próbując pójść za ciosem, lecz gospodarze zaczęli przejmować inicjatywę. Świetna gra w środku pola oraz ataki skrzydłami sprawiły, że Dziki odzyskały kontrolę i zaczęły seryjnie zdobywać gole. W ciągu kilku minut obie drużyny wymieniały się ciosami – bramka za bramkę, aż w końcówce, przy przewadze liczebnej po żółtej kartce dla gości, gospodarze wyszli na prowadzenie 6:4. Choć Zoria Streptiv zdołała jeszcze zdobyć kontaktowego gola w 49. minucie i rzuciła się do ataku, Dziki z Lasu utrzymały korzystny wynik do końcowego gwizdka – nie bez nerwów, ale z pełną determinacją.

Na słowa uznania zasłużyli bohaterowie meczu: po stronie zwycięzców Aleksander Janiszewski (2 gole i 2 asysty), Piotr Jamroz (hattrick) oraz Przemysław Eggink, który kilkoma kluczowymi interwencjami uratował swój zespół. W barwach Zorii najjaśniej błyszczał Oleksii Solop, autor trzech bramek i asysty.

To zwycięstwo to coś więcej niż tylko trzy punkty – Dziki z Lasu pokazały charakter i chłodną głowę w kluczowych momentach. Zoria Streptiv, mimo porażki, może być z siebie dumna. Punktów nie było, ale dobra gra i walka - zdecydowanie tak!

Trzecia kolejka przyniosła niestety również jednostronna widowiska. Tak choćby jak to, w którym Warsaw Bandziors pewnie pokonali Agape Team 8:3. Gospodarze od pierwszych minut kontrolowali wydarzenia na boisku, wykorzystując swoją liczebną przewagę oraz lepszą organizację gry. Zespół gości znalazł się w trudnym położeniu już na początku spotkania, gdy po kontuzji Pawła Mańka musiał radzić sobie zaledwie z jednym zmiennikiem. Brak rotacji szybko dał im się we znaki, zwłaszcza przy intensywnym tempie narzuconym przez Bandziorów.

Do przerwy gospodarze prowadzili 3:1, grając bardzo dojrzale w defensywie i skutecznie wykorzystując nadarzające się okazje. Ich pressing oraz szybkie przejścia do ataku sprawiały, że rywale mieli ogromne problemy z utrzymaniem się przy piłce. Po zmianie stron przewaga Bandziorów jeszcze wzrosła – Agape Team nie był w stanie utrzymać tempa, a gospodarze z każdą minutą coraz mocniej punktowali przeciwnika.

Na szczególne wyróżnienie zasługuje Szymon Kołosowski, kapitan Warsaw Bandziors, który rozegrał kapitalne zawody. Dwukrotnie wpisał się na listę strzelców i aż pięć razy asystował przy bramkach kolegów. Jego wizja gry, inteligencja w rozegraniu i nieustanne zaangażowanie w każdą akcję sprawiły, że był prawdziwym liderem drużyny i motorem napędowym ofensywy.

Warsaw Bandziors zaprezentowali się jako zespół kompletny – zdyscyplinowany taktycznie, skuteczny w ataku i pewny w obronie. Agape Team, mimo ambitnej postawy, nie był w stanie nawiązać równorzędnej walki przez pełne 50 minut.

W niedzielę spotkały się dwa niepokonane dotąd zespoły – Rock’n Roll Warsaw oraz Cyrkulatka. Już od pierwszych minut było widać, że obie drużyny są dobrze przygotowane i nie zamierzają oddać pola rywalowi. Mecz był bardzo fizyczny, a walka toczyła się o każdy metr boiska. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli goście – po dobrze wykonanym rzucie wolnym piłkę do siatki posłał Maciej Wieliczuk. Do przerwy utrzymał się wynik 0:1, choć oba zespoły miały swoje okazje.

Po zmianie stron obraz gry zupełnie się odmienił. Rock’n Roll ruszył z impetem, a ofensywne wejścia szybko przyniosły efekt – w ciągu pięciu minut gospodarze najpierw wyrównali, a następnie wyszli na prowadzenie 2:1. Cyrkulatka nie zamierzała się poddawać i – choć na raty – zdołała pokonać bramkarza rywali, doprowadzając do remisu. W kluczowym momencie bohaterem został bramkarz Rock’n Rollu, Roman Boichenko, który w ciągu jednej minuty trzykrotnie uratował swój zespół przed utratą gola. Jego interwencje nie tylko utrzymywały zespół przy życiu, ale też tchnęły w grę gospodarzy nową energię.

W drugiej części meczu błysnął również Vlad Voronov. Nie bał się wziąć ciężaru gry na swoje barki – najpierw sprytnie odebrał piłkę wysoko ustawionemu bramkarzowi Cyrkulatki i skierował ją do siatki z okolic środka boiska, a następnie mocnym strzałem zza pola karnego ustalił wynik na 4:2. Imponujący comeback w drugiej połowie dał gospodarzom ważne zwycięstwo.

Rock’n Roll Warsaw pozostaje niepokonany i z kompletem punktów zajmuje drugie miejsce w tabeli. Cyrkulatka, mimo porażki, wciąż plasuje się na trzeciej pozycji i pokazuje, że będzie groźna dla każdego rywala.

W trzeciej serii gier doszło do jednego z najciekawszych starć dnia – na boisku spotkały się dwie dotąd niepokonane drużyny: ukraińska Ternovitsia oraz polska Husaria. Obie ekipy prezentują futbol na bardzo wysokim poziomie, łącząc doskonałe przygotowanie fizyczne, pressing i technikę. Ternovitsia imponowała liczną i bardzo silną kadrą – fizyczność żółto-niebieskich była momentami na granicy faulu, co jednak okazywało się skuteczną bronią.

Pierwsza połowa była niezwykle wyrównana – zarówno pod względem taktycznym, jak i fizycznym. Wynik 2:1 dla Ternovitsii po 25 minutach dobrze oddawał przebieg gry. Husaria, prowadzona przez Tomka Hübnera, pokazywała więcej piłkarskiego rzemiosła, jednak brakowało jej tej samej intensywności i siły, co rywalom. Po wyrównaniu na 2:2 wydawało się, że emocje będą trwać do samego końca, ale to Ternovitsia całkowicie przejęła inicjatywę.

W drugiej połowie dominacja Ukraińców była już wyraźna. Ostatecznie Ternovitsia wygrała 6:2, pokazując klasę, determinację i świetną organizację gry. Kluczowymi postaciami byli Volodymyr Grabowski – autor dwóch bramek i dwóch asyst – oraz Hradovyi, który ustrzelił hat-tricka. Dla Husarii trafiali Mateusz Szarpak i Tomasz Kruczyński. Spotkanie pokazało, że fizyczność i konsekwencja Ternovitsii mogą być nie do zatrzymania, nawet dla bardzo technicznej drużyny.

3 Liga

W trzeciej kolejce rozgrywek naprzeciw siebie stanęły dwie drużyny o zupełnie odmiennych nastrojach. GLK, lider tabeli, w doskonałym stylu rozpoczął sezon od dwóch przekonujących zwycięstw. Z kolei Orzeły Stolicy, mimo dużego doświadczenia i jakości w składzie, notowały spore problemy – zwłaszcza po zaskakującej porażce z Warsaw Sinaloa, gdzie mimo mocnego zestawienia, nie byli w stanie nawiązać wyrównanej walki.

Wszelkie nadzieje gospodarzy na przełamanie szybko zostały jednak rozwiane. GLK od pierwszych minut narzucił swoje tempo, grając z polotem, swobodą i ogromną pewnością siebie. Już do przerwy Zieloni prowadzili 3:0, kontrolując każdy aspekt meczu – zarówno w defensywie, jak i ofensywie. Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił – GLK dalej dominował, podkręcając tempo i konsekwentnie punktując rywali. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 7:0, co było odzwierciedleniem pełnej dominacji przyjezdnych.

Na szczególne wyróżnienie zasługuje Mateusz Grabowski – zdobywca aż czterech bramek oraz asysty. Jego gra była nie tylko skuteczna, ale i widowiskowa. Świetnie wspierał go Damian Sawicki, który dorzucił dwa gole i jedno ostatnie podanie. Cała drużyna imponowała zorganizowaniem, pressingiem i skutecznością w finalizacji. To poskutkowało w pełni zasłużonym sukcesem.

Trzecia kolejka rozgrywek 3. ligi przyniosła nam hitowe starcie dwóch niepokonanych dotąd drużyn. FC Vikersonn I podejmował trzecią ekipę Husarii Mokotów. Zapowiadało się fascynujące widowisko, ponieważ zarówno gospodarze, jak i goście wystawili na to spotkanie bardzo mocne składy.

Mecz zdecydowanie lepiej rozpoczęli zawodnicy z Ukrainy, którzy już w pierwszych sekundach – po błędzie w rozegraniu piłki przez rywali – zdobyli bramkę na 1:0. Ekipa Tomasza Hubnera od samego początku musiała gonić wynik. Po stracie gola goście starali się kontrolować przebieg spotkania, długo utrzymując się przy piłce i szukając odpowiedniego momentu na atak. Gracze z Mokotowa często grali z wysoko ustawionym bramkarzem, co zwiększało liczbę zawodników w ofensywie. Niestety, ta taktyka przez długi czas nie przynosiła efektów – brakowało dokładności i spokoju w kluczowych momentach akcji. Vikersonn bronił się solidnie, grając nisko i skutecznie neutralizując przewagę liczebną Husarii.

Na kolejną bramkę musieliśmy chwilę poczekać. W 14. minucie najniższy na boisku Krzysztof Mamla okazał się najsprytniejszy i strzałem głową doprowadził do wyrównania 1:1. Husaria kontynuowała grę z wysoko ustawionym bramkarzem, jednak tuż przed końcem pierwszej połowy popełnił on błąd przy rozegraniu piłki, co wykorzystał Yurii Rubinski, kierując futbolówkę do pustej bramki. Do przerwy wynik nie uległ już zmianie – mieliśmy 2:1 dla gospodarzy.

Druga odsłona to otwarta gra z obu stron. Goście od początku starali się szybko wyrównać, by powalczyć o kolejne trzy punkty. Udało im się to po błędnie rozegranym rzucie rożnym przez rywali – po błyskawicznej kontrze bramkę zdobył Patryk Herman. Chwilę później Husaria wyszła na prowadzenie 3:2 po trafieniu Mamli, który po raz drugi wpisał się na listę strzelców. Wydawało się, że Husaria zaczyna kontrolować przebieg spotkania, jednak Vikersonn nie poddawał się i szybko odpowiedział, doprowadzając do remisu 3:3. Radość gospodarzy nie trwała długo – już dwie minuty później Patryk Borowski wykorzystał grę na ścianę z napastnikiem i ponownie wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie 4:3.

Na dziesięć minut przed końcem spotkania ponownie dał o sobie znać Yurii Rubinski, który wykorzystał błędy w kryciu i doprowadził do remisu 4:4. Od tego momentu gra gości całkowicie się posypała – zaczęli popełniać proste błędy, a taktyka z lotnym bramkarzem nie przynosiła już wymiernych korzyści. Co prawda Husaria miała jeszcze szansę na objęcie prowadzenia z rzutu karnego, ale Krzysztof Mamla nie wykorzystał „jedenastki”.

Vikersonn natomiast z zimną krwią wykorzystał wszystkie błędy rywala i w końcówce spotkania zdobył aż cztery bramki, ostatecznie wygrywając mecz. Gospodarze zagrali bardzo solidnie, skutecznie punktując przeciwnika. Świetne zawody rozegrał Yurii Rybinski, który zdobył aż pięć bramek. Dzięki temu zwycięstwu FC Vikersonn I wyprzedza Husarię Mokotów w tabeli i awansuje na trzecie miejsce.

W niedzielę doszło do interesującego starcia pomiędzy Warsaw Sinaloa a Deluxe Barbershop. Obie ekipy znajdowały się w górnej części tabeli i miały na koncie solidny dorobek punktowy po dwóch kolejkach – gospodarze z czterema oczkami zajmowali 3. miejsce, a goście z trzema punktami plasowali się na 5. pozycji. Zapowiadało się wyrównane spotkanie i rzeczywiście – emocji nie zabrakło.

Już na początku meczu pierwsi zaatakowali goście. Mammadov wykorzystał precyzyjne podanie od Huseyna i otworzył wynik, dając prowadzenie Deluxe Barbershop. Strata bramki podziałała jednak mobilizująco na Warsaw Sinaloa, a sygnał do ataku dał świetnie dysponowany Abbassi, który wyrównał kapitalnym uderzeniem z rzutu wolnego. Chwilę później gospodarze poszli za ciosem – tym razem Kucharczyk zagrał dokładnie w pole karne, a akcję skutecznie wykończył Himkowski. W 13. minucie znów błysnął Abbassi, który po dynamicznej, indywidualnej akcji minął rywali i po raz drugi wpisał się na listę strzelców. Do przerwy wynik 3:1 utrzymał się mimo okazji po obu stronach.

Po zmianie stron gospodarze szybko udowodnili, że nie zamierzają zwalniać. Abbassi skompletował hat-tricka, a po chwili dobrą kontrę zespołu skutecznie zakończył Nejman, podwyższając na 5:1. Wydawało się, że mecz jest już rozstrzygnięty, ale goście zerwali się jeszcze do walki – w krótkim czasie zdobyli dwa gole i wrócili do gry, choć tylko na moment.

Ostatecznie to jednak Warsaw Sinaloa dopięła swego – wynik meczu na 6:3 ustalił Popławski, który wykorzystał kolejną skuteczną kontrę. Było to spotkanie pełne ofensywnej jakości i efektownych akcji, ale to gospodarze wykazali się większą skutecznością i zasłużenie sięgnęli po trzy punkty.

W niedzielnym spotkaniu druga drużyna Łowców podejmowała zespół FC Prykarpattia. Obie ekipy w tym sezonie grają zdecydowanie poniżej oczekiwań – żadna z nich nie zaznała jeszcze smaku zwycięstwa. Mimo solidnych składów był to więc pojedynek drużyn z dolnej części tabeli.

Spotkanie lepiej rozpoczęli goście, którzy od pierwszych minut wykazywali większą determinację i chęć do gry. Ich zaangażowanie szybko przyniosło efekt – bramkę zdobył Sderihin. Gospodarze błyskawicznie odpowiedzieli, doprowadzając do wyrównania po składnej akcji całego zespołu, którą wykończył Anton Nautiak. Od tego momentu przewaga Prykarpattii zaczęła rosnąć. Goście częściej stwarzali zagrożenie pod bramką rywali i wyraźnie dominowali. W pierwszej połowie zdobyli jeszcze dwie bramki – najpierw na 2:1 trafił Dutchak, a tuż przed przerwą wynik na 3:1 podwyższył Nykyforak. Do szatni schodziliśmy więc z dwubramkowym prowadzeniem gości.

Po zmianie stron zawodnicy w białych koszulkach kontynuowali dobrą grę, a ich przewaga rosła z każdą minutą. Prykarpattia prowadziła już w pewnym momencie 5:1 i wydawało się, że emocje w tym meczu dobiegły końca. Goście, pewni swego, zaczęli rotować składem, co przy braku zrozumienia i błędach w defensywie pozwoliło gospodarzom coraz śmielej atakować. Bramka Danylo Tkachuka na 2:5 wlała nadzieję w drużynę Łowców, która z każdą udaną akcją nabierała pewności. Kolejne minuty przyniosły gole na 3:5 i 4:5, a końcówka spotkania zapowiadała się niezwykle emocjonująco.

W ostatnich minutach meczu gospodarze przeprowadzili groźną akcję, podczas której obrońcy Prykarpattii kilkukrotnie nie potrafili wybić piłki ze swojego pola karnego. Niefrasobliwość defensywy i spryt napastnika doprowadziły do faulu w polu karnym. Sędzia bez wahania wskazał na "wapno". Do piłki podszedł najlepszy tego dnia zawodnik gospodarzy – Anton Nautiak – i pewnym strzałem pokonał bramkarza, doprowadzając do remisu 5:5.

Do końca spotkania obie drużyny próbowały jeszcze przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale zabrakło czasu. Mecz zakończył się remisem i podziałem punktów. Goście z pewnością mogą żałować roztrwonionej przewagi, a końcowy wynik nie zadowala żadnej ze stron – po trzech kolejkach obie ekipy nadal znajdują się w dolnej części tabeli. Szansa na kolejne punkty już w najbliższą niedzielę.

W trzeciej kolejce zmierzyły się drużyny FC Comeback oraz Tonie Majami. Gospodarze po dwóch seriach gier mieli na swoim koncie trzy punkty, natomiast goście – zaledwie jeden. W zapowiedziach wskazywano, że faworytem będzie ukraiński zespół, choć wielu spodziewało się wyrównanego widowiska. I rzeczywiście – początek meczu potwierdził te przewidywania.

Pierwsze minuty należały do gospodarzy, którzy częściej utrzymywali się przy piłce i stwarzali groźniejsze sytuacje. Tonie Majami ratował jednak znakomicie dysponowany Jakub Krzyżanowski, popisując się kilkoma pewnymi interwencjami, a w jednej z akcji uratowało go jeszcze obramowanie bramki. Remis utrzymywał się do 22. minuty, kiedy to goście objęli prowadzenie po trafieniu Jakuba Sobczaka.

Po przerwie gracze Majami szybko podwyższyli wynik – ponownie na listę strzelców wpisał się Jakub Sobczak. Goście wyszli na dwubramkowe prowadzenie, ale ich radość nie trwała długo. Pechowo z boiska, z powodu kontuzji, musiał zejść wspomniany wcześniej Jakub Krzyżanowski, który do tego momentu był jednym z najlepszych zawodników meczu. Między słupkami zastąpił go Adam Krzyżanowski. Od tego momentu inicjatywę przejął FC Comeback, który po raz kolejny udowodnił, że jego nazwa nie jest przypadkowa. Trzy bramki Valentyna Sinkevycha odwróciły losy meczu, a rozpędzeni gospodarze dołożyli jeszcze dwa trafienia, ustalając wynik na 5:2.

FC Comeback sięga po drugie zwycięstwo w sezonie, pokazując charakter i skuteczność w decydujących momentach. Tonie Majami, mimo ambitnej postawy i dobrej pierwszej połowy, ponownie schodzą z boiska bez wygranej...

4 Liga

Warszawska Ferajna, bez choćby punktu na swoim koncie, podejmowała w weekend niepokonane Boca Seniors. Pierwsze minuty należały do nominalnych gospodarzy, którzy rozpoczęli spotkanie ofensywnym stylem. Jednak to goście już w 4. minucie objęli prowadzenie. Po odbiorze piłki na własnej połowie zawodnicy Boca Seniors ruszyli z kontratakiem, a Przemek Kostrzycki pięknym lobem pokonał wysoko wysuniętego bramkarza rywali.

Z każdą upływającą minutą gra gości wyglądała coraz lepiej i swobodniej. Zawodnicy Warszawskiej Ferajny nie odstawali na tle rywala, jednak brakowało im najważniejszego – skutecznego wykończenia akcji. W okolicach 11. minuty mieli szansę na odrobienie strat, gdyż rywal grał w osłabieniu przez trzy minuty. Nałożona kara zepchnęła Boca Seniors do gry defensywnej, ale mimo mniejszej liczby zawodników na boisku goście tuż przed końcem kary podwyższyli prowadzenie. Pierwsza połowa nie przyniosła już więcej goli, ale emocji nie brakowało. Obie drużyny dawały z siebie wszystko, by szala zwycięstwa przechyliła się na ich stronę.

Druga część meczu rozpoczęła się od szybko zdobytej bramki kontaktowej, która przywróciła gospodarzom wiarę w odwrócenie losów spotkania. Wyrównana gra i kolejne okazje dla obu stron były ozdobą tej rywalizacji. W 35. minucie goście ponownie odskoczyli na dwubramkowe prowadzenie. Rywale, mimo starań, nie potrafili pokonać dobrze dysponowanego Damiana Dąbrowskiego.

Na około pięć minut przed końcowym gwizdkiem nadzieja na choćby punkt znów się pojawiła – Kacper Domański pewnym strzałem z „wapna” zdobył gola. Warszawska Ferajna ruszyła do ataku, grając odważniej i z większym zaangażowaniem. Chwilę po zdobyciu bramki szczęście wciąż im sprzyjało – po stracie piłki w środkowej strefie boiska ich bramkarz zdążył wrócić między słupki i złapał futbolówkę na linii.

Co się odwlecze, to nie uciecze – to przysłowie idealnie oddaje ostatnie minuty meczu. Tuż przed gwizdkiem kończącym spotkanie goście ustalili wynik, odnosząc trzecie z rzędu, dwubramkowe zwycięstwo. Warszawska Ferajna musiała uznać wyższość rywala i pozostaje jedną z trzech drużyn z zerowym dorobkiem punktowym.

W meczu 3. kolejki 4. Ligi Fanów doszło do starcia drużyn o zupełnie odmiennych nastrojach. FC Bulls miało na koncie dwa zwycięstwa i liczyło na podtrzymanie passy, natomiast Sportowe Zakapiory przystępowały do spotkania po dwóch porażkach i z nożem na gardle. Jak się okazało – to właśnie goście udźwignęli presję i rozegrali kapitalny mecz, wygrywając aż 6:1.

Od pierwszych minut Zakapiory zaprezentowały zupełnie nowe oblicze – solidne w defensywie, szybkie w kontrze i przede wszystkim świetnie zorganizowane, dzięki wzmocnieniu w bramce, które okazało się kluczowe. Już w 4. minucie goście wyszli na prowadzenie – po świetnym dograniu Westenholza do siatki trafił Widelski. FC Bulls ruszyło do odrabiania strat, przejmując inicjatywę, ale mimo optycznej przewagi niewiele z tego wynikało. Zakapiory skutecznie odpierały ataki i groźnie kontratakowały. W 19. minucie podwyższyli wynik – tym razem na listę strzelców wpisał się Lasota, który zakończył szybką akcję celnym uderzeniem. Do przerwy było 0:2.

Początek drugiej połowy to kolejny cios – Sałajczyk w 28. minucie podwyższył na 3:0. Chwilę później Churiukanov zdobył kontaktowego gola dla FC Bulls, ale był to jedyny moment radości dla gospodarzy. Goście przejęli kontrolę nad meczem i nie zwalniali tempa.

W dalszej części spotkania gole dla Sportowych Zakapiorów zdobyli kolejno: Smoliński, ponownie Lasota (drugi gol w meczu) oraz Lach, który ustalił wynik spotkania na 6:1.

Niezwykle zacięty pojedynek oglądaliśmy w meczu Furduncio Brasil F.C. z Team Ivulin. Od pierwszych minut obie ekipy starały się dobrze wejść w spotkanie – gospodarze, w swoim charakterystycznym stylu, wywierali presję na defensywie przeciwnika, często odbierając piłkę już na jego połowie. To właśnie Brazylijczycy jako pierwsi wyszli na prowadzenie po składnej, zespołowej akcji.

Goście jednak szybko potrafili odpowiedzieć i mieliśmy remis 1:1. Nie trwało to jednak długo – ekipa z kraju kawy włączyła wyższy bieg i po kilku błędach w obronie Ivulina ponownie wyszła na prowadzenie. Kolejne trafienia pozwoliły im odskoczyć na 4:1, a szczególnie czwarta bramka, zdobyta grając w osłabieniu, była dużym zaskoczeniem dla rywali. Jeszcze przed przerwą Team Ivulin zdobył gola i pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 4:2.

W finałowych 25 minutach goście szybko złapali rytm i dołożyli kolejne trafienie, zmniejszając stratę do jednej bramki. Od tego momentu gospodarze ponownie ruszyli do ataku – mieli swoje sytuacje i co najważniejsze, byli skuteczni. Świetne zawody rozgrywał Rafael Andrade, który znakomicie współpracował z Douglasem Mesquitą. W pewnym momencie na tablicy wyników widniało już 7:3 i wydawało się, że losy meczu są przesądzone. Ale wtedy przyszło kapitalne pięć minut w wykonaniu Team Ivulin. Popis gry dał Dmitry Balish, który praktycznie w pojedynkę poderwał swój zespół do walki. Goście grali jak natchnieni, a w szeregach Furduncio pojawiło się nerwowe oczekiwanie i niedowierzanie – czterobramkowa przewaga stopniała w ekspresowym tempie. Na minutę przed końcem mieliśmy sensacyjny remis 7:7!

Wszystko rozstrzygnęło się w ostatniej akcji meczu. Rzut rożny dla gospodarzy, do piłki dopadł Ismiley Maia i pewnym strzałem zapewnił Brazylijczykom komplet punktów. Ogromna radość po jednej stronie i niedosyt po drugiej – Team Ivulin walczył dzielnie do samego końca, ale zabrakło dosłownie kilku sekund, by wywieźć z tego meczu choćby punkt.

O godzinie 16:00 na Arenie Grenady, w ramach trzeciej kolejki, zmierzyły się drużyny Ukraine United i BJM Development. Mecz zapowiadał się dość jednostronnie – i początkowo mieliśmy tego potwierdzenie na boisku, bo pierwsza połowa należała wyraźnie do ekipy gości. Pierwsza bramka padła już po niespełna minucie – do siatki trafił Bartek Bąk, który z zimną krwią wykorzystał błąd defensywy rywali.

Pomimo tego, że gospodarze tworzyli sobie klarowne sytuacje, nie potrafili ich sfinalizować. Patryk Siczek był tego dnia genialny – swoimi paradami wielokrotnie ratował skórę BJM, znacząco przyczyniając się do zwycięstwa swojej drużyny. Do przerwy zdecydowanie skuteczniejszy zespół gości prowadził aż 4:0.

Druga część spotkania była już znacznie lepsza w wykonaniu Ukraine United. Wiatru w żagle dodała im obroniona jedenastka przez Alberta Kulaka, który wyczuł intencje Kuby Jóźwiaka. Przez niespełna dwadzieścia minut oglądaliśmy piękne, dynamiczne akcje, które jednak nie znajdowały finału w postaci bramki. Worek z golami ponownie rozwiązał się na osiem minut przed końcem – po rajdzie Jóźwiaka, który zrehabilitował się za zmarnowany rzut karny. Honorową bramkę dla gospodarzy zdobył Yaroslav Ilkiv, który dołożył nogę do pustej bramki. Nim się obejrzeliśmy, po rozpoczęciu od środka ponownie trafiło BJM, ustalając wynik meczu na 6:1.

Końcowy rezultat mówi sam za siebie. Sam mecz obfitował w efektowne akcje i piękne bramki, czyli dokładnie to, czego wszyscy oczekiwaliśmy.

Bad Boys po wysokiej porażce z Boca Seniors uporali się z Warszawską Ferajną, ale do rywalizacji z Hetmanem nie przystępowali z pozycji faworyta – rywal w dwóch kolejkach był bezbłędny i zgarnął komplet punktów. Początek meczu był jeszcze w miarę wyrównany – obie ekipy próbowały narzucić swój styl gry. Źli Chłopcy, mając między słupkami Konrada Litwiniuka, starali się grać z wysoko wysuniętym bramkarzem, który miał tworzyć przewagę przy rozgrywaniu piłki. Taka taktyka ma jednak jedną wadę – jest bardzo ryzykowna, a każda strata piłki może być niezwykle kosztowna.

Hetman ma w swoich szeregach zawodników, którzy potrafią błyskawicznie wyjść z zabójczą kontrą. Strzelanie rozpoczął Grzegorz Himkowski, ale z szybką odpowiedzią pospieszył Kuba Solecki. Niestety dla Bad Boys, kolejne dwa trafienia powędrowały na konto rywala i gdy wydawało się, że na przerwę goście zejdą z dwubramkowym prowadzeniem, gola „do szatni” wbił im Karol Kalicki.

Drugą część spotkania rozpoczął strzał w poprzeczkę Arka Kiblera i – w myśl powiedzenia, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić – zamiast 2:4 zrobiło się 3:3 po trafieniu Grzegorza Dryki. Niestety, był to ostatni moment w meczu, w którym zespół Bartka Podobasa utrzymywał tak bliski kontakt z rywalem. Na wyższe obroty weszli Filip Motyczyński i Damian Kucharczyk, i z remisu zrobiło się 3:6 dla Hetmana.

Jeszcze nadzieję na korzystny rezultat dla gospodarzy podtrzymał Kuba Solecki, który doprowadził do stanu 5:6, ale kolejne dwa trafienia Damiana Kucharczyka właściwie przesądziły sprawę. Bad Boys powalczyli z wyżej notowanym rywalem, jednak Hetman wygrał zasłużenie – był tego dnia po prostu drużyną lepszą piłkarsko.

5 Liga

W trzeciej kolejce padła przekonująca wygrana FC Fenix nad drugą drużyną Dzików z Lasu – aż 10:3. Już do przerwy goście prowadzili 5:1, co najlepiej pokazuje, jak dużą przewagę zbudowali w pierwszej części spotkania. Fenix nie tylko szybko narzucił swoje tempo, ale też do samego końca nie oddał inicjatywy, kontrolując przebieg meczu i dominując praktycznie w każdym aspekcie gry.

Od pierwszego gwizdka było widać, że Fenix nie przyjechał na Arenę Grenady na spacer. Agresywny pressing, szybka wymiana podań i konsekwentne ataki sprawiały, że gospodarze mieli ogromne problemy z utrzymaniem się przy piłce. Goście od początku grali z pomysłem, a ich ofensywa przypominała dobrze naoliwiony mechanizm – bramki i asysty rozkładały się niemal równomiernie między wszystkich zawodników. Każdy dokładał swoją cegiełkę, przez co Dziki z Lasu II nie były w stanie skupić się na jednym konkretnym zagrożeniu.

To nie były przypadkowe błyski, tylko konsekwentna, zespołowa gra – przemyślane akcje, pewne wykończenia i pełna kontrola tempa. W drugiej połowie przewaga Fenixu tylko rosła. Goście praktycznie nie schodzili z połowy przeciwnika, a gdy gospodarze próbowali wyprowadzić piłkę, popełniali błędy pod presją. Fenix bezlitośnie to wykorzystywał – odbiór, szybkie dwa podania i piłka w siatce.

Dziki z Lasu II mimo wszystko walczyły i zdobyły trzy bramki, pokazując ambicję, ale różnica klas była tego dnia bardzo wyraźna. Wynik 10:3 to nie przypadek – to rezultat znakomitej organizacji gry, skuteczności i zespołowego podejścia, które pozwoliło Fenixowi odnieść w pełni zasłużone, wysokie zwycięstwo.

Na2Nóżkę podejmujące Ajaks Warszawa w poprzedni weekend to zdecydowanie starcie dwóch drużyn znajdujących się na zupełnie innych biegunach formy na początku tego sezonu. Gospodarze to ekipa, która zgłasza aspiracje do walki o czołowe lokaty w lidze, natomiast goście są na razie daleko od swojej najlepszej dyspozycji i wciąż nie znaleźli drogi do pierwszych punktów w tabeli.

To właśnie gospodarze znacznie lepiej weszli w to spotkanie. Dwie szybkie bramki ustawiły mecz, który szczególnie w drugiej połowie nabrał większych emocji i intensywności. Na szczególną uwagę zasługuje postać bramkarza — Aleksandra Sordyla. Ten wysoki golkiper przez całe spotkanie perfekcyjnie kontrolował grę swoich kolegów. Ilość podpowiedzi i korekt ustawienia, jakie przekazywał w trakcie meczu, była ogromna i naprawdę imponująca. Widać było, że jego komunikacja przynosi efekty — drużyna w pełni ufa swojej „ostatniej instancji” między słupkami, a momentami wyglądało to tak, jakby Aleksander sterował swoimi kolegami niczym kuglarz marionetkami.

Wróćmy jednak do samej gry. Druga odsłona przyniosła zdecydowanie więcej goli, ale wciąż pełną kontrolę tempa meczu ze strony gospodarzy. Kolejne trafienia autorstwa Samoraja, Kubickiego i Budihalaxa — każdy z nich zdobył dublet — tylko powiększyły i tak już bezpieczną przewagę Na2Nóżkę. Ajaks długo nie potrafił znaleźć sposobu na skuteczny atak. Na ratunek, choć już nieco za późno, przyszedł Karol Taradowski — autor dwóch bramek, które nieco zmniejszyły końcową różnicę między zespołami. Ostateczny wynik meczu to 7:3 dla Na2Nóżkę.

Największą ciekawostką pozostaje fakt, że dla Ajaksu była to trzecia porażka w trzecim meczu tego sezonu — i wszystkie zakończyły się dokładnie takim samym rezultatem: 3:7! Trzymamy kciuki, by w kolejnych kolejkach wpadły pierwsze punkty... albo przynajmniej by utrzymali tę osobliwą passę, która już teraz zapisuje się jako jedna z ciekawszych historii tego sezonu!

Mareckie Wygi rozpoczęły sezon 5. ligi z prawdziwym przytupem, a ich forma robi coraz większe wrażenie. After Wola radziła sobie do tej pory ze zmiennym szczęściem, jednak nikt nie spodziewał się, że ten mecz zakończy się aż tak wyraźnym wynikiem – zwłaszcza po pierwszej połowie.

Pierwsze dziesięć minut to prawdziwy huragan ze strony Wyg – trzy szybkie gole ustawiły mecz. Potem tempo nieco spadło, a After Wola złapała oddech i zdołała odpowiedzieć trafieniem, które na chwilę przywróciło nadzieję na emocje. W końcówce pierwszej połowy wydawało się, że spotkanie może jeszcze nabrać rumieńców, ale druga część rozwiała wszelkie wątpliwości.

Po przerwie Mareckie Wygi pokazały pełnię swojego potencjału. Grali szybko, zespołowo i z ogromną pewnością siebie, wygrywając drugą połowę aż 10:2. Ich ofensywa działała jak precyzyjna maszyna – każde podanie miało sens, a każdy atak kończył się zagrożeniem. Na wyróżnienie zasłużył duet Kuzmov – Hutarov, którzy obaj zanotowali hat-tricki, a Oleksandr Hutarov dołożył jeszcze asystę. Bardzo dobrze zaprezentował się również Szymon Pietrucha, zdobywca dwóch bramek, którego po meczu chwalili nawet rywale.

Mareckie Wygi, z trzema efektownymi zwycięstwami na koncie, są obecnie jednym z głównych faworytów do mistrzostwa 5. ligi. Ich forma, pewność w grze i szeroki skład robią wrażenie. After Wola z kolei musi jak najszybciej otrząsnąć się po tej porażce – drużyna ma potencjał, by wrócić do walki o górną połowę tabeli, ale potrzebuje więcej konsekwencji i stabilności w obronie.

Starcie Tylko Zwycięstwo z Warsaw Eagle okazało się jednym z najbardziej emocjonujących meczów tej kolejki. Choć faworytem przed spotkaniem byli gospodarze, to absencje dwóch kluczowych ofensywnych liderów – Andrzeja Morawskiego i Łukasza Walo – mocno odbiły się na ich grze, szczególnie w pierwszej połowie. Z kolei goście z Warsaw Eagle, mimo niedawnej porażki z Fenixem, od początku zagrali bardzo skoncentrowani, skuteczni i przede wszystkim bez kompleksów.

Do przerwy niespodziewanie to właśnie goście prowadzili aż 4:0, wykorzystując każdy błąd przeciwnika i pokazując dużą dyscyplinę w defensywie oraz skuteczność w ataku. Tylko Zwycięstwo wyglądało na zaskoczonych takim obrotem sprawy, a brak liderów w ofensywie był aż nadto widoczny – brakowało chłodnej głowy pod bramką i kreacji w środku pola.

Po zmianie stron gospodarze jednak pokazali, skąd wzięła się ich nazwa. Walczyli z determinacją, wrzucili wyższy bieg i zaczęli mozolnie odrabiać straty. Ich druga połowa była pełna pasji, agresywnego pressingu i szybkich ataków, które przyniosły aż sześć goli. Niestety dla nich – Warsaw Eagle odpowiedzieli trzema trafieniami, które ostatecznie zapewniły im zwycięstwo 7:6.

Mecz stał na bardzo wysokim poziomie intensywności i trzymał w napięciu do ostatnich sekund. Tylko Zwycięstwo może żałować przespanej pierwszej połowy, ale należą się im brawa za wolę walki i niemal udaną pogoń. Z kolei Warsaw Eagle pokazali, że potrafią zaskakiwać i z takim charakterem mogą powalczyć o coś więcej niż tylko utrzymanie.

Kryształ Targówek wciąż nie może odnaleźć formy, którą prezentował w poprzednich sezonach. Nie inaczej było w starciu z Lagą Warszawa, gdzie gospodarze w pierwszej połowie zagrali zdecydowanie poniżej oczekiwań. Goście od samego początku weszli w mecz bardzo mocno i już po kilku minutach objęli prowadzenie. Ku nieszczęściu Kryształu, Laga nie miała zamiaru się zatrzymywać – kolejne trafienia tylko napędzały ich do jeszcze lepszej gry.

Gospodarze próbowali coś kreować, ale w ich szeregach brakowało komunikacji i zrozumienia. Wiele akcji kończyło się indywidualnymi próbami, które rywale bez większego problemu neutralizowali w defensywie. Dopiero w końcówce pierwszej połowy ekipa z Targówka zdołała zdobyć pierwszego gola, jednak przy stanie 1:6 wydawało się, że szykuje się prawdziwy pogrom.

Po przerwie zobaczyliśmy jednak zupełnie inną drużynę gospodarzy – taką, jaka przypominała Kryształ z poprzednich lat. W ich grze pojawiła się zespołowość, wzajemna asekuracja i lepsze zrozumienie na boisku. Mecz się wyrównał, a zespół z Targówka rozpoczął pogoń za wynikiem. Na szczególne wyróżnienie zasługiwał Kacper Kubiszer, który swoją walecznością i techniką sprawiał sporo problemów defensywie rywala.

Niestety, mimo ambitnej pogoni, gospodarze nie zdołali doprowadzić do remisu. Ostatecznie to Laga Warszawa mogła cieszyć się z kompletu punktów po zwycięstwie 9:7. Wynik ten pokazuje, że w drugiej połowie to Kryształ był stroną dominującą, jednak lepszy początek w wykonaniu gości przesądził o losach spotkania. Dla Lagerów to ważne zwycięstwo i solidny krok w górę tabeli 5. ligi, natomiast Kryształ wciąż musi poszukać recepty na powrót do swojej dawnej dyspozycji.

6 Liga

Starcie Sante ze Szmulkami miało ogromne znaczenie dla obu ekip. Gospodarze po porażce z Zaborowem chcieli koniecznie wrócić na zwycięską ścieżkę i zbliżyć się do czołówki tabeli, natomiast goście – w świetnej formie od początku sezonu – liczyli na kolejne udane spotkanie.

Lepiej w mecz weszło Sante, które już w pierwszych minutach stworzyło sobie kilka bardzo dobrych okazji, jednak na drodze stawał znakomicie dysponowany Karol Dębowski, broniąc z dużym wyczuciem. Paradoksalnie to Szmulki wykorzystały swoją pierwszą groźną akcję – szybki kontratak zakończył się bramką, a chwilę później goście podwyższyli prowadzenie.

Gospodarze jednak błyskawicznie wrócili do gry, a motorem napędowym zespołu był Patryk Ułasiuk, który wziął na siebie ciężar rozgrywania akcji. Najpierw zdobył gola kontaktowego, a następnie doprowadził do wyrównania. Gdy wydawało się, że ekipa Piotrka Kowalskiego pójdzie za ciosem, prosty błąd w obronie został bezlitośnie wykorzystany przez napastnika drużyny z Pragi i Szmulki ponownie objęły prowadzenie – 2:3 do przerwy.

Po zmianie stron Sante szybko zabrało się za odrabianie strat. Znów w roli głównej wystąpił Ułasiuk, który brał udział w akcji dającej remis. Szmulki potrafiły jednak błyskawicznie odpowiadać – gdy tylko wychodzili na prowadzenie, moment dekoncentracji i brak asekuracji w defensywie dawały gospodarzom kolejną szansę na wyrównanie.

Przy stanie 4:4 gra wciąż była otwarta, ale w końcówce większa mobilizacja i przede wszystkim lepsza skuteczność należały do gości. Sante zaczęło popełniać coraz więcej prostych błędów, a zmęczenie dawało o sobie znać. Szmulki bezlitośnie to wykorzystały, odjeżdżając z wynikiem i zamykając mecz na 9:5.

W niedzielę, w ramach 3. kolejki, rozgrywany był mecz pomiędzy zespołem Bartolini Pasta a Green Lantern. Goście, pomimo że przyjechali w sześć osób, stanęli na wysokości zadania i pokonali przeciwnika 4:2. Gracze „Zielonych” lepiej weszli w mecz - otworzyli wynik, a chwilę później go podwyższyli, stopniowo budując swoją przewagę i komfort gry.

Główną postacią, której możemy przypisać sprawczość tego wyniku, był Mikołaj Wysocki - bramkarz zespołu Green Lantern. Zawodnik, niegdyś reprezentujący barwy Gladiatorów Eternis, w tym spotkaniu błyszczał w aspektach, o które rzadko podejrzewamy bramkarza. Jego rajdy z piłką oraz znakomita wizja wolnych przestrzeni i luk w obronie wprawiały przeciwnika w niemałe zakłopotanie.

Dodatkowo Wysocki zaliczył kilka skutecznych interwencji, co z pewnością bezpośrednio przełożyło się na korzystny wynik dla gości. Gracze Green Lantern mają więc powody do radości — przełamali niekorzystny impas dwóch porażek z rzędu i zdobyli pierwsze punkty w rundzie jesiennej. Natomiast ekipa Bartolini Pasta ewidentnie nie jest w najlepszej formie od początku sezonu, jednak ma jeszcze czas, by poprawić swoją boiskową dyspozycję. Wiemy przecież, że możliwości i umiejętności chłopakom nie brakuje.

Ostatni mecz pomiędzy Miksturą a Old Eagles Koło odbył się niemal sześć lat temu. Wtedy to zawodnicy Mikstury byli wyraźnie górą. W aktualnym sezonie obie drużyny miały na swoim koncie po cztery punkty, a dzielił je jedynie bilans bramkowy.

Gospodarze pewnie rozpoczęli spotkanie, narzucając tempo od pierwszego gwizdka sędziego. Już w 2. minucie objęli prowadzenie za sprawą Rafała Jochemskiego. Swoją przewagę w tej części meczu potwierdzili, strzelając drugiego gola. Mieli również szansę na trzybramkowe prowadzenie, lecz strzał z przewrotki znakomicie obronił Jan Drabik, który tego dnia był w świetnej formie. Goście doszli do głosu dopiero w 12. minucie, odrabiając jedną bramkę. Mikstura, podrażniona stratą, odpowiedziała w przeciągu 60 sekund. Gra zrobiła się bardziej wyrównana, jednak wciąż z lekkim wskazaniem na gospodarzy. Do końca tej części meczu nie zobaczyliśmy już goli, ale emocji nie brakowało.

Drugą połowę można podzielić na dwie części. W pierwszej z nich przeważali zawodnicy Mikstury, którzy powiększyli swoje prowadzenie do czterech goli. Około 15 minut przed końcem swojego drugiego gola zdobył Mariusz Żywek. Bliźniaczo do pierwszej części meczu Mikstura odpowiedziała ekspresowo zdobytym trafieniem. Był to początek drugiej fazy spotkania, która należała już do gości.

Na niespełna pięć minut przed końcem meczu, przy wyniku 6:3, „Stare Orły” zdecydowały się na grę z lotnym bramkarzem. W jego rolę wcielił się Piotr Parol. Zabieg ten początkowo przyniósł oczekiwany efekt i zmianę wyniku. Zepchnięta do defensywy Mikstura rzadko miała szansę, by odebrać rywalom nadzieję, ale wykorzystała swoją okazję – Filip Junowicz po bezpośrednim strzale z rzutu wolnego „zamknął” to spotkanie.

Goście wciąż jednak próbowali i zdołali zmniejszyć wymiar porażki do dwóch bramek. Mikstura pozostała jedną z trzech niepokonanych drużyn 6. Ligi, zajmując fotel wicelidera.

Dużą niespodziankę sprawiła ekipa Georgian Team, wygrywając z wyżej notowanym przeciwnikiem – Shotem DJ – ale właśnie takie historie Liga Fanów kocha najbardziej! Już sam początek spotkania zwiastował, że możemy być świadkami sensacji, bowiem dosyć szybko gospodarze objęli prowadzenie za sprawą Saby Lomii. Wprawdzie nie minęła nawet minuta, a do remisu doprowadził Filip Olak, lecz gra gości zdecydowanie nie kleiła się tak, jakby tego chcieli.

Delikatna ospałość w doskoku polsko-francuskiej drużyny pozwoliła Gruzinom wyjść na prowadzenie po klasycznej „wystawce” Giorgiego Lemonjavy do Lashy Gabrichidze, a tylko Marcin Poręba sprawiał, że gospodarze nie zaaplikowali rywalom trzeciego trafienia. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze – kolejna akcja wspomnianego duetu, który tym razem zamienił się rolami, zakończyła się strzałem „z czuba” Lemonjavy, po którym piłka zatrzepotała w siatce.

Podirytowani takim obrotem spraw piłkarze Shota stopniowo zaczęli przejmować inicjatywę, czego owocem były dwa szybkie ciosy wyrównujące autorstwa Michała Wasiaka – po dośrodkowaniu Jeremiego Szymańskiego z rzutu wolnego – oraz Jana Jabłońskiego. Chwilowa dominacja gości mogła dać im prowadzenie, lecz wciąż zawodziła decyzyjność, a zawodnicy grali najzwyczajniej w świecie zbyt samolubnie.

Po przerwie Gruzini wrócili do swojej najlepszej wersji z początku meczu i bez trudu zapakowali oponentom dwa gole, podczas gdy z tyłu świetną formę prezentował Beka Meskhi, skutecznie powstrzymując ofensywne zapędy przeciwników. W międzyczasie żółtą kartkę obejrzał golkiper Shota, Marcin Poręba, a na resztę spotkania między słupkami zastąpił go Szymański, wzmacniając tym samym rozgrywanie piłki od tyłu.

Na nieszczęście dla gości to podopieczni Shuquriego Lomii wciąż prezentowali więcej konkretów pod bramką, w wyniku czego zdobyli kolejne dwa trafienia. Końcówka pokazała jednak to, co w futbolu najpiękniejsze – walkę o wynik nie na 100%, a na 200%. Piłkarze Shota DJ, śmigając jak na skrzydłach, doprowadzili do stanu 8:7 i bardzo mocno pachniało podziałem punktów, lecz tego dnia zatriumfowali ci, którzy lepiej odnajdywali się w grze w powietrzu – gwóźdź do trumny gości wbił głową, ku własnemu zaskoczeniu, kierownik gruzińskiego zespołu Shuquri Lomia, ustalając rezultat na 10:7.

Można dywagować, czy Shot DJ było stać tego poranka na więcej, ale jedno jest pewne – takie mecze jak ten moglibyśmy oglądać bez przerwy!

Zaborów po dwóch meczach miał na koncie komplet punktów i zamierzał kontynuować swoją świetną passę. Saska Kępa, z bilansem zwycięstwa i porażki, liczyła natomiast na kolejne punkty, które pozwoliłyby jej umocnić się w środku tabeli.

Od pierwszych minut to gospodarze przejęli inicjatywę i szybko udokumentowali swoją przewagę dwoma trafieniami. Przy stanie 2:0 Zaborów miał kolejne świetne okazje, jednak w bramce kapitalnie spisywał się Leszek Gallewicz, który swoimi interwencjami utrzymywał zespół gości w grze. Niewykorzystane sytuacje zemściły się jeszcze przed przerwą – Saska Kępa zdobyła gola kontaktowego i po pierwszej połowie mieliśmy wynik 2:1.

Po zmianie stron gospodarze dalej atakowali, ale to goście jako pierwsi cieszyli się z bramki. Po znakomicie wykonanym wrzucie z autu obrońcy Saskiej, Łukasz Ryczałek wyłożył piłkę Marcinowi Branowskiemu, który precyzyjnym strzałem pokonał bramkarza i doprowadził do remisu 2:2. Wydawało się, że mecz nabierze rumieńców, jednak od tego momentu gra zespołu z Saskiej Kępy kompletnie się posypała.

Zaborów włączył wyższy bieg i bezlitośnie wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję. Goście próbowali jeszcze walczyć, ale z każdą minutą opadali z sił, a problemy kadrowe tylko pogłębiały ich kłopoty. Kolejni zawodnicy narzekali na urazy, a najpoważniejszy z nich – Łukasz Kryczka – po jednym ze starć musiał opuścić boisko i już nie wrócił do gry.

Gospodarze nie zwalniali tempa, prezentując skuteczny i ofensywny futbol. Ostatecznie Zaborów wygrał aż 11:2, pokazując, że w tym sezonie jest jednym z najpoważniejszych kandydatów do top 3. Saska Kępa natomiast musi szybko się pozbierać i liczyć na lepsze wyniki w kolejnych kolejkach, bo potencjał w tej drużynie z pewnością jest, ale zabrakło dziś przede wszystkim konsekwencji i zdrowia.

7 Liga

Virtualne Ń podejmujące drużynę KK Wataha Warszawa to kolejne starcie, jakie miało miejsce w miniony weekend. Zespół gospodarzy, emanując pewnością siebie od pierwszych minut, dużo lepiej wszedł w to spotkanie. Szymon Kolasa był prawdziwym liderem na boisku — jego szaleńcze ataki często kończyły się groźnymi sytuacjami, a nierzadko również bramkami. Autor łącznie czterech trafień i jednej asysty był bezsprzecznie najjaśniejszą postacią meczu, na którą obrona przeciwnika nie potrafiła znaleźć tego dnia żadnej recepty.

Druga część pojedynku to nieustanne ataki i pełna kontrola meczu ze strony gospodarzy. Bartosz Kaca oraz Jakub Majewski mocno wsparli Szymona, dokładając po dwa trafienia i tym samym ustalając końcowy rezultat spotkania.

Wygłodniałą i walczącą do końca Watahę stać było w tym meczu jedynie na dwa gole — jedno autorstwa dobrze znanego Huberta Korzeniewskiego, a drugie zdobyte przez nowy nabytek drużyny, Karola Fundanicza. Trzeba jednak oddać gościom, że do samego końca próbowali odrobić straty. Niestety dla nich, dyspozycja gospodarzy była tego dnia po prostu zbyt wysoka, a ich pewność siebie w polu karnym – nie do zatrzymania przez bramkarza rywali.

Tym samym sensacyjnie zespół, który do tej pory nie stracił punktów w sezonie, odchodzi z niczym. To właśnie Virtualne Ń zgarniają pełną pulę i umacniają swoją pozycję w górnej części ligowej tabeli.

Duże kłopoty kadrowe Skry sprawiły, że starcie z ekipą KS Driperzy rozpoczęło się nieco później niż planowano, gdyż kilku zawodników dotarło na boisko dopiero po czasie. Choć taki przedmeczowy obraz – gospodarze spóźniający się na mecz i pozbawieni jakichkolwiek zmienników – mógł zwiastować pogrom w wykonaniu gości, to nie od razu takowy stał się faktem. Ba, w pierwszej połowie Skra ani przez moment nie przegrywała – od chwili, gdy wynik otworzył Bartek Dzikowski.

Jeśli chodzi o Driperów, to przez cały mecz grali naprawdę równo i dobrze – brakowało im jedynie postawienia kropki nad i. Goście nieźle się namęczyli, by zdobyć trafienie wyrównujące, jednak jedna drobna akcja i indywidualny błysk geniuszu Dzikowskiego wystarczyły, by ponownie musieli oglądać plecy rywala. Ten sam zawodnik podwyższył później na 3:1, wykorzystując piłkę podaną za linię obrony przez Briana Mbewe.

Gol kontaktowy, tak długo przez Driperów wyczekiwany, padł łupem świeżo wprowadzonego na boisko Mikołaja Owczarczyka, któremu asystował Wiktor Stojek. Dopiero druga odsłona zmagań – gdy po Skrze było już widać zmęczenie wymuszonym graniem bez zmian – przyniosła pełne rozwinięcie skrzydeł przez KS Driperzy.

Na 3:3 trafił Maciek Zembrzucki, ale ledwie chwilę potem Skra miała znakomitą okazję z rzutu karnego, której jednak nie wykorzystał Konrad Szymański – jego strzał obronił Sebastian Papierz. Po tej sytuacji praktycznie cała dalsza część rywalizacji przebiegała już pod dyktando gości, którzy prześcigali się między sobą w tym, kto zdobędzie piękniejszego gola.

Punkty do klasyfikacji kanadyjskiej notowali kolejno: Zembrzucki, Karolak, Strzembosz oraz bracia Stojek. Choć czwartą bramkę dla wycieńczonej już Skry zdołał jeszcze zdobyć Dzikowski, to był to jedynie krzyk rozpaczy wobec pięciobramkowej zaliczki Driperów. W końcu, po obsłużeniu kolegów aż czterema asystami, na listę strzelców wpisał się bez wątpienia najlepszy zawodnik po stronie grającej na niebiesko – Wiktor Stojek – ustalając tym samym rezultat końcowy.

Gra gości naprawdę mogła się podobać i jeśli tylko popracują nad skutecznością, to w 7. Lidze mogą sporo namieszać. Skra natomiast musi szybko zatroszczyć się o lepszą mobilizację kadrową – w końcu z pewnością nie chciałaby zostać na stałe przyspawana do strefy spadkowej.

Warsaw Gunners na razie niezbyt przypominają swoich słynnych imienników – przynajmniej tych z Premier League, którzy przewodzą tabeli. Początek sezonu mają zupełnie odwrotny: bez zwycięstwa, w dolnej części klasyfikacji. Ten mecz miał być dla nich szansą na przełamanie, ale Czasoumilacze mieli zupełnie inne plany. Zespół z charakterem, sercem i świetnym kolektywem pokazał, dlaczego będzie groźny dla każdego w tej lidze.

Spotkanie nie zawiodło – było pełne emocji, zwrotów akcji i pięknych bramek. Już w 5. minucie Krzysztof Siwek otworzył wynik meczu, dając Gunners prowadzenie 1:0. Mecz był wyrównany, obie drużyny miały swoje szanse, ale Czasoumilacze zdołali odrobić straty, a następnie wyjść na prowadzenie. Radość nie trwała jednak długo – po zaledwie dwóch minutach duet Szerszeń–Ziółkowski ponownie dał przewagę Gunners.

Druga połowa wyglądała podobnie – ponownie dynamiczna gra i kolejne zmiany wyniku. Między 30. a 32. minutą Czasoumilacze przejęli inicjatywę, zdobywając dwa szybkie gole i wychodząc na prowadzenie 4:3. Ich lider, Piotr Cieślak, był w kapitalnej formie – miał udział przy wszystkich sześciu bramkach zespołu, notując pięć asyst i jednego gola. To jego kreatywność i spokój pod presją pociągnęły drużynę do przodu. W 40. i 42. minucie Czasoumilacze dołożyli kolejne trafienia, podwyższając wynik na 6:3. Wydawało się, że wszystko jest już rozstrzygnięte, ale Gunners nie zamierzali się poddać. W końcówce zdobyli dwa gole i doprowadzili do wyniku 6:5, zapewniając kibicom prawdziwie gorącą końcówkę. Na remis jednak zabrakło czasu.

To był mecz z charakterem – Czasoumilacze pokazali, że potrafią odwracać losy spotkań i nie pękają pod presją. Zespół ma w sobie mieszankę doświadczenia, ambicji i boiskowej fantazji, która czyni z niego jednego z najciekawszych kandydatów do walki o czołówkę. Warsaw Gunners z kolei mogą być dumni z walecznej końcówki – punkty wkrótce przyjdą, jeśli utrzymają takiego ducha rywalizacji w drużynie.

Co za gra, co za emocje! Starcie pomiędzy zespołem Alash FC a ekipą Tornado Squad okazało się naprawdę świetnym piłkarskim widowiskiem. Już pierwsza akcja bramkowa, w której piłka chodziła jak po sznurku między graczami Tornado, była prawdziwą ucztą dla oka – serię podań na jeden kontakt wykończył lider Wystrzelonych z poprzedniego sezonu, Witek Kalinowski.

W formacji defensywnej gości również nie brakowało jakości, o czym nieustannie przypominał broniący dostępu do ich bramki Jakub Rudnicki, który tak długo, jak tylko mógł, udaremniał dążenia Kazachów do wyrównania. Na ironię, gol na 1:1 nie był autorstwa żadnego z rywali – piłka odbita od słupka tak niefortunnie trafiła Krystiana Matusiaka, że ten zaliczył samobója.

Bardzo szybkie tempo gry i mnóstwo sytuacji pod bramką w końcu przyniosły Tornado Squad wymierne korzyści – najpierw Kalinowski odwdzięczył się Bartkowi Stokowcowi za asystę przy pierwszym golu, a następnie, po kolejnej składnej akcji zespołowej, podanie Stokowca wykończył Marcin Kusak. Tuż przed przerwą piłkarze Alashu złapali kontakt za sprawą fenomenalnego prostopadłego podania Nurlykhana Yessenzhana do Dauleta Niyazova, który wpakował piłkę do siatki po minięciu golkipera rywali.

Drugą odsłonę zmagań otworzył ciąg chaotycznych przebitek, w którym lepiej odnaleźli się gospodarze – nic więc dziwnego, że kilka minut później wyprowadzili wyrównujący kontratak. Tornado nie zamierzało jednak tak łatwo oddawać meczu pod kontrolę Kazachom i, wykorzystując ich moment zadyszki, ponownie wyszło na prowadzenie po bramce Kalinowskiego. Mnogość akcji ofensywnych doprowadziła do wymiany z kategorii „cios za cios” – Temirkanov na 4:4, Kalinowski na 4:5 i znów gospodarze musieli gonić wynik. Zawodnicy tej ekipy pokazali jednak olbrzymią klasę i przede wszystkim charakter, zdobywając w finałowych minutach dwie bramki: najpierw na wagę remisu, a następnie zwycięstwa. Autorem obu arcyważnych trafień był Yunus Karakaz.

Wielkie brawa dla gospodarzy za nieugiętość i walkę do końca, która dała im upragnione trzy punkty, lecz pochwała należy się także przegranym – Tornado Squad również zaprezentowało się z bardzo dobrej strony.

Trzecia kolejka 7. Ligi Fanów przyniosła jedno z najbardziej emocjonujących spotkań tego sezonu. Old Boys Derby podejmowali Eagles FC i choć do przerwy przegrywali 3:5, to ostatecznie zdołali odwrócić losy meczu i zwyciężyć 8:7 w prawdziwym thrillerze. Kibice mogli czuć się usatysfakcjonowani – tempo, dramatyzm i ofensywna gra obu ekip sprawiły, że to spotkanie było kwintesencją ligowych emocji.

Kluczem do zwycięstwa Old Boysów był ich fantastyczny tercet ofensywny – Jacek Pryjomski, Michał Kurowski i Miłosz Suchta – którzy regularnie rozmontowywali defensywę Eagles. Pryjomski, wysoki i silny napastnik, był prawdziwą ścianą nie do przejścia dla obrońców rywali. Wygrywał większość pojedynków fizycznych, skutecznie utrzymywał się przy piłce i dawał drużynie czas na rozwinięcie akcji. Dołożył do tego dwa gole i jedną asystę, udowadniając, że potrafi być nie tylko egzekutorem, ale i wsparciem dla partnerów.

Obok niego błyszczał Michał Kurowski – niepozorny, zwinny i niesamowicie skuteczny. Cztery bramki i asysta to kapitalny dorobek, ale jeszcze bardziej imponował jego instynkt strzelecki – zawsze był tam, gdzie spadała piłka. Kurowski doskonale uzupełniał grę Pryjomskiego, czytając jego ruchy i wykorzystując wolne przestrzenie.

Całość tej ofensywnej układanki spinał Miłosz Suchta – prawdziwy wizjoner gry. Cztery asysty i jedno trafienie to dowód na jego znakomite zrozumienie futbolu. Widzi boisko jak z lotu ptaka, rozdziela piłki z chirurgiczną precyzją i wielokrotnie inicjuje kluczowe akcje.

W końcówce, przy stanie 7:7, Old Boys Derby pokazali doświadczenie i chłodną głowę. Decydujący cios zadali tuż przed końcowym gwizdkiem, ustalając wynik na 8:7. To był mecz, który pokazał, że siła tej drużyny tkwi w zgraniu, charakterze i ofensywnym trio, które potrafi odmienić każdy wynik.

8 Liga

W niedzielne przedpołudnie odbyło się starcie pomiędzy drużynami FC Force Fusion a FC Alliance. Spotkanie to obfitowało w piękne bramki, niespodziewane zwroty akcji, pogoń za wynikiem w wykonaniu zarówno jednych, jak i drugich - wymieniać można wiele. Końcowy wynik od początku do końca stał pod wielkim znakiem zapytania, bo długo nie dostawaliśmy odpowiedzi na pytanie, kto jest lepszy.

Ostatecznie, rzutem na taśmę — tak naprawdę w ostatniej akcji meczu — to Force Fusion mogą cieszyć się z trzech punktów, pokonując ekipę FC Alliance 8:7. Obie drużyny bez wątpienia miały swoich bohaterów. Pierwsza połowa to absolutny popis w wykonaniu Dawida Paradowskiego, który brał udział w każdej bramce w pierwszych 25 minutach. W drugiej części natomiast oddał pole do popisu Piotrowi Szpilarewiczowi, który de facto zdobył gola dającego jego drużynie wygraną.

U gości z kolei najbardziej aktywny był Kyrylo Shepel — imponował wizją gry, spokojem w rozegraniu oraz, mówiąc kolokwialnie, „kowadłem w nodze”. Bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że mimo zwycięstwa Force Fusion, gracze Alliance utrzymali wysoki poziom i grali z rywalem jak równy z równym. Jak to się mówi — do tanga trzeba dwojga — a goście stanęli na wysokości zadania, pokazując prawdziwą boiskową klasę.

W meczu 3. kolejki 8. Ligi Fanów zmierzyły się zespoły Legionu i Synów Księdza, które przed tym spotkaniem znajdowały się tuż obok siebie w tabeli. Gospodarze mieli na koncie trzy punkty, goście jeden więcej, więc stawka meczu była wysoka dla obu drużyn. Jak się jednak okazało, różnica w formie była tego dnia bardzo wyraźna.

Od pierwszego gwizdka to Synowie Księdza przejęli inicjatywę – częściej utrzymywali się przy piłce i konsekwentnie szukali okazji do zdobycia gola. Ich przewaga została udokumentowana w 12. minucie, kiedy świetne, długie podanie od bramkarza wykorzystał Ziembiński, zdobywając bramkę na raty po pierwszym odbiciu piłki od golkipera. Kilka chwil później role się odwróciły – Ziembiński zagrał dokładnie w pole karne, a akcję celnym strzałem zakończył Trentowski, podwyższając prowadzenie na 2:0. Do końca pierwszej połowy Synowie Księdza mieli jeszcze kilka okazji, ale zawodziła skuteczność lub na wysokości zadania stawał bramkarz Legionu. Gospodarze próbowali się odgryzać pojedynczymi kontratakami, jednak nie przyniosły one żadnego efektu.

Po przerwie mecz na chwilę stracił tempo – w grze obu drużyn pojawił się chaos – ale szybciej opanowali go goście. Ich kontratak w 30. minucie ponownie wykończył Ziembiński, zdobywając swoją drugą bramkę w tym meczu. Chwilę później prowadzenie podwyższył Węgierek, który wykorzystał złe ustawienie defensywy gospodarzy.

Legion zdołał zdobyć honorowego gola – skutecznym strzałem z rzutu wolnego popisał się Todorovic, zaskakując bramkarza rywali. Jednak ostatnie minuty ponownie należały do Synów Księdza, którzy nie spuścili z tonu i dorzucili aż trzy trafienia. Ostatecznie spotkanie zakończyło się pewnym i zasłużonym zwycięstwem gości 7:1.

Synowie Księdza pokazali dojrzałość, skuteczność i konsekwencję w grze, natomiast Legion będzie musiał popracować nad organizacją gry – zwłaszcza w defensywie – jeśli chce liczyć się w walce o górną połowę tabeli.

Niedzielny poranek przyniósł starcie pomiędzy Kresowią Warszawa a FC Pers, które dostarczyło kibicom sporo emocji, choć ostatecznie zakończyło się pewnym zwycięstwem gospodarzy 6:3. Spotkanie miało dość wyrównany początek – Kresowia prowadziła do przerwy 3:1, jednak goście pokazali charakter i w drugiej połowie zdołali doprowadzić do remisu.

Mimo ambitnej postawy FC Pers nie byli w stanie utrzymać tempa narzuconego przez rywali. Zaledwie jeden rezerwowy oraz brak nominalnego bramkarza dały o sobie znać w końcówce spotkania, gdy brakowało już sił, by skutecznie odpowiadać na kolejne ataki gospodarzy. Kresowia wykorzystała to w pełni – zwiększyła intensywność, utrzymywała piłkę i bezlitośnie punktowała zmęczonego przeciwnika.

Na szczególne wyróżnienie zasłużył Anton Liashuk, który był prawdziwym liderem Kresowii. Zakończył spotkanie z hat-trickiem i jedną asystą, będąc kluczową postacią ofensywy swojego zespołu. Jego dynamika, precyzyjne wykończenie akcji i umiejętność znajdowania się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie robiły ogromną różnicę.

Dzięki temu zwycięstwu Kresowia Warszawa umacnia swoją pozycję w tabeli i pokazuje, że może być jednym z poważnych kandydatów do walki o czołowe miejsca. FC Pers natomiast, mimo przegranej, udowodnił, że potrafi grać z sercem – jeśli w kolejnych meczach pojawią się w pełniejszym składzie, mogą jeszcze niejednego rywala zaskoczyć.

Na Arenie AWF odbyło się starcie pomiędzy zespołami Q-Ice Warszawa a Shitable. Bez cienia wątpliwości możemy tu mówić o gładkiej wygranej gospodarzy, którzy odnieśli zwycięstwo aż 11:1. Był to prawdziwy pogrom i festiwal bramek w wykonaniu zawodników prowadzonych przez Łukasza Mroza. Od pierwszego do ostatniego gwizdka gracze Q-Ice mieli mecz pod pełną kontrolą — rywal ani na moment nie był w stanie im zagrozić.

W pierwszej połowie gospodarze kompletnie zasypali swoich przeciwników nawałnicą akcji ofensywnych — zarówno szybkimi kontrami, jak i atakami pozycyjnymi z poszanowaniem futbolówki. Cała ekipa Q-Ice zagrała kapitalny mecz, lecz z tego miejsca warto wyróżnić dwóch graczy ofensywnych, bez których ciężko byłoby się obyć: zawodnika z numerem 9 na koszulce, Maksa Kondarevycha, oraz z „jedenastką” na plecach — Vlada Yarmoliuka.

Chłopaki zabłysnęli w tym meczu przede wszystkim umiejętnościami indywidualnymi, dryblingiem, szybkością i zwinnością. To właśnie te cechy sprawiły, że napsuli rywalom mnóstwo krwi. Niemniej jednak ich liczby również robią ogromne wrażenie — Maks zdobył 2 bramki i zaliczył 3 asysty, natomiast Vlad ustrzelił 6 goli i dołożył 2 kluczowe podania. Wow!

To zwycięstwo daje drużynie Łukasza Mroza cenne 3 punkty, dzięki czemu rywalizacja na poziomie 8. ligi nabiera naprawdę ciekawego obrotu spraw.

Choć wiele osób mogło dziwić, że to właśnie Dnipro wywiozło z tego spotkania trzy punkty, to analizując przebieg meczu – zupełnie nie było w tym przypadku. Jako pierwsi strzelanie rozpoczęli gracze Legionu, a konkretniej Andrii Hehelskyi po asyście Ivana Pushkarenki. Goście, mimo straty bramki, nie zrazili się kolejnymi nieudanymi próbami ataków i w końcu dopięli swego za sprawą znajdującego się w odpowiednim miejscu i czasie Denysa Prokopenki.

Wprawdzie to gospodarze częściej byli przy piłce, konstruując swoje ataki pozycyjne, ale i tak nie dało się odeprzeć wrażenia, że cała reszta pierwszej połowy zmagań była jednym wielkim „Grunchak show”. Zawodnik sprowadzony z FC Bulls skompletował błyskawicznego hat-tricka, wykorzystując podania Prokopenki i Savchuka oraz rzut karny podyktowany za zagranie ręką jednego z rywali. W tym czasie FC Legion UA zdołał odpowiedzieć jedynie golem Yuriego Chornobaia i na przerwę schodził z dwubramkową stratą.

Na drugą odsłonę meczu w zawodników w czarnych koszulkach wyraźnie wstąpiły nowe siły – nie zwlekając, zabrali się za odrabianie strat. W nieco ponad dwie minuty zdezorientowane Dnipro straciło swoją dwubramkową zaliczkę, a na listę strzelców wpisali się obaj bracia Chornobai. Nie dość, że całe spotkanie stało na bardzo wysokim poziomie i właśnie wchodziło w niezwykle dynamiczną, wyrównaną fazę, to jeszcze doczekaliśmy się trafienia, które śmiało może kandydować do miana bramki kolejki – na 4:5 przepięknym uderzeniem z powietrza ponownie zaznaczył swoją obecność kapitan gości, Prokopenko.

Legion nie dał jednak za wygraną i wyrównał po bramce Oleksandra Hehelskyiego, lecz pomimo zaciętej walki o każdy centymetr boiska, był to ostatni akcent, na jaki zdobyła się ta drużyna. Cóż za ogromna radość panowała na ławce rezerwowych Dnipro, kiedy zwycięskie trafienia zdobywali Tovchyha, Marchenko i Serheiev!

Tym samym FC Dnipro sięgnęło po swoje premierowe zwycięstwo w nowym sezonie i w efektownym stylu zrewanżowało się Legionowi UA za dotkliwą porażkę z ubiegłego lata.

9 Liga

O godzinie 14:00 na Arenie Grenady, w ramach trzeciej kolejki, zmierzyły się drużyny Królewscy WoLa i A.D.S. Scorpion’s. Dla gospodarzy był to mecz o pierwsze punkty w sezonie, natomiast goście – po wysokim zwycięstwie sprzed tygodnia – chcieli podtrzymać swoją zwycięską serię.

Pierwsza część spotkania toczyła się pod dyktando Scorpion’s. Goście częściej utrzymywali się przy piłce i tworzyli więcej sytuacji, jednak świetnie dysponowany był bramkarz Królewskich, Kamil Ostapiński, a momentami brakowało też skuteczności. Jak mówi piłkarskie przysłowie – niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. I w tym przypadku nie było inaczej. Pierwsza bramka padła dopiero w 25. minucie – Paweł Lewandowski po dobitce z rzutu wolnego zdobył gola i to gospodarze schodzili do szatni z prowadzeniem 1:0.

W drugiej połowie obraz gry się nie zmienił. Przegrywający nieustannie atakowali, zasypując bramkę rywali strzałami, co w 35. minucie zmusiło zawodnika gospodarzy, Yuriego Freika, do faulu taktycznego, za który otrzymał żółtą kartkę. Oblężenie bramki Królewskich trwało w najlepsze, ale Skorpiony najwyraźniej zapomniały o defensywie – jedna kontra zadecydowała o losach spotkania. Sam na sam z bramkarzem wyszedł Adrian Oliwiński, który z zimną krwią podwyższył wynik na 2:0. Rezultat ten utrzymał się już do ostatniego gwizdka.

Trudno uwierzyć, że w tak wyrównanym i napiętym meczu Kamil Ostapiński zachował czyste konto. A.D.S. Scorpion’s zabrakło być może kogoś, kto w trudnym momencie pociągnąłby zespół i przechylił szalę zwycięstwa, gdy piłka za nic nie chciała wpaść do siatki.

Obie drużyny z tego spotkania z pewnością wyciągną cenną lekcję i do następnych meczów przystąpią z chłodną głową.

Konfrontacja pomiędzy Gamba Veloce a Klubem Sportowym Sandacz zakończyła się efektownym zwycięstwem gospodarzy 9:4. Przed meczem to goście uchodzili za lekkich faworytów – mieli na swoim koncie komplet punktów po dwóch kolejkach, podczas gdy gospodarze zgromadzili zaledwie trzy oczka.

Spotkanie rozpoczęło się jednak idealnie dla Gamby. Już w 2. minucie Bartosz Dybowski popisał się precyzyjnym, płaskim strzałem w długi róg bramki i otworzył wynik meczu. Sandacz nie pozostał dłużny i szybko odpowiedział – po składnej akcji oraz świetnym podaniu kolegi do siatki trafił Rostankowski. Chwilę później, po błędzie w defensywie gospodarzy, Rozmarynowski z najbliższej odległości wyprowadził swój zespół na prowadzenie.

Gamba Veloce nie zamierzała się jednak poddawać. Po wyrzucie z autu piłka trafiła do Długołęckiego, który wyrównał precyzyjnym uderzeniem. Jeszcze przed przerwą gospodarze ponownie objęli prowadzenie – długie zagranie od bramkarza wykorzystał Skwirtniański, ustalając wynik pierwszej połowy na 3:2.

Tuż po zmianie stron Sandacz doprowadził do remisu. Świetną indywidualną akcją popisał się Malinowski, mijając dwóch rywali i pewnie finalizując sytuację. Od tego momentu jednak gra gości kompletnie się posypała. Gospodarze przejęli pełną kontrolę nad spotkaniem, co udokumentowali serią aż sześciu bramek.

Trzy z nich zdobył Filip Wolski, który zanotował klasycznego hat-tricka i był prawdziwym katem defensywy Sandacza. Po jednej bramce dorzucili jeszcze Skwirtniański, Radziszewski oraz Nita. Oponenci zdołali odpowiedzieć jedynie honorowym trafieniem w końcówce, ale nie zmieniło to ogólnego obrazu – Gamba Veloce rozbiła KS Sandacz 9:4, udowadniając, że potrafi grać ofensywnie, efektownie i skutecznie. Dla Sandacza to z kolei zimny prysznic po dwóch zwycięstwach.

Starcie między ASAP Vegas FC a KS Iglica Warszawa w ramach 3. kolejki zapowiadało się wyjątkowo interesująco, ponieważ obie ekipy prezentowały rewelacyjną formę, a po dwóch spotkaniach posiadały komplet punktów. Nim mecz na dobre się rozpoczął, genialny tego dnia Krystian Sobierajski zaskoczył rywali uderzeniem z własnej połowy, posyłając piłkę tuż przy słupku.

Dla gospodarzy taki cios był najgorszym możliwym scenariuszem – już od pierwszych minut zostali zmuszeni do odrabiania strat. Goście po bramce zawęzili swoją formację i przeszli do defensywy, skutecznie broniąc się przed napierającymi rywalami, którzy dwukrotnie obili obramowanie bramki. Grad strzałów ASAP przełamał ciekawie rozegrany rzut rożny, który za sprawą Kacpra Kubiszera przyniósł dwubramkowe prowadzenie na chwilę przed końcem pierwszej połowy.

Podczas przerwy w "szatni" gości musiały paść kluczowe słowa, które zmotywowały zespół do kontynuowania ofensywy i pełnej dominacji po zmianie stron – bo już po niespełna pięciu minutach Iglica prowadziła aż 4:0. Od tej pory mecz był znacznie spokojniejszy, a tempo gry wyraźnie opadło. Na 14 minut przed końcem, po pięknej akcji kombinacyjnej całego zespołu, Norbert Dymiński dał ASAP nadzieję na odwrócenie losów meczu, lecz to nie wystarczyło. Gospodarze do końca spotkania dorzucili jeszcze jedno trafienie, a mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 4:2 dla gości.

Po zaciętym i stojącym na wysokim poziomie spotkaniu KS Iglica Warszawa triumfuje, meldując się na fotelu lidera 9. Ligi z wciąż nieprzerwaną passą zwycięstw.

Mówienie, że starcie TRCH z LaFlame Bielany miało „senny charakter”, byłoby sporym kłamstwem, jednak oglądając ten mecz na żywo, można było odnieść wrażenie, że goście przeszli przez niego bez najmniejszego wysiłku. Nie umniejszając graczom z Tarchomina ich starań o przerwanie dominacji rywala – przeciwnik miał po swojej stronie po prostu więcej czysto piłkarskiej jakości.

Ta przewaga sprawiła, że do przerwy na tablicy wyników widniało 0:4, a na listę strzelców wpisali się Kaczmarczyk, Kisiel i Przewoźny – po asystach Lisieckiego oraz wspomnianego Przewoźnego. W drugiej odsłonie, gdy wynik był już właściwie pod kontrolą rezerw Ognia Bielany, na boisku pojawili się zmiennicy, tacy jak Kacper Polak czy Sebastian Górski. Dla obu był to dobry moment, by zebrać cenne minuty i skalibrować celowniki – ten pierwszy podwyższył nawet na 0:5, wykorzystując podanie od Konrada Kiśla.

W końcu urzeczywistniła się premierowa bramka dla gospodarzy. Po wrzucie z autu wykonywanym przez Jędrzeja Gutowskiego, gola zdobył najaktywniejszy zawodnik TRCH – Bartek Fiks. LaFlame szybko ostudziło jednak radość przeciwników, gdy kolejne trafienie dołożył Polak, tym razem po prostopadłym podaniu od Przewoźnego.

Mecz, choć toczony w spokojnej atmosferze, obfitował w częste faule, a fakt, że w bramce gości stał były golkiper gospodarzy, Adrian Kras, tylko dodawał smaczku rywalizacji. Co więcej, Kras niemal osobiście wbił gwóźdź do trumny swoim byłym kolegom – przebiegł z piłką pół boiska i między nogami jednego z defensorów TRCH posłał idealne podanie do Polaka, który z zimną krwią skompletował hat-tricka. W końcówce sprawy w swoje ręce wziął kapitan graczy z Tarchomina, Kamil Pasik, który po minięciu kilku rywali znalazł drogę do bramki, zakładając siatkę Krasowi. Ostatni akcent meczu należał jednak do bielańskiej drużyny – po podaniu z głębi pola, strzałem z lewej nogi wynik ustalił Jan Napiórkowski.

Mecz bez większej historii – pewne i w pełni zasłużone zwycięstwo gości oraz niestety trzecia porażka z rzędu dla TRCH, co nie napawa optymizmem przed następnymi kolejkami.

W trzeciej kolejce doszło do starcia zespołów, które wciąż czekały na swoje pierwsze punkty w sezonie. Na boisku spotkały się Bielany Legends oraz KSB II Warszawa. Nic więc dziwnego, że spotkanie zapowiadało się nieźle – obie drużyny chciały wreszcie przełamać złą passę i rozpocząć marsz w górę tabeli.

Od pierwszych minut oglądaliśmy wyrównane widowisko, w którym żadna ze stron nie zamierzała się bronić. Już po kilku minutach padł pierwszy gol – na prowadzenie wyszli zawodnicy Bielany Legends, wykorzystując nieporozumienie w defensywie rywala. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo – zaledwie kilkanaście sekund później Aleksander Giżyński potężnym strzałem pod poprzeczkę doprowadził do wyrównania. KSB II Warszawa z czasem zaczęło przejmować inicjatywę, stwarzając coraz więcej groźnych sytuacji. Brakowało im jednak skuteczności, aż w końcu duet Łęczycki–Giżyński ponownie dał o sobie znać – ten drugi po raz kolejny wpisał się na listę strzelców, wyprowadzając gości na prowadzenie 2:1.

Po przerwie obraz gry się wyrównał. Bielany Legends szukały swoich szans, a między słupkami świetnie spisywał się Robert Bogusław Jędrych, który kilkoma znakomitymi interwencjami utrzymywał swój zespół w grze. W 30. minucie gospodarze dopięli swego – po świetnej wymianie podań Piotr Tomiak zagrał do Mateusza Borczyka, a ten skierował piłkę do pustej bramki, doprowadzając do remisu. Chwilę później Bielany były bliskie objęcia prowadzenia, ale kapitalną interwencją popisał się Kacper Kułakowski, ratując KSB przed stratą gola. To okazało się momentem zwrotnym, bo końcówka należała już do Aleksandra Giżyńskiego. Napastnik KSB w odstępie dwóch minut zdobył dwa efektowne gole z dystansu, zapewniając swojej drużynie pierwsze zwycięstwo w sezonie.

KSB II Warszawa zgarnia premierowe punkty i pokazuje, że potrafi być groźne w ofensywie. Bielany Legends natomiast muszą jeszcze poczekać na swoje przełamanie, choć ich gra daje powody do optymizmu.

10 Liga

Husaria przystępowała do tego meczu jako zdecydowany faworyt – i w pełni potwierdziła swoją klasę. Choć to Bulbez jako pierwsi trafili do siatki, gospodarze szybko uporządkowali grę i narzucili własne tempo. Jeszcze przed przerwą wyszli na prowadzenie 4:2, pokazując, że potrafią reagować spokojem, a nie nerwowością. Po zmianie stron obraz gry był już bardzo klarowny – Husaria miała wszystko pod kontrolą. Grali dojrzale, zespołowo i z dużą swobodą. W ataku pozycyjnym cierpliwie budowali akcje, w kontrach błyskawicznie przenosili grę pod bramkę rywala, a w defensywie grali odpowiedzialnie i skutecznie, nie pozwalając przeciwnikom na zbyt wiele. Ta równowaga między fazami gry była kluczem do zwycięstwa.

Na pochwały zasłużyli wszyscy zawodnicy, bo bramki i asysty rozłożyły się bardzo równomiernie – to pokazuje, że Husaria nie opiera się na jednym snajperze, tylko na dobrze funkcjonującym kolektywie. Świetne zawody rozegrali zwłaszcza Kuba Szlosek i Sergio Balej, którzy grali z ogromną odpowiedzialnością i spokojem – dawali drużynie stabilność w rozegraniu i odbiorze, a ich decyzje często napędzały ofensywne akcje. Nie sposób też pominąć Tomasza Hubnera, który doskonale dyrygował zespołem i utrzymywał odpowiednie tempo gry przez całe spotkanie.

Bulbez, mimo porażki, nie mają powodów do wstydu. Kilku zawodników naprawdę błysnęło w ofensywie – wyróżniali się Szymon Golonka oraz Rafał Dobrosz, którzy potrafili stworzyć zagrożenie pod bramką rywala i podejmowali odważne, indywidualne próby. Cały zespół grał ambitnie, nie rezygnując z walki nawet przy niekorzystnym wyniku. Takie mecze, choć bolesne, potrafią budować charakter – a jeśli Bulbez utrzymają determinację i energię, punkty w końcu przyjdą.

Końcowy wynik 10:5 dla Husarii był w pełni zasłużony. To nie tylko dowód skuteczności, ale też potwierdzenie, że za tą drużyną stoi prawdziwy zespół – zgrany, świadomy i pewny siebie. Bulbez, choć po trzech kolejkach wciąż bez punktów, pokazali serce do gry i zaangażowanie, które z czasem na pewno przyniesie efekty.

W ostatnim akcencie spotkań na Arenie Grenady starły się drużyny znajdujące się w zupełnie odmiennych nastrojach i z różnym dorobkiem punktowym. Grajki i Kopacze – lider tabeli z kompletem zwycięstw – podejmowali FC Polska Górom, którzy wciąż czekali na swoje pierwsze zwycięstwo po dwóch ciężkich remisach na początku sezonu.

Już w 2. minucie ekipa gości wyszła na prowadzenie po strzale z dystansu Huberta Krzemińskiego. Wbrew szybko objętemu prowadzeniu przez GiK, gospodarze nie załamali się i konsekwentnie nacierali na bramkę rywali, starając się jak najszybciej doprowadzić do wyrównania. Niestety, jedna z kontr zakończyła się rzutem rożnym, który goście zamienili na gola – na tablicy wyników widniał wówczas rezultat 0:3. Tuż przed przerwą FC Polska Górom zdobyła bramkę do szatni po pięknej, kombinacyjnej akcji całego zespołu, dając sobie nadzieję na odrobienie strat w drugiej połowie.

Po zmianie stron Grajki i Kopacze nie pozostawili jednak złudzeń – dominowali przeciwników, długo utrzymywali się przy piłce, kreowali kolejne dogodne sytuacje i imponowali skutecznością pod bramką rywala. Na szczególne wyróżnienie zasłużył Jakub Zarychta, który poprowadził swoją ekipę do zwycięstwa, notując jedno trafienie i aż trzy asysty. Przy wyniku 1:7 bramkę na otarcie łez zdobył Borys Guz, jednak to goście postawili kropkę nad „i” w ostatniej akcji meczu, ustalając wynik na 8:2.

Trzeba przyznać, że końcowy rezultat nie oddaje w pełni przebiegu spotkania – FC Polska Górom zasłużyła na uznanie, ponieważ mecz, jak na 10. klasę rozgrywkową, stał na naprawdę wysokim poziomie. Pewne jest natomiast to, że Grajki i Kopacze podtrzymali swoją zwycięską passę, umacniając się na pozycji lidera.

Późnym wieczorem na Arenie AWF odbyło się niezwykle ciekawe spotkanie pomiędzy FC Górką Kazurką a FC Po Nalewce. Obie drużyny liczyły na zdobycie cennych punktów, które pozwoliłyby im umocnić pozycję w tabeli.

Początek spotkania był wyrównany – obie ekipy szukały swoich szans w strzałach z dystansu, jednak brakowało im precyzji. Zarówno gospodarze, jak i goście zostawiali sporo miejsca w środku pola, co skutkowało dużą liczbą prób z dalszej odległości. Bramkarze obu drużyn byli jednak dobrze dysponowani i skutecznie zażegnywali zagrożenie, gdy piłka zmierzała w światło bramki.

Na pierwszego gola kibice musieli czekać do 14. minuty, kiedy to Michał Kurowski wykorzystał podanie Dawida Madejskiego i precyzyjnym strzałem pokonał bramkarza Górki. Odpowiedź gospodarzy przyszła bardzo szybko – już trzy minuty później, po świetnej zespołowej akcji, Jan Majewski wyłożył piłkę Michałowi Mazurowi, który skierował ją do pustej bramki, doprowadzając do wyrównania. Przed przerwą jednak to FC Po Nalewce ponownie objęli prowadzenie, ustalając wynik pierwszej połowy na 2:1.

Druga część meczu rozpoczęła się idealnie dla gości – zaledwie kilka sekund po wznowieniu gry Kacper Konowrocki mocnym strzałem po ziemi przy słupku podwyższył na 3:1. Wydawało się, że FC Po Nalewce mają mecz pod kontrolą, jednak Górka Kazurka nie zamierzała się poddawać. Gospodarze najpierw zdobyli bramkę kontaktową, a następnie Michał Mazur pewnie wykorzystał rzut karny, doprowadzając do wyrównania. Końcówka należała już jednak całkowicie do Górki. W 43. minucie błysnął Mikołaj Krasicki, trafiając efektownie z woleja po krótkim słupku, a minutę później ten sam zawodnik ponownie wpisał się na listę strzelców, ustalając wynik na 5:3. Goście zdołali odpowiedzieć jedynie trafieniem w ostatnich sekundach, ale nie byli już w stanie odwrócić losów spotkania.

FC Górka Kazurka pokazała charakter i sięgnęła po cenne zwycięstwo po znakomitym finiszu. FC Po Nalewce musi przełknąć gorycz porażki, choć długo wydawało się, że to właśnie oni wyjdą z tej potyczki zwycięsko.

Fuszerka podejmująca Gawulon to kolejny mecz, jaki nasi kibice oraz organizatorzy mogli podziwiać w miniony weekend na naszych obiektach. Spotkanie młodych, gniewnych, jeszcze niestyranych życiem pasjonatów piłki nożnej i Fuszerki, od której emanowała pewność siebie oraz doświadczenie zdobyte na orlikowych boiskach.

To właśnie gospodarze rozpoczęli ten mecz z przytupem. Ich plan taktyczny opierał się na twardej, fizycznej grze oraz dużej liczbie pojedynków główkowych w powietrzu. Właśnie w taki sposób zdobyli dwie pierwsze bramki. Gawulon jednak nie pozostał bierny — za sprawą Itermana i Marciniaka doprowadził do remisu w tej części spotkania.

Druga odsłona to już nieco większa kontrola meczu ze strony młodego zespołu gości. Zdobyli oni ładną bramkę zza pola karnego autorstwa Kacpra Pałki i wszystko wskazywało na to, że to właśnie oni zakończą mecz z kompletem punktów. W zespole Fuszerki bramki zdobywał jedynie Łukasz Prusik, a gdy zawodnicy Gawulonu zaczęli dawać mu mniej swobody, jakość gry gospodarzy wyraźnie spadła.

W ostatniej akcji meczu Fuszerka wywalczyła faul przed polem karnym rywali. Do strzału podszedł Maciej Chrzanowski — dobrze znany organizatorom ofensywny zawodnik — i kapitalnym uderzeniem umieścił piłkę w siatce, dając swojej drużynie remis. Był to prawdziwy „złoty strzał”, ponieważ zaraz po nim sędzia zakończył spotkanie. Ostatecznie obie ekipy musiały podzielić się punktami.

Spotkanie pomiędzy Wczorajszymi a Desperados zapowiadało się na ciekawy pojedynek dwóch drużyn o dużym potencjale ofensywnym. Gospodarze przystępowali do meczu w dobrych nastrojach – po dwóch wygranych i efektownym zwycięstwie nad Husarią Mokotów IV. Tym razem jednak trafili na zespół, który od pierwszego gwizdka nie pozostawił złudzeń, kto dominuje na boisku.

Depserados zaprezentowali się z niesamowitą dynamiką, świetnym wyszkoleniem technicznym i bardzo wysoką intensywnością gry. Ich ofensywna maszyna była nie do zatrzymania – gra kombinacyjna, szybkie wymiany podań, pressing i skuteczność w finalizacji sprawiły, że mecz praktycznie od początku był pod ich pełną kontrolą. Jan Szcześniak, wybrany MVP całej kolejki 10. ligi, zagrał kapitalne zawody – zdobył pięć bramek i zanotował cztery asysty, siejąc spustoszenie w szeregach defensywnych Wczorajszych. Równie błyskotliwy był Daniel Kłos – autor sześciu goli i trzech asyst. Ten duet był nie do zatrzymania, ale trzeba też pochwalić cały zespół Depserados – funkcjonowali jak dobrze naoliwiona maszyna.

Wczorajsi tym razem nie przypominali drużyny z poprzednich kolejek. Mimo ambitnej postawy nie byli w stanie dorównać rywalom ani tempem, ani jakością gry. Jakub Erebel (dwie bramki i asysta) oraz Bartek Muzyka (trzy gole) starali się trzymać wynik, ale ich błyski były jedynie pojedynczymi akcentami w meczu zdominowanym przez rywala.

Dla Depserados to jasny sygnał, że mogą być realnymi kandydatami do podium. Wczorajsi natomiast będą musieli jak najszybciej otrząsnąć się z tej porażki i wrócić na właściwe tory.

11 Liga

Mecz pomiędzy FC Patetikos a FC Mocnym Narketem zapowiadał się jako pojedynek drużyn z zupełnie różnymi humorami — jedni z kompletem punktów i apetytem na kontynuację dobrej passy, drudzy z zerowym dorobkiem i widmem kolejnej porażki. Tymczasem boisko pokazało, że ligowa tabela nie zawsze odzwierciedla przebieg spotkania.

Pierwsza połowa to pokaz taktycznej dojrzałości obu ekip. Mecz był zamknięty, z małą liczbą okazji i dużą ilością walki w środku pola. Obie drużyny grały bardzo zdyscyplinowanie, co rzadko zdarza się na poziomie ligi sześcioosobowej. W pewnym momencie nawet zawodnicy czekający na swoje mecze z innych drużyn zaczęli śledzić to spotkanie z rosnącym zainteresowaniem, mając nadzieję na niespotykany wynik 0:0 – prawdziwą rzadkość w tego typu rozgrywkach.

Po przerwie jednak worek z bramkami się rozwiązał. Mecz zakończył się remisem 3:3, co przy takiej intensywności i wyrównanym poziomie można uznać za sprawiedliwy rezultat. W barwach Mocnego Narketu kapitalne zawody rozegrał bramkarz Ruben Nieścieruk. Nie tylko wielokrotnie ratował swój zespół znakomitymi interwencjami, ale również zdobył bramkę z rzutu karnego i zanotował asystę – absolutny lider i bohater swojego zespołu.

W Patetikos klasę potwierdził Tomek Tomczyk, zdobywając dwie bramki i będąc stałym zagrożeniem pod bramką rywali. Oba zespoły pokazały dużą dojrzałość, wolę walki i koncentrację do końca. Dla Narketu to pierwszy punkt w sezonie, który może być początkiem czegoś lepszego. Patetikos z kolei udowodnili, że nawet jeśli nie wygrywają, to bardzo trudno ich pokonać.

Mecz pomiędzy Piwo Po Meczu FC a Hiszpańskim Galeonem był pełen emocji, zwrotów akcji i napięcia do ostatnich minut. Dla Piwoszy był to niezwykle ważny pojedynek – po nieudanym początku sezonu potrzebowali punktów jak tlenu. Z kolei Galeon, po falstarcie w pierwszej kolejce, zdołał się odbudować i szukał kolejnego zwycięstwa, mając do dyspozycji szerszą i bardziej zgraną kadrę.

Spotkanie lepiej rozpoczęli goście – Krzysztof Małażewski wykorzystał dokładne podanie Mishy Lishtwana i otworzył wynik meczu. Odpowiedź gospodarzy była jednak szybka – wyrównał Kuba Królik po sprawnie rozegranej akcji ofensywnej. Jeszcze w pierwszej połowie Galeon odzyskał prowadzenie za sprawą drugiego trafienia Małażewskiego oraz bramki Adama Strobla, co ustawiło mecz na 3:1 przed przerwą.

Druga część to znacznie lepsza gra Piwa Po Meczu. Drużyna ruszyła do odrabiania strat i udało się to zrealizować – konsekwentna gra oraz zaangażowanie doprowadziły do remisu 4:4. Największą okazję do wygranej mieli jednak gospodarze – w końcówce meczu otrzymali rzut karny, który mógł przesądzić o komplecie punktów. Rafał Wiercioch przegrał jednak pojedynek z Arturem Pręgowskim, który popisał się świetną interwencją.

Chwilę później Galeon również miał powód do niedosytu – Krzysztof Małażewski strzelił bramkę na 5:4, ale sędzia słusznie anulował gola z powodu zagrania ręką. Ostatecznie spotkanie zakończyło się sprawiedliwym remisem 4:4, który mimo wszystko zostawia lekki niedosyt po obu stronach – każda z ekip miała bowiem piłkę meczową.

W 11. lidze padły aż trzy remisy w jednej kolejce, ale to właśnie ten mecz był chyba najbardziej wyrównany i pełen napięcia. Naprzeciw siebie stanęli dwaj liderzy tabeli, którzy po dwóch kolejkach mieli komplet punktów. Trudno było wskazać faworyta – i końcowy wynik 2:2 idealnie to potwierdził.

Pierwsza połowa była bardzo wyrównana. Obie drużyny podobnie operowały piłką i próbowały narzucić swój styl gry, choć to Choszczówka stworzyła nieco więcej klarownych sytuacji. Świetnie jednak spisywał się bramkarz MWSP – Krzysztof Stec, nowy zawodnik w zespole, który był prawdziwą ścianą w bramce, zatrzymując kolejne strzały rywali. Z kolei MWSP byli bardziej konkretni pod bramką i to oni pierwsi objęli prowadzenie po trafieniu Pawła Nowaka. Choszczówka odpowiedziała dopiero w końcówce pierwszej połowy – po faulu w polu karnym "jedenastkę" pewnie wykorzystał Michał Kochanowski. Do przerwy mieliśmy remis 1:1, który wydawał się nieco korzystniejszy dla MWSP.

Druga część spotkania zaczęła się od mocnego uderzenia Choszczówki. Już na początku Kochanowski po raz drugi wpisał się na listę strzelców, tym razem po podaniu Piotra Pulkowskiego. W tym momencie przewaga Choszczówki wyglądała na zasłużoną – grali dojrzalej i pewniej. Z czasem jednak MWSP zaczęli coraz mocniej naciskać. Im bliżej końca meczu, tym większa była ich przewaga i liczba sytuacji podbramkowych. Choszczówka cofała się coraz głębiej, próbując dowieźć wynik, ale brakowało jej skuteczności w kontratakach, by „zamknąć” spotkanie. MWSP natomiast dopięli swego – sześć minut przed końcem Jakub Sołdaczuk wyrównał na 2:2.

W ostatnich minutach obie drużyny wciąż szukały zwycięskiego gola, ale piłka już nie chciała wpaść do siatki. Spotkanie zakończyło się sprawiedliwym remisem, a obie ekipy pozostają niepokonane w lidze. Walka o mistrzostwo w 11. lidze zapowiada się fantastycznie!

Po srebrnym medalu w letnim sezonie Mistrzowie Chaosu rozpoczęli nowe rozgrywki w dość przeciętnym stylu – od jednej wygranej i jednej porażki. Z kolei ekipa z Wilanowa mogła pochwalić się idealnym startem: dwoma zwycięstwami w dwóch meczach. To oni byli faworytami, ale wszyscy spodziewali się zaciętego spotkania, a nie tak jednostronnego widowiska, jakie zobaczyliśmy.

Już po pierwszej połowie tablica wyników wskazywała 6:0, co dobitnie pokazywało dominację Wilanowa. Piłkarze w niebieskich koszulkach wyglądali tego dnia nie najlepiej, podczas gdy zawodnicy z Wilanowa błyszczeli – dosłownie i w przenośni. Wychodziło im wszystko: gra pozycyjna, szybkie kontry, skuteczna obrona, a bramkarz dorzucał swoje efektowne interwencje tam, gdzie inni nie nadążali. Cały zespół funkcjonował jak doskonale naoliwiona maszyna.

Kto był bohaterem? Trudno wskazać jednego, bo na pochwały zasłużyła cała drużyna. Statystycznie jednak wyróżnili się Piotr Wdowiński, który ustrzelił pokera, oraz Jakub Zaręba – autor hat-tricka asyst.

Druga połowa była już tylko formalnością. Wilanów spokojnie kontrolował przebieg meczu i dowiózł pewne zwycięstwo, a Mistrzowie Chaosu walczyli do końca, starając się przynajmniej poprawić wynik. Udało się – spotkanie zakończyło się rezultatem 8:4. W ekipie pokonanych wyróżnił się nowy zawodnik, Maciej Chrzanowski, który zdobył gola i zaliczył asystę, lecz tego dnia było to za mało.

Gratulacje dla Wilanowa, który jako jedyny zespół w lidze może pochwalić się kompletem punktów. Mistrzowie Chaosu z kolei będą musieli jak najszybciej odnaleźć swoją grę i przypomnieć rywalom, dlaczego latem walczyli o mistrzostwo.

Mecz derbowy – tak można określić rywalizację dwóch Ferajn w ramach 11. Ligi Fanów. Faworytem wydawała się CWKS Ferajna, choć de facto obie ekipy przystępowały do tego pojedynku bez jakichkolwiek punktów na koncie.

Spotkanie szybko ułożyło się po myśli gospodarzy – już w 1. minucie objęli oni prowadzenie. Kolejne minuty tylko potwierdzały przewagę CWKS-u, który był zespołem lepszym i, co ważne, bardziej zdeterminowanym, by zwyciężyć. Legijna Ferajna długo nie potrafiła wejść w rytm meczu, a na domiar złego bramka na 3:0 padła po trafieniu samobójczym, co mogło dodatkowo podciąć im skrzydła. Do przerwy CWKS Ferajna prowadziła 5:0 – prowadzenie w pełni zasłużone.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ większej zmianie. Gospodarze mieli mecz pod pełną kontrolą, stwarzali wiele sytuacji strzeleckich, choć momentami zawodziła skuteczność – końcowy wynik mógł być jeszcze wyższy. Trudno jednak mieć do nich pretensje, skoro przez większość spotkania pewnie prowadzili, a ich zwycięstwo ani przez moment nie było zagrożone. Dopiero w końcówce rozluźnienie w szeregach CWKS-u wykorzystała Legijna Ferajna, nieco zmniejszając rozmiary porażki. Nie zmienia to jednak faktu, że CWKS był w tej konfrontacji zespołem zdecydowanie lepszym i w pełni zasłużenie sięgnął po pierwszy komplet punktów w sezonie.

Legijna Ferajna musi szukać szczęścia w kolejnych meczach – a tego z pewnością będzie potrzebować, bo w tej lidze o seryjne zwycięstwa może być naprawdę trudno.

12 Liga

Mecz Rodziny Soprano z Gentleman Warsaw Team rozpoczął się od mocnego akcentu – gospodarze błyskawicznie obili słupek bramki strzeżonej przez Jakuba Augustyniaka, dając jasno do zrozumienia, że zamierzają zagrać ofensywnie i narzucić rywalowi własne tempo. Od samego początku Soprano stosowali wysoki pressing, utrudniając przeciwnikom rozegranie piłki, choć Gentlemani momentami potrafili się spod tego nacisku wybronić.

Co więcej, to właśnie goście jako pierwsi znaleźli drogę do siatki – po szybkiej kontrze zapoczątkowanej przez Augustyniaka, Sebastian Bartosik skutecznie sfinalizował akcję, otwierając wynik spotkania. Były to jednak – jak się okazało – „miłe złego początki”. W dalszej części meczu dominacja należała już wyłącznie do oponentów.

Krzysztof Kulibski od początku próbował szczęścia strzałami z dystansu – najpierw trafił w słupek, potem w poprzeczkę, aż w końcu jego zespół przełamał strzelecką niemoc. W 16. minucie Jakub Mikłowski doprowadził do remisu, a chwilę później gospodarze wyszli na prowadzenie 2:1. Jeszcze przed przerwą do głosu doszedł Kulibski, który ustrzelił dublet, dając swojej drużynie pewne prowadzenie 4:1 po pierwszej połowie.

Po zmianie stron przewaga Rodziny Soprano była jeszcze bardziej widoczna. Gospodarze kontrolowali przebieg meczu, cierpliwie budowali akcje i konsekwentnie powiększali przewagę. Gentlemani próbowali odpowiadać, jednak brakowało im skuteczności i szybkości w podejmowaniu decyzji – akcje kończyły się niedokładnymi podaniami lub niecelnymi strzałami. W końcówce spotkania prowadzący grali już z pełnym luzem, a w ofensywne akcje coraz częściej włączał się nawet bramkarz Kacper Winsze, który... dwukrotnie wpisał się na listę strzelców! Wynik meczu na 9:2 ustalił Piotr Dziemieszczyk, zamykając efektowną klamrą to jednostronne widowisko.

Gentlemani rozpoczęli strzelanie i je zakończyli, ale po drodze Rodzina Soprano zdobyła zdecydowanie więcej bramek. Zwycięstwo gospodarzy było w pełni zasłużone - wynik mówi zresztą wszystko.

Rezerwy Furduncio Brasil F.C. kontra Dynamo Wołomin - to się na papierze naprawdę dobrze zapowiadało! Spotkanie lepiej rozpoczęli goście, którzy do przerwy prowadzili 2:1, prezentując bardziej zorganizowaną grę i skuteczniejsze wykańczanie akcji. Dynamo wyglądało na drużynę kontrolującą przebieg wydarzeń na boisku – pewnie rozgrywało piłkę i konsekwentnie wykorzystywało błędy rywali.

Po zmianie stron wszystko się jednak odmieniło. Brazylijczycy wrzucili wyższy bieg, a wraz z upływem minut coraz mocniej przejmowali inicjatywę. Rezerwy Furduncio zaczęły grać z charakterystyczną dla siebie energią, dynamiką i pewnością. Ich technika oraz kondycja okazały się kluczowe, zwłaszcza gdy w szeregach Dynama pojawiło się zniechęcenie i nerwowość. Goście zaczęli popełniać błędy, które przeciwnicy bezlitośnie wykorzystywali.

Bohaterem meczu został Diego Caballero, który poprowadził swój zespół do zwycięstwa. Zaliczył dwa gole i jedną asystę, w tym pewnie wykorzystany rzut karny, który dał impuls do odwrócenia losów spotkania. Jego zaangażowanie, opanowanie w kluczowych momentach i boiskowa inteligencja sprawiły, że Brazylijczycy zdołali przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Ostatecznie Furduncio Brasil F.C. wygrało 5:3, pokazując charakter i odporność psychiczną. Mimo trudnego początku potrafili odrobić straty z nawiązką. Dynamo Wołomin natomiast, po dobrej pierwszej połowie, zapłaciło cenę za utratę koncentracji i emocje, które odebrały im kontrolę nad meczem.

W 3. kolejce 12. Ligi Fanów zmierzyły się drużyny Vikersonn UA II i FC Melange. Spotkanie zapowiadało się ciekawie – gospodarze podchodzili do meczu po dwóch zwycięstwach z rzędu i liczyli na kolejny komplet punktów. FC Melange z kolei miał na koncie jedno zwycięstwo i jedną porażkę, dlatego każdy punkt był dla nich na wagę złota.

Od pierwszego gwizdka mecz był dość wyrównany, choć z lekką przewagą optyczną po stronie gości. FC Melange częściej utrzymywał się przy piłce, budował ataki pozycyjne i starał się narzucić własne tempo gry. W końcu, po jednej z dobrze rozegranych akcji, wynik otworzył Słowik, dając swojej drużynie prowadzenie. Vikersonn UA II próbował odpowiadać szybkimi kontrami, ale brakowało im dokładności w finalnym podaniu. W końcówce pierwszej połowy FC Melange jeszcze raz mógł udokumentować swoją przewagę. Po kolejnej składnej akcji w sytuacji sam na sam z bramkarzem znalazł się Bubrzyk, lecz uderzył obok bramki.

Po zmianie stron goście tylko podkręcili tempo. Krysiak w 32. minucie pewnie wykorzystał rzut karny, podwyższając na 2:0. Gospodarze mieli ogromne problemy z konstruowaniem jakichkolwiek akcji ofensywnych, a z każdą minutą dominacja Melanżowników stawała się coraz bardziej wyraźna. Chwilę później swoje trafienie dorzucił Kałun, a w samej końcówce wynik ustalili Kapczyński i Pietrzykowski, kompletując przekonujące zwycięstwo 5:0.

Dla Vikersonn UA II była to pierwsza porażka w sezonie i bolesne zderzenie z lepiej dysponowanym rywalem. Z kolei FC Melange udowodnił, że jego potencjał ofensywny jest bardzo duży – jeśli utrzyma taką formę, to regularne powiększanie dorobku punktowego będzie formalnością.

W wietrzne południe mecz pomiędzy FC Razam a Vox Populi rozpoczął się od niespodziewanego uderzenia – to goście jako pierwsi trafili do siatki, obejmując szybkie prowadzenie. Moment zaskoczenia, bo wielu stawiało Razam w roli faworyta. Ten gol jednak tylko dodał gospodarzom energii – od tego momentu zaczęli stopniowo przejmować inicjatywę. Razam cierpliwie budowało swoje akcje, spokojnie rozgrywało piłkę i krok po kroku układało mecz po swojemu.

Pierwsza połowa była wyrównana, momentami szarpana – Vox Populi potrafili zaskoczyć groźną kontrą, a Razam odpowiadało konsekwentnym, spokojnym budowaniem akcji. Do przerwy gospodarze prowadzili 2:1, ale to dopiero po zmianie stron pokazali pełnię swoich możliwości. W drugiej połowie Vox nieco osłabli, a Razam zaczęło grać z większą swobodą i pewnością siebie. Kontrolowali tempo, trzymali strukturę, nie szli na hurra, tylko cierpliwie czekali na moment, by uderzyć. Każda kolejna akcja była coraz groźniejsza, aż w końcu gospodarze wielokrotnie znaleźli drogę do siatki.

Pomimo wysokiego wyniku, Vox Populi nie mają się czego wstydzić – pokazali walkę, pasję i zaangażowanie. Choć stracili prowadzenie, nie poddali się mentalnie. Ich szybka bramka z początku meczu przypomniała, że nikt nie wychodzi na boisko, by się poddać – i że potrafią wejść w mecz z dużą intensywnością.

Ostateczny wynik 8:2 dla FC Razam w pełni oddaje różnicę w jakości i dojrzałości tego dnia. Gospodarze zagrali z głową – spokojnie, pewnie i skutecznie. Razam udowodniło, że potrafi kontrolować przebieg meczu od początku do końca, a Vox Populi z pewnością może wyciągnąć z tego spotkania sporo pozytywów – zwłaszcza w kontekście startu i nieustępliwości, którą pokazali przez cały mecz.

Spotkanie ekip, które nie najlepiej rozpoczęły sezon. FC Łazarski po dwóch pojedynkach miał na koncie 3 punkty, natomiast ich przeciwnicy zaledwie 1 oczko.

Mecz rozpoczął się idealnie dla gospodarzy. Już w 1. minucie na listę strzelców wpisał się nowy nabytek FC Łazarskiego, który błyskawicznie pokazał, że może być solidnym wzmocnieniem zespołu. Cztery minuty później było już 2:0 – tym razem precyzyjnym strzałem popisał się Holubko. Wydawało się, że Łazarski pójdzie za ciosem, ale mimo wyraźnej przewagi w posiadaniu piłki i licznych okazji, nie potrafił podwyższyć prowadzenia. To szybko się zemściło – w 9. minucie Salnikov zdobył kontaktowego gola dla Luminy, a w 14. Bahuleuski doprowadził do wyrównania. Do końca pierwszej połowy obie drużyny miały jeszcze swoje szanse, lecz wynik 2:2 utrzymał się do przerwy.

Po zmianie stron gospodarze wrócili na boisko z zupełnie innym nastawieniem – bardziej zdecydowani, skuteczni i konsekwentni. Już w 28. minucie ponownie objęli prowadzenie, a chwilę później Kamantay zdobył dwie kolejne bramki, praktycznie przesądzając losy meczu. W 36. minucie do siatki trafił jeszcze Kurnienko, a dzieła zniszczenia dopełnił w 43. minucie Cherevko, który rozegrał kapitalne zawody – oprócz gola zaliczył aż pięć asyst i bez wątpienia był bohaterem spotkania.

Dzięki temu zwycięstwu FC Łazarski wskakuje na pozycję lidera tabeli, prezentując nie tylko wysoką skuteczność, ale też dużą jakość w grze ofensywnej. Lumina z kolei, po kolejnym bolesnym meczu, pozostaje w strefie spadkowej i musi koniecznie poprawić organizację gry w defensywie, jeśli chce myśleć o lepszych wynikach w nadchodzących kolejkach.

13 Liga

Borowiki, które były nominalnym gospodarzem tego starcia, pewnie pokonały zespół White Foxes aż 10:2. Już do przerwy gospodarze prowadzili 5:1, co jasno pokazywało różnicę w poziomie organizacji gry i skuteczności między obiema drużynami.

Borowiki zaprezentowały ofensywny futbol, oparty na szybkim rozegraniu i świetnym zrozumieniu między zawodnikami. White Foxes próbowali odpowiadać kontrami, ale ich ataki były zbyt chaotyczne, a defensywa miała ogromne problemy z powstrzymaniem gospodarzy. Po zmianie stron przewaga Borowików jeszcze wzrosła – grali z pełnym spokojem, wymieniając podania i konsekwentnie szukając kolejnych okazji do zdobycia bramki.

Bez wątpienia bohaterem meczu był Piotr Jankowski, który rozegrał spotkanie niemal idealne. Cztery zdobyte bramki i trzy asysty mówią same za siebie, ale jeszcze bardziej imponujący był jego wpływ na tempo gry i organizację ataku. Był wszędzie – rozgrywał, kończył akcje, wspierał kolegów i nie odpuszczał w żadnej sytuacji. Jego występ to prawdziwy pokaz piłkarskiej klasy i zaangażowania.

Dzięki temu zwycięstwu Borowiki umacniają swoją pozycję w tabeli i pokazują, że w tej lidze mogą być jednym z głównych faworytów do awansu. White Foxes natomiast muszą szybko wyciągnąć wnioski z tej porażki, by w kolejnych meczach zaprezentować się znacznie lepiej.

Pierwszy gwizdek na Arenie AWF w 3. kolejce usłyszeliśmy w starciu zespołów Lisy Bez Polisy i Nieuchwytni. Gospodarze przystępowali do meczu z nadzieją na pierwsze punkty w sezonie, natomiast ich rywale mieli już na koncie zwycięstwo i remis, licząc na kontynuację dobrej passy.

Początek był wyrównany – obie drużyny często próbowały uderzeń z dystansu, choć brakowało im precyzji. W 7. minucie bliski otwarcia wyniku był Patryk Pawłowski, który po szybkim kontrataku stanął oko w oko z bramkarzem Lisów, lecz przegrał ten pojedynek. Chwilę później jednak zrehabilitował się, skutecznie finalizując kolejną akcję. Nieuchwytni poszli za ciosem i po kilku minutach prowadzili już dwoma bramkami – po rzucie wolnym obronionym przez golkipera Lisów, dobitką popisał się Łukasz Wiśniewski. Nieuchwytni grali wysoko i agresywnie, zmuszając rywali do błędów przy wyprowadzaniu piłki. Lisy szukały szczęścia w kontratakach, a efekt przyniósł dopiero strzał z dystansu Konrada Prządki, który wolejem zdobył gola kontaktowego tuż przed przerwą.

Druga połowa rozpoczęła się od szybkiego trafienia Nieuchwytnych, ale Lisy nie zamierzały się poddać. Po błędzie rywali zmniejszyli straty na 2:3, a następnie doprowadzili do remisu po uderzeniu Damiana Borkowskiego, który wykorzystał niefortunną interwencję bramkarza. W końcówce gospodarze grali jak natchnieni – wyszli na prowadzenie, a wynik na 5:3 ustalił w ostatniej minucie Miłosz Tabaka.

Pierwsze zwycięstwo Lisów Bez Polisy w tym sezonie stało się faktem. Nieuchwytni natomiast, mimo dobrego początku, muszą wyciągnąć wnioski z błędów, które kosztowały ich komplet punktów.

Spotkanie rozpoczęło się dla Elitarnych Gocław bardzo obiecująco – już w 4. minucie objęli prowadzenie po dwóch szybkich strzałach, dając wyraźny sygnał, że przyjechali z ambicjami i chęcią zwycięstwa. Wczesne prowadzenie dodało im pewności siebie i pozwoliło zbudować solidne fundamenty pod dalszą część meczu. Przez długi czas grali odpowiedzialnie w obronie, skutecznie zamykając przestrzenie i kontrolując środek pola.

Cockpit jednak nie zamierzał się poddawać. Z każdą minutą zaczęli coraz odważniej przejmować inicjatywę – dłuższe utrzymanie przy piłce, więcej akcji skrzydłami i odważniejsze wejścia w pole karne rywala. Przełomowy moment nadszedł po pięknym uderzeniu z rzutu wolnego w wykonaniu Aleksandra Sitka, które zapoczątkowało prawdziwy zwrot akcji. Ten gol tchnął w gospodarzy nową energię i wiarę – ruszyli z impetem, a kolejne trafienia były tylko kwestią czasu.

W ostatnich 15 minutach Cockpit dokonał pełnego powrotu – z wyniku 0:2 zrobiło się 4:2. To właśnie wtedy było widać, jak bardzo drużyna uwierzyła w sukces – każde podanie, każdy pressing, każda walka o piłkę miały sens i cel. Bohaterem meczu został Stasiek Gorzeliński, który najpierw doprowadził do remisu, a następnie wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Jego spokój, wyczucie momentu i skuteczność w kluczowych sytuacjach przesądziły o losach spotkania.

Elitarni Gocław przez większą część meczu prezentowali się bardzo dobrze – ich defensywa grała z zaangażowaniem i odpowiedzialnością, a zespół starał się kontrolować tempo i utrzymywać strukturę. Jednak w końcówce zabrakło im sił, by utrzymać intensywność i skutecznie powstrzymać rozpędzonych rywali. Mimo porażki, ich postawa zasługuje na uznanie.

Ostateczny wynik 4:2 to w pełni zasłużone zwycięstwo Cockpitu, który imponował wytrwałością i determinacją w dążeniu do celu. To także przypomnienie, że Elitarni potrafią wejść w mecz mocno i prowadzić grę, ale by sięgać po punkty – potrzebna jest konsekwencja przez pełne 50 minut.

Miał być hit 13. ligi, a wyszedł... no właśnie – nie chcemy napisać kit, ale faktem jest, że rywalizacja Boiskowego Folkloru z Kresowią była mocno jednostronna. Po wcześniejszych występach obu drużyn można się było spodziewać znacznie bardziej wyrównanego widowiska, jednak rzeczywistość na boisku szybko zweryfikowała te przewidywania.

Gospodarze od pierwszych minut ruszyli do ataku i mocno przycisnęli rywali. Potrzeba było jednak kilku chwil, zanim Ariel Kucharski odpowiednio wyregulował celownik – lecz gdy już to zrobił, był właściwie nie do zatrzymania. Worek z bramkami otworzył się w 8. minucie, a już po sześciu kolejnych minutach Boiskowy Folklor prowadził aż 6:0! W zasadzie w 15. minucie wszystko było już rozstrzygnięte i można się było tylko zastanawiać, jak wysoki będzie końcowy wynik.

Do przerwy rezultat nie uległ zmianie – gospodarze nie forsowali już takiego tempa, a ich liderzy, Kucharski i Kacper Miriuk, dostali chwilę odpoczynku, by zachować siły na drugą połowę. Po zmianie stron Folklor dorzucił kolejne trafienia i prowadził już 8:0, po czym w ich grze pojawiło się lekkie rozluźnienie. Wykorzystała to Kresowia, zdobywając dwa gole honorowe, lecz na cud nie było tego dnia szans – gospodarze byli po prostu zbyt mocni.

Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 11:3, co i tak można uznać za najniższy wymiar kary dla gości. Można się zastanawiać, czy to Boiskowy Folklor był tak silny, czy może Kresowia miała słabszy dzień, ale patrząc na dominację gospodarzy w każdym aspekcie gry, odpowiedź wydaje się oczywista – to raczej pierwsza opcja. To kolejny mecz, w którym Boiskowy Folklor w imponującym stylu zdominował swojego przeciwnika.

W niedzielnym meczu mieliśmy przyjemność oglądać starcie dwóch ekip — Joga Bonito oraz Zaruby United. Zdecydowanym faworytem byli gospodarze, którzy przed tym spotkaniem mogli pochwalić się kompletem punktów. Po ostatniej niedzieli wciąż pozostają niepokonani, bowiem pokonali Zaruby aż 7:1.

Początek meczu nie ułożył się jednak po ich myśli — pięknym strzałem z rzutu wolnego popisał się Kornel Tłaczała, dając gościom prowadzenie. Z biegiem czasu sytuacja na boisku zaczęła się jednak coraz bardziej komplikować dla Zarub. Joga Bonito szybko obudziła się z letargu i zabrała się do pracy, udowadniając, że stracony gol to jedynie „wypadek przy pracy”.

Gospodarze byli zdecydowanie lepszą drużyną pod każdym względem — organizacja gry w obronie i ataku, zgranie oraz umiejętności indywidualne przemawiały na ich korzyść. Trudno wskazać jednego wyróżniającego się zawodnika w zespole Jogi Bonito, ponieważ chłopaki pokazali kawał prawdziwego, zespołowego futbolu.

W pełni zasłużenie odnieśli swoje trzecie zwycięstwo w rundzie jesiennej i mkną jak burza po dobry wynik w tym sezonie. Z kolei Zaruby United musieli uznać wyższość rywala i wciąż czekają na pierwsze punkty — jednak znamy ich doskonale i wiemy, że jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa.

14 Liga

Mecz pomiędzy ukraińskim FC Olimpik a doświadczonym BRD zaczął się dość niemrawo – jakby obie ekipy obawiały się podejmowania zbędnego ryzyka na tak wczesnym etapie spotkania. Odważnym decyzjom nie sprzyjała też wilgotna, śliska po krótkotrwałym deszczu murawa, więc drużyny raczej nieśmiało badały, na ile mogą sobie pozwolić.

Jako pierwsi na prowadzenie wyszli Młodzi Wojownicy – podanie Mateusza Adamca na gola zamienił Maciej Karczewski. Odpowiedź gospodarzy była natychmiastowa – Adrian Kloskowski musiał się sporo natrudzić na linii bramkowej, broniąc strzały rywali. Kiedy wydawało się, że to właśnie gracze Olimpiku są bliżej zdobycia bramki, jeden z nich dopuścił się faulu wślizgiem w polu karnym. „Jedenastkę” pewnie wykorzystał Kloskowski, który tym samym przedłużył nietypową – jak na bramkarza – passę dwóch meczów z rzędu z golem. Na nieszczęście dla BRD, goście nie zachowali koncentracji do końca pierwszej połowy, co okazało się tragiczne w skutkach. Złe przyjęcie piłki przez Adamca sprezentowało autostradę do bramki Valentynowi Hordichukowi, a chwilę później kolejny przechwyt i kontra duetu Hordichuk–Diachenko dała gospodarzom remis.

Niepocieszeni głupim rozluźnieniem goście wyszli na drugą połowę z myślą o powrocie na zwycięski szlak. Największym sprzymierzeńcem BRD w ich próbach objęcia prowadzenia okazały się – jak zwykle – perfekcyjnie rozegrane rzuty z autu. Ten element, dopracowany przez „bródnowski walec” niemal do perfekcji, zadecydował o losach meczu. Najpierw Adamiec z autu do Miszkurki, a następnie Sokołowski do Naszkiewicza – i mieliśmy wynik 2:4.

Tak oto trzecie z rzędu zwycięstwo BRD stało się faktem. Na osobną uwagę zasługuje żelazna defensywa tej ekipy, która dotychczas straciła zaledwie sześć bramek. Olimpik z kolei, mimo że w swoich szeregach ma wielu technicznie uzdolnionych zawodników, wciąż nie zdobył choćby jednego punktu – co z pewnością nie napawa optymizmem w kontekście zapowiadanej walki o podium.

Ta batalia od początku przebiegała pod dyktando jednej drużyny. Drugi zespół OldBoys Derby nie pozostawił żadnych złudzeń gospodarzom – Heavyweight Heroes – wygrywając aż 10:1. Już pierwsza połowa pokazała wyraźną różnicę klas pomiędzy zespołami. Goście prowadzili do przerwy 3:0, kontrolując grę w każdym aspekcie – od budowania akcji, przez pressing, aż po skuteczność pod bramką rywala.

Heavyweight Heroes próbowali odpowiadać kontrami i momentami potrafili dłużej utrzymać się przy piłce, jednak defensywa OldBoysów pozostawała czujna, dobrze zorganizowana i konsekwentna w działaniu. Po zmianie stron różnica kondycyjna oraz organizacyjna była już bardzo wyraźna. OldBoys Derby nie zwalniali tempa, prezentując dojrzały i efektywny futbol, a gospodarze nie byli w stanie znaleźć sposobu na zatrzymanie rozpędzonego przeciwnika.

Liderem zespołu gości był Łukasz Łukasiewicz, który rozegrał fenomenalne zawody. Zaliczył hat-tricka i trzy asysty, mając udział w większości akcji ofensywnych swojego zespołu. Jego wszechstronność, wizja gry i skuteczność pod bramką sprawiły, że był absolutnym motorem napędowym triumfatorów.

Końcowy wynik 10:1 to nie tylko pokaz siły ofensywnej gości, ale też wyraźny sygnał, że OldBoys Derby będą jednym z głównych faworytów do awansu. Heavyweight Heroes z kolei muszą wyciągnąć wnioski z tej bolesnej lekcji i poprawić organizację gry w defensywie, bo to nie może po prostu wyglądać w ten sposób.

Demolka – i to od pierwszych minut do samego końca! Po nieudanym starcie BS Zadymiarze po raz kolejny udowodnili, że w 14. Lidze Fanów nie ma z nimi żartów. Tym razem brutalnie przejechali się po Elekcyjnej FC. Wynik otworzył wyróżniający się techniką i polotem Dominik Zawiślak, który wykorzystał podanie Michała Nestorowicza.

Elekcyjna szybko odpowiedziała – po płaskim dośrodkowaniu Michała Wierzchonia wprost pod nogi Adriana Piotrowskiego gospodarze doprowadzili do remisu. I… na tym skończyła się ich inwencja. Zawiślak, wspierany przez zaciągniętych z Cockpitu Pocieja i Hofmana oraz „wychowanków” Zadymiarzy – Delę i Preibisza – poprowadził kolejne ładne dla oka akcje ofensywne, które dały wynik 1:5 jeszcze przed przerwą.

Drugą połowę otworzyło trafienie Wierzchonia, który wykorzystał nieporozumienie w defensywie gości i mocnym uderzeniem pod poprzeczkę zdobył gola na 2:5. Niestety dla Elekcyjnej, ich własne błędy wciąż się mnożyły, a frustracja rosła z każdą minutą. Z tych pomyłek bezlitośnie korzystali Zadymiarze – Preibisz skompletował hat-tricka, a w obozie gospodarzy coraz częściej pojawiały się nerwy i nieporozumienia. Gol Kępczyńskiego na 3:7 nieco poprawił wynik, ale nie zmienił obrazu gry. Elekcyjna coraz bardziej traciła panowanie nad emocjami, co tylko ułatwiało zadanie rywalom. Chaos w ich szeregach doskonale wykorzystał Zawiślak, który po podaniach Preibisza, Nestorowicza i Kowala dobił do sześciu goli w jednym meczu – wyczynu, który mówi sam za siebie.

Trudno spekulować, co by było, gdyby Elekcyjna potrafiła utrzymać chłodną głowę i skupić się na grze. Fakty są jednak takie, że tego dnia BS Zadymiarze byli zespołem po prostu lepszym – zarówno sportowo, jak i mentalnie – i w pełni zasłużenie odnieśli przekonujące zwycięstwo.

W niedzielny wieczór na Arenie AWF zmierzyły się zespoły Warsaw Pistons i Milkeen FC. Według przedmeczowych zapowiedzi to właśnie Milkeen FC byli wskazywani jako faworyci, jednak rzeczywistość boiskowa szybko zweryfikowała te przewidywania. Już przed pierwszym gwizdkiem można było zauważyć, że Milkeen przystąpili do spotkania bez zawodników rezerwowych, co – jak się później okazało – miało spory wpływ na przebieg meczu.

Warsaw Pistons od początku narzucili swoje tempo. Już w pierwszych minutach na prowadzenie wyprowadził ich Paweł Nowak, który sprytnie posłał piłkę obok interweniującego golkipera. Z każdą kolejną akcją gospodarze czuli się coraz pewniej i konsekwentnie powiększali przewagę. W 10. minucie na 2:0 podwyższył Kacper Romanowski, popisując się precyzyjnym strzałem z dystansu. Milkeen FC próbowali odpowiadać kontratakami, lecz dobrze zorganizowana defensywa „Tłoków” nie pozwalała im na wiele. Do przerwy Pistons prowadzili już 5:0 i praktycznie zamknęli mecz.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ zmianie – to gospodarze nadal dyktowali warunki. Świetne zawody rozgrywał wspomniany Romanowski, który nie tylko imponował w defensywie, ale też regularnie podłączał się do akcji ofensywnych, notując kolejne celne uderzenia i kluczowe podania. Gdy Milkeen wreszcie zdołali dojść do sytuacji strzeleckich, na wysokości zadania stawał bramkarz Pistons, skutecznie pilnując dostępu do własnej bramki.

Dopiero w końcówce gościom udało się zdobyć pierwszego gola – w 38. minucie trafił Marcin Pasikowski, a Milkeen FC dołożyli jeszcze dwa trafienia, łagodząc nieco rozmiary porażki. Ostatecznie Warsaw Pistons triumfowali 10:3, odnosząc swoje pierwsze zwycięstwo w sezonie – i patrząc na ich formę, raczej nie ostatnie.

Do tego spotkania obie drużyny podchodziły jako ekipy ze ścisłej czołówki - po dwóch kolejkach miały komplet punktów. Kanarki mogły pochwalić się dwoma pewnymi wygranymi, a Santiago miało na koncie jedno przekonujące zwycięstwo i niesamowity comeback z 0:3 na 4:3 w poprzednim meczu. Zapowiadało się więc prawdziwe starcie gigantów i bój o sześć punktów.

Tym razem jednak emocji nie starczyło na długo. Już pierwsza połowa praktycznie przesądziła o losach meczu. Przez większość czasu Kanarki prowadziły 1:0, a obie drużyny miały swoje sytuacje – mecz mógł potoczyć się w każdą stronę. W końcówce pierwszej części gry nowicjusze ligi wrzucili jednak wyższy bieg i w zaledwie siedem minut zdobyli trzy bramki, schodząc do szatni z prowadzeniem 4:0.

Santiago nie wyglądało źle, ale taki wynik w spotkaniu tej klasy był już praktycznie nie do odrobienia. W drugiej połowie przewaga Kanarków tylko rosła – wynik 7:1 mówi sam za siebie. Po raz kolejny błyszczeli liderzy drużyny: Jakub Gałęzowski i Jakub Kowalski. To właśnie oni napędzali ofensywę i byli kluczowi dla kolejnej wygranej. Dopiero w końcówce Santiago złapało rytm gry i zdołało nieco zmniejszyć straty. Największym pozytywem dla nich pozostanie przepiękny gol Konrada Domańskiego z woleja, którego uczcił charakterystyczną cieszynką à la Cristiano Ronaldo.

Mimo wysokiego wyniku obie ekipy mogą być zadowolone z początku sezonu. Zarówno Kanarki, jak i Santiago prezentują futbol z pasją i charakterem, a jeśli utrzymają taką formę, ich kolejne starcia mogą być ozdobą całej ligi.

15 Liga

W niedzielnym spotkaniu na Arenie AWF zmierzyły się ekipy YUG.BUD oraz RCD Los Rogalos. Gospodarze przystępowali do meczu z kompletem punktów i imponującym bilansem bramkowym, nie tracąc gola w dwóch pierwszych kolejkach. Rywale z kolei wciąż szukali formy, licząc na przełamanie po trudnym początku sezonu.

Początek meczu mógł jednak zaskoczyć wszystkich – Los Rogalos stworzyli kilka groźnych sytuacji, a po jednej z nich piłka odbiła się od spojenia poprzeczki ze słupkiem. Gdyby wpadła do siatki, obraz gry mógłby wyglądać zupełnie inaczej. YUG.BUD szybko jednak przejął inicjatywę, uporządkował grę i rozpoczął prawdziwy festiwal strzelecki. Do przerwy gospodarze prowadzili już 8:0, pokazując swoją siłę w ofensywie i pełną kontrolę nad przebiegiem meczu.

Po zmianie stron scenariusz się nie zmienił – YUG.BUD zdominował rywala we wszystkich aspektach gry. Największym katem dla Los Rogalos okazał się Volodymyr Kharin, który rozegrał fenomenalne zawody. Napastnik zdobył aż osiem bramek i dołożył cztery asysty, będąc bezsprzecznie najlepszym zawodnikiem spotkania. Goście zdołali jednak zdobyć dwa honorowe trafienia autorstwa Mateusza Drumlaka, który był najjaśniejszą postacią w zespole Rogali. Mimo wyniku 20:2, ambicji jemu ani całej ekipie Los Rogalos nie można było odmówić.

YUG.BUD po trzeciej kolejce pozostaje liderem z kompletem punktów i imponującym dorobkiem bramkowym. Los Rogalos natomiast wciąż czekają na pierwsze zwycięstwo, a kolejną okazję będą mieli w meczu z KP Syrenką.

Obie drużyny przystępowały do tego spotkania w kiepskich nastrojach. Niedzielni ostatni raz cieszyli się ze zwycięstwa 13 lipca, w pierwszej kolejce letniej ligi przeciwko Lisom Bez polisy. Wombaty miały jeszcze dłuższą serię bez wygranej – ich poprzedni triumf datował się na 13 kwietnia, właśnie w meczu z Niedzielnymi. Nic więc dziwnego, że obie ekipy traktowały ten mecz jako idealną okazję, by wreszcie zdobyć trzy punkty w rundzie jesiennej.

Szybko jednak okazało się, że emocji długo nie będzie. Już w pierwszym kwadransie Wombaty prowadziły 3:0 po klasycznym hat-tricku Maćka Stąporka, który trafiał z każdej pozycji. Niedzielni złapali oddech dopiero tuż przed przerwą, gdy po rzucie wolnym gola zdobył Jan Wójcik, dając drużynie nadzieję na lepszą drugą połowę.

Ta jednak nie ułożyła się po ich myśli. Zamiast odrabiać straty, Niedzielni stracili kolejne trzy bramki, a wynik 6:1 praktycznie zamknął mecz. W końcówce udało się jeszcze lekko zmniejszyć różnicę, ale o emocjach nie mogło być już mowy.

Na wyróżnienie w ekipie Wombatów zasłużyli przede wszystkim bohater spotkania — Maciek Stąporek (4 gole + 1 asysta) - oraz Jan Śmigielski, który do dwóch trafień dorzucił asystę. To właśnie oni poprowadzili zespół do pierwszej wygranej od miesięcy i pokazali, że Wombaty znów mogą być groźne.

W drużynie Niedzielnych zabrakło wyraźnego lidera. Co prawda Przemek Sosnowski zdobył dwa gole w drugiej połowie, ale było już za późno, by odmienić losy meczu. Początek sezonu w ich wykonaniu nie jest zły - wyniki są wyrównane, jednak jeśli chcą wreszcie zapunktować, muszą zacząć skuteczniej wykorzystywać swoje okazje.

Zdecydowanym faworytem w meczu Syrenki z Green Team byli goście, jednak początek spotkania mógł zaskoczyć wszystkich. Pierwsze minuty należały bowiem do gospodarzy, którzy grali odważnie, z animuszem i niespodziewanie wyszli na prowadzenie. Młoda drużyna Syrenki tworzyła kolejne sytuacje, a faworyzowany Green Team przez chwilę nie potrafił złapać swojego rytmu. Dopiero po kilkunastu minutach goście uspokoili grę i zaczęli coraz mocniej naciskać. Po kilku groźnych akcjach, w których Syrenka miała jeszcze sporo szczęścia, w końcu padło wyrównanie.

Gol na 1:1 dodał pewności zawodnikom w zielonych trykotach, którzy poszli za ciosem i w krótkim odstępie czasu zdobyli kolejne trafienia. Do przerwy Green Team prowadził już 4:1, kontrolując przebieg wydarzeń na boisku.

Po zmianie stron przegrywający spróbowali ruszyć do ataku, chcąc odrobić straty, jednak nadziali się na kontrę, po której goście podwyższyli prowadzenie na 5:1. W środkowej fazie drugiej połowy mecz nieco się wyrównał – obie drużyny miały swoje okazje, ale zawodziła skuteczność lub świetnie interweniowali bramkarze. W końcówce spotkania Syrenka wykorzystała szybki kontratak i zdobyła drugiego gola, jednak odpowiedź Green Teamu była natychmiastowa. Marcin Walczak pięknym uderzeniem z rzutu wolnego w samo okienko ustalił wynik meczu na 6:2.

Ostatecznie to Zieloni dopisują kolejne trzy punkty do swojego dorobku i umacniają się w górnej części tabeli. Syrenka, mimo porażki, pokazała się z coraz lepszej strony – widać postęp w grze i jeśli utrzymają ten kierunek, w nadchodzącym spotkaniu z Rogalami mogą wreszcie zapisać na swoje konto pierwsze punkty w sezonie.

Mecz w 15. lidze pomiędzy Interem a Szeregiem Homogenizowanym można śmiało nazwać niezwykłym widowiskiem – dostarczył bowiem wszystkiego, co w futbolu najlepsze. Były zwroty akcji, samobój, efektowne gole i walka do ostatnich sekund. Po 50 minutach intensywnej gry zwycięstwo odnieśli gospodarze, wygrywając 6:5 i tym samym kontynuując swoją serię bez porażki. Ich determinację i głód zwycięstwa było widać od pierwszego gwizdka.

Lepiej w mecz weszła jednak doświadczona ekipa gości, która już po trzech minutach wyszła na prowadzenie po trafieniu Artura Moczulskiego. Szereg Homogenizowany wyraźnie dominował, a przy wyniku 4:0 wydawało się, że ma pełną kontrolę nad spotkaniem. Wtedy jednak przyszło rozprężenie – po fatalnym błędzie Adrian Zaraś skierował piłkę do własnej bramki, dając gospodarzom iskrę nadziei. Inter to wykorzystał, zdobywając jeszcze jednego gola przed przerwą i schodząc do szatni przy wyniku 2:5.

Po zmianie stron obraz gry zmienił się diametralnie. Tym razem to Inter przejął inicjatywę i z minuty na minutę coraz mocniej naciskał na rywala. Sygnał do odrabiania strat dał Serhii Melkozerov, który popisał się kapitalnym strzałem z dystansu. Ten sam zawodnik był prawdziwym bohaterem drugiej połowy – to on napędzał ofensywę gospodarzy, zdobywał kolejne bramki i prowadził zespół do sensacyjnego odwrócenia losów meczu. Oblężenie bramki oponentów trwało w najlepsze, a tempo gry nie spadało ani na moment. Decydujący, zwycięski gol padł na pięć minut przed końcem spotkania, choć gdyby Inter wykazał się większą skutecznością, trzy punkty mógł zapewnić sobie znacznie wcześniej.

Podsumowując – początek meczu należał do Szeregu Homogenizowanego, ale to niezłomność, charakter i waleczność Interu przyniosły im upragnione zwycięstwo. A Serhii Melkozerov, który praktycznie w pojedynkę odwrócił losy spotkania, z pewnością będzie koszmarem gości jeszcze przez długi czas.

Mecz, na który czekała cała liga! Prawdziwe derby nie tylko tej klasy rozgrywkowej, ale być może całej Ligi Fanów w ostatnich latach. Jasne, można znaleźć drużyny o wyższym poziomie piłkarskim i bardziej doświadczonych zawodników, ale czy właśnie to jest najważniejsze w futbolu amatorskim? Oczywiście, że nie. Tu liczy się emocja, klimat i to, że wokół meczu gromadzi się społeczność. A w tej kategorii Old Boys i Pogromcy są absolutnie bezkonkurencyjni.

Tak, niektórzy pół żartem, pół serio nazywają to „El Clásico”, ale zainteresowanie tym spotkaniem było jak najbardziej prawdziwe. Obie drużyny podeszły do meczu w bojowych nastrojach i niemal w optymalnych składach. Wzajemny szacunek? Oczywiście. Ale każdy wiedział, że to nie jest zwykły mecz.

Przed spotkaniem statystyki wyglądały imponująco. Od sezonu 2021/22 zespoły rozegrały między sobą osiem oficjalnych meczów: trzy zwycięstwa Pogromców, trzy Old Boysów i dwa remisy. Idealny bilans i idealna okazja, by przechylić szalę historii na swoją stronę. W obecnym sezonie obie ekipy pozostawały niepokonane — OldBoys mieli na koncie dwa zwycięstwa, a Pogromcy jedno zwycięstwo i remis z Interem.

Początek meczu należał do Pogromców, choć OldBoys również potrafili odpowiedzieć kilkoma groźnymi akcjami. Wreszcie przewaga Pogromców została udokumentowana golem. Marcin Kowalski posłał perfekcyjne podanie wzdłuż linii do kapitana Mateusza Niewiadomego, a ten precyzyjnym strzałem trafił między nogami kapitana Old Boysów – symbolicznie, jakby chciał podkreślić, kto dziś rozdaje karty. Po tym golu tempo gry nieco spadło. Piłka częściej krążyła w środku pola, a obie drużyny skupiły się na taktyce i kontroli meczu. Właśnie w tym fragmencie Marcin Kowalski spróbował strzału niemal z połowy boiska. Uderzenie nie wyglądało groźnie, lecz piłka zaczęła opadać i po delikatnym rykoszecie od obrońcy wpadła do bramki, zaskakując wszystkich.

Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem korzystnym dla Pogromców, którzy grali dojrzale, pewnie i kontrolowali przebieg spotkania. Byli bliżej kolejnych bramek niż OldBoys kontaktowego trafienia.

Druga połowa rozpoczęła się błyskawicznie. Marcin Chmielewski zdobył gola kontaktowego po długim zagraniu bramkarza Przemka Białego. Radość OldBoysów nie trwała jednak długo — natychmiast odpowiedział Michał Kowalski, a chwilę później Norbert Plak wykorzystał podanie na pustą bramkę i podwyższył wynik na 4:1. W tym momencie Pogromcy chyba zbyt wcześnie zwolnili tempo. Zamiast dalej grać swoje, skupili się na obronie wyniku – i zapłacili za to. Piotr Grudzień zdobył dwa szybkie gole i na pięć minut przed końcem Old Boys zmniejszyli straty do 4:3. Czuć było, że nadchodzi nerwowa końcówka.

Ale wtedy znów pojawił się bohater wieczoru – Marcin Kowalski. W końcówce meczu zdobył swojego drugiego gola i ostatecznie zamknął temat. Pogromcy zwyciężyli 5:3 w meczu, który w pełni zasłużył na miano „ognistego klasyku”.

Spotkanie spełniło wszystkie oczekiwania: było intensywne, emocjonujące i trzymało w napięciu do ostatniego gwizdka. Pogromcy byli tego dnia drużyną dojrzalszą, ale OldBoys pokazali charakter, walcząc do końca. Obie ekipy mają potencjał, by bić się o podium, dlatego już teraz można odliczać dni do rewanżu wiosną. Na ten moment – w tabeli i w bezpośrednim bilansie – górą są Pogromcy.

16 Liga

Facebook

Reklama

Tabela

Social Media

Youtube

Reklama