RAPORT MECZOWY! 13. KOLEJKA - SEZON 24/25

Frekwencja była jednym ze słów-kluczy w poprzedniej kolejce. Widać było, że termin między świętami a majówką nie wszystkim pasuje i wiele drużyn musiało sobie radzić w dość eksperymentalnych składach.
Kto wyszedł z tych eksperymentów na plus, a kto musiał pogodzić się z porażką? Niespodzianek nie brakowało, padło wiele zaskakujących wyników, a za chwilę będziecie mogli o ty wszystkim przeczytać z relacji naszych koordynatorów!
W zapowiedziach przewidywaliśmy, że dla ekipy Jarka Kotusa może to być ciężka przeprawa – i faktycznie niewiele brakowało, aby doszło tu do niespodzianki. Już pierwsza bramka była zaskakująca, bo padła raptem w 2. minucie meczu. Marcin Banasiak wywalczył piłkę w środku boiska, a następnie wyłożył ją Maciejowi Kurpiasowi, który nie dał szans golkiperowi TURa. Jednak chwila nieuwagi wystarczyła, by gospodarze błyskawicznie odpowiedzieli golem Piotra Leśniewicza, i już po kolejnej akcji mieliśmy remis.
Obie ekipy nie forsowały tempa w pierwszej połowie, więc na kolejną bramkę musieliśmy trochę poczekać, choć nie brakowało ciekawych zagrań i okazji strzeleckich z obu stron. Dopiero w 23. minucie Rafał Polakowski pognał lewym skrzydłem i oddał strzał... Karolem Kowalskim – dośrodkowanie z ostrego kąta odbiło się od nadbiegającego napastnika gospodarzy i piłka zatrzepotała w siatce. Co ciekawe, tym razem to goście natychmiast zripostowali – już po minucie znów był remis, a w protokole zapisali się Tomasz Zagórski jako asystent i Wojciech Osobiński jako strzelec. Chwilę później sędzia zakończył pierwszą połowę, po której trudno było wskazać wyraźnego faworyta.
Druga połowa zaczęła się od zabójczego ciosu ze strony Contry – Tomasz Zagórski pociągnął akcję prawym skrzydłem i dośrodkował do Michała Raciborskiego, który stojąc przy słupku tylko dołożył nogę, dając gościom ponownie prowadzenie. Warto odnotować, że istotnym punktem zwrotnym była kontuzja Marcina Banasiaka, który niestety nie mógł dokończyć meczu. Jego nieobecność w formacji obronnej okazała się wyjątkowo odczuwalna. Choć TUR długo męczył się z defensywą gości, w końcu przełamanie przyszło w 35. minucie, a sygnał do ataku dał Rafał Polakowski. Po jego golu inicjatywa wyraźnie przeszła na stronę gospodarzy, a już minutę później Polakowski asystował przy debiutanckim golu Bartosza Mazurka, który wyprowadził TUR na prowadzenie 4:3.
Choć nie była to jeszcze strata nie do odrobienia, widać było, że gościom zaczęło brakować pomysłów na przełamanie defensywy TURa. W 45. i 46. minucie duet Polakowski – Mazurek ponownie rozmontował obronę Contry i zrobiło się 6:3 dla gospodarzy. Kropkę nad „i” postawił w 49. minucie Bartosz Mazurek, który skompletował hat-tricka i przypieczętował zwycięstwo ekipy z Ochoty.
Będąca wiosną w wyśmienitej formie drużyna FC Otamany rozgrywała mecz z Alpanem, któremu ostatnio – mówiąc kolokwialnie – nie idzie. Gospodarze od pierwszych minut narzucili swój styl gry, dzięki czemu już w 3. minucie listę strzelców otworzył Vitalii Yakovenko. FC Otamany konsekwentnie powiększały prowadzenie i po upływie zaledwie 11 minut było już 3:0. Od tego momentu mecz stał się bardziej wyrównany, a Alpan coraz lepiej radził sobie na połowie rywala. Jednak to gospodarze w 19. minucie po raz czwarty pokonali Piotra Skoniecznego. Goście tym razem skutecznie odpowiedzieli, a na listę strzelców wpisał się Marcin Rychta. Przed końcem pierwszej połowy oba zespoły dołożyły jeszcze po jednym golu.
Po przerwie mocnym akcentem rozpoczęła drużyna Alpanu, która już po dwóch minutach zmniejszyła stratę o jedną bramkę. Większość tej części spotkania była wyrównana – oba zespoły grały rozsądnie, próbując przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Na pięć minut przed końcem przewaga gospodarzy, wynosząca wtedy dwa gole, została jeszcze powiększona. Dwa szybkie trafienia Otamanów podcięły skrzydła gościom, którzy stracili nadzieję na zdobycie choćby punktu. Ostatecznie FC Otamany wygrały 8:4 i utrzymały drugie miejsce w ścisłej czołówce walczącej o mistrzostwo ekstraklasy. Alpan, po trzeciej porażce z zespołem z czołówki, spadł na 7. miejsce.
Było to jedno z najciekawszych i najbardziej emocjonujących spotkań, jakie tego dnia oglądaliśmy na arenie AWF. Obie ekipy zadbały o widowisko piłkarskie na najwyższym poziomie – dla takich właśnie meczów warto przychodzić na Ligę Fanów. Rywalizacja rozpoczęła się z lekkim opóźnieniem, ponieważ nie zdążył dotrzeć nominalny bramkarz Browarka, Mikołaj Pietrzak. Aby nie przeciągać, w rolę golkipera początkowo wcielił się Szymon Dąbrowski, i… w 2. minucie udało mu się zapakować piłkę do siatki, dzięki czemu KS Browarek objął niespodziewane prowadzenie. W 8. minucie Bartek Gwóźdź przypomniał, że on również potrafi uderzyć na bramkę rywala, i po jego strzale mieliśmy remis. W 13. minucie Browarek znów wyszedł na prowadzenie po golu Patryka Modzelewskiego, a już w kolejnej akcji zamieszanie pod bramką Gladiatorów zakończyło się odbiciem piłki od słupka – ta niefortunnie trafiła Bartka Gwoździa, i po samobójczym trafieniu Browarek miał już dwa trafienia zapasu.
Od pierwszego gwizdka tempo spotkania utrzymywało się na bardzo wysokim poziomie, a po tym golu Gladiatorzy jeszcze bardziej je podkręcili – momentami akcje były tak szybkie, że trudno było nadążyć za wydarzeniami na boisku. Gospodarze wyraźnie narzucili swoje warunki gry i w 16. minucie gola kontaktowego zdobył Adrian Giżyński, a w 18. minucie mieliśmy remis po trafieniu Damiana Górki, który przegalopował przez całe boisko i nie dał szans bramkarzowi Browarka. Goście jednak nie powiedzieli ostatniego słowa – w 22. minucie znów objęli prowadzenie po golu Jakuba Starosa i pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 3:4.
W drugiej części spotkania Gladiatorzy stopniowo, ale konsekwentnie odzyskiwali kontrolę, choć Browarek do końca meczu pozostawał groźny. W 29. minucie gola wyrównującego zdobył Janek Szulkowski, a w 33. minucie Gladiatorzy w końcu wyszli na prowadzenie po drugim trafieniu Damiana Górki. Goście stawiali opór i grozili kontratakami, ale zabrakło im czegoś, by przechylić szalę na swoją stronę. Kiedy w 43. minucie Damian Górka skompletował hat-tricka, podwyższając na 6:4, stało się jasne, że Gladiatorzy nie dadzą już sobie wyrwać zwycięstwa. Kropkę nad „i” postawił Mariusz Zalewski, którego bramka dobiła rywali i przypieczętowała triumf Gladiatorów.
Trzeba przyznać, że gospodarze musieli się mocno napracować, by zgarnąć trzy punkty. Z kolei występ KS Browarka pokazuje, iż ekipa Michała Sobieralskiego jest w dobrej formie i w kolejnych meczach może być równie niewygodnym przeciwnikiem.
Przed meczem wydawało się, że każdy inny wynik niż zwycięstwo gospodarzy byłby sporą niespodzianką. Zwłaszcza że EXC miało za sobą kilka nieudanych kolejek i jeśli chciało myśleć o powrocie do czołówki tabeli, musiało zacząć punktować – najlepiej od razu. Tymczasem już w pierwszej minucie to Esportivo wyszło na prowadzenie, gdy Sylwester Wielgat otworzył wynik spotkania. Chwilę później Jan Grzybowski wyrównał, ale kolejne dwa trafienia – najpierw Dębskiego, potem ponownie Wielgata – dały gościom prowadzenie 3:1 już po dziesięciu minutach gry.
Trzeba przyznać, że ekipa Eryka Zielińskiego zaczęła z dużą energią i mocno zaskoczyła rywali. Mecz od początku zapowiadał się na widowisko z wieloma bramkami. Mimo straty goli, gospodarze nie sprawiali wrażenia zdenerwowanych – zagrali cierpliwie, trzymali się planu i czekali na swój moment. Choć pierwsza połowa zakończyła się dla nich niekorzystnie (bramkę do szatni dla Esportivo zdobył Eryk Stoch), nikt w drużynie z Ochoty nie bił na alarm. I słusznie – bo w drugiej połowie role się całkowicie odwróciły.
Najpierw EXC doprowadziło do wyrównania, a potem Michał Kępka dał im prowadzenie. Od tego momentu gospodarze przejęli inicjatywę. Kolejne minuty tylko potwierdzały, że EXC się rozkręca, a rywalom zaczyna brakować argumentów. Zrobiło się nerwowo – pojawiły się kartki, faule, frustracja i słowne utarczki. EXC jednak zagrało dojrzale, bez paniki, i mimo nieudanej pierwszej połowy potrafiło spokojnie odwrócić losy meczu.
Tego dnia faworyci byli po prostu skuteczniejsi, mądrzejsi i bardziej zorganizowani. Esportivo znów pokazało, że potrafi zaskoczyć, ale też że wciąż brakuje im konsekwencji, by utrzymać wysoką jakość gry przez pełne 50 minut.
Po serii trzech meczów bez porażki zawodnicy Explo Team przystępowali do spotkania z Ogniem Bielany, którzy po niedawnej przegranej z Gladiatorami wrócili na zwycięską ścieżkę i z takim nastawieniem wyszli na mecz kończący 13. serię gier w Ekstraklasie.
Od samego początku zaznaczyła się duża przewaga zespołu z Bielan. Dynamiczne akcje gospodarzy od pierwszych minut napędzały sporo strachu bramkarzowi Explo Team. Worek z bramkami szybko rozwiązał niezawodny Kacper Cetlin, który już w początkowych fragmentach meczu dwukrotnie wpisał się na listę strzelców.
Explo Team zupełnie nie przypominał drużyny, która jeszcze niedawno sięgnęła po Puchar Ligi Fanów – choć trudno było mieć do nich większe pretensje, bo rywale nie zostawili im zbyt wiele przestrzeni do pokazania swoich umiejętności. Cetlin nie tylko strzelał, ale również harował w defensywie, a jedną z akcji zakończył efektowną asystą do Karola Gozdalika, który podwyższył prowadzenie Ognistych.
W pierwszej połowie Explo udało się zdobyć honorowe trafienie – autorem gola był Oskar Górecki – ale na tym ich strzeleckie osiągnięcia się skończyły. Druga część meczu to jeszcze większa dominacja gospodarzy, którzy nieustannie nękali bramkę Michała Łuczyka.
Ogień Bielany pewnie wygrał 10:1, a końcowy wynik w pełni oddaje przebieg meczu – przewaga gospodarzy była bezdyskusyjna.
KSB Warszawa podchodziło do meczu z Ukrainian Vikings z myślą o komplecie punktów, ale jak zawsze w tym sezonie goście nie zamierzali łatwo ustępować, tym bardziej że sami walczą o ligowy byt. Pierwsza połowa to 25 minut walki, podczas których zawodnicy bardziej skupiali się na defensywie niż na akcjach ofensywnych. Już na początku, po jednym z fauli, doszło do drobnych utarczek słownych, co sprawiło, że więcej było koncentracji na wzajemnych uszczypliwościach niż na samej grze.
Pierwsza połowa zapadnie w pamięć właściwie tylko z jednego powodu – sędzia podyktował rzut karny dla gospodarzy. Kiryl Seremenko pewnie wykorzystał „wapno” i wyprowadził swój zespół na prowadzenie. W końcówce tej odsłony Vikingowie przeprowadzili dwie groźne akcje, ale Cezary Wachnik zachował czujność między słupkami i nie dał się zaskoczyć.
W drugiej połowie obraz gry praktycznie się nie zmienił. Mieliśmy wrażenie, że KSB Warszawa chciało „przepchnąć” ten mecz, zdobywając trzy punkty, ale ich gra – delikatnie mówiąc – nie kleiła się. Ukrainian Vikings, widząc że rywal nie jest w najwyższej formie, próbowali swoich szans. Trzeba przyznać, że kilka razy byli blisko wyrównania, jednak Czarek Wachnik znów potwierdzał, dlaczego jest jednym z najlepszych bramkarzy ligi. Kilka naprawdę koncertowych interwencji uchroniło gospodarzy przed stratą gola.
Stare piłkarskie porzekadło mówi, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić – i tak było w tym meczu. KSB, po błędzie bramkarza Vikingów i odbiciu piłki na przedpole, zdobyło drugą bramkę, a wynik ustalił Szymon Puna. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 3:0, choć jakość widowiska nie była najwyższa. Miejmy nadzieję, że kolejne spotkania obu ekip będą znacznie bardziej atrakcyjne dla kibiców.
Tydzień temu Fair Partner odniósł swoje pierwsze zwycięstwo w rundzie wiosennej. Teraz, aby sięgnąć po kolejny triumf, musiał pokonać wyżej notowane w tabeli Lakoksy. Mecz od samego początku układał się po myśli gości, którzy już w 29. sekundzie objęli prowadzenie – jako pierwszy na listę strzelców wpisał się Mikołaj Zawadzki. Przez większość czasu gra toczyła się w środkowych strefach boiska, gdzie obie drużyny skrupulatnie budowały swoje akcje ofensywne. Jednak to Lakoksy zdecydowanie lepiej radziły sobie w polu karnym rywala. W 11. minucie, przy stanie 0:3, Fair Partner po raz pierwszy zdołało pokonać bramkarza oponentów, Bartka Czajkę. Ten gol dał gospodarzom nadzieję i aż do końcówki pierwszej połowy mecz był dość wyrównany. Ostatnie dwie minuty tej części spotkania należały jednak do Lakoksów, którzy ustalili wynik do przerwy na 1:5.
Po zmianie stron gospodarze szybko zdobyli drugiego gola, ale w ciągu kolejnych 10 minut stracili aż pięć bramek. Pewne prowadzenie gości pozwoliło im na lekkie rozluźnienie szyków, co próbowali wykorzystać zawodnicy Fair Partner. Jednak na każdą zdobywaną przez nich bramkę Lakoksy niemal natychmiast odpowiadały tym samym. Mimo ambitnej gry do samego końca Fair Partner musiało przełknąć gorycz wysokiej porażki 6:14, która zepchnęła ich do strefy spadkowej. Lakoksy utrzymały drugie miejsce i pozostają w walce o mistrzostwo 1. ligi.
Obfite w bramki, choć nieco mniej w piłkarskie emocje, widowisko zobaczyliśmy na zapleczu Ekstraklasy w starciu pomiędzy będącymi w gazie Łowcami, którzy pokonują wszystkich po kolei, a zespołem Rangers, dla którego wiosna jak dotąd układa się wyjątkowo nieudanie.
Spotkanie rozpoczęło się dość wyrównanie – obie drużyny potrafiły stworzyć groźne sytuacje pod bramką przeciwnika. Jako pierwsi na listę strzelców wpisali się jednak gospodarze – dwa trafienia zanotował Denys Blank. Rangers odpowiedzieli błyskawicznie – tuż po wznowieniu gry gola kontaktowego zdobył Marcin Cieślak, dając swojej drużynie chwilę nadziei.
Wtedy jednak Rangers, mówiąc obrazowo, „podrażnili lwa”, a tym lwem byli rozpędzeni Łowcy. Kolejne trafienia dołożył Blank, a wielkie strzelanie rozpoczął Vadym Ivanov, który w tym meczu imponował luzem i pomysłowością w polu karnym rywali. Ivanov zakończył spotkanie z sześcioma golami na koncie, zostając zdecydowanie najlepszym strzelcem spotkania. Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 8:1, co zwiastowało dalszy pogrom po przerwie.
Trzeba jednak oddać ekipie Olafa Gontarka, że po bardzo słabej pierwszej połowie nie złożyli broni. W drugiej części spotkania Rangers zaczęli wykorzystywać swoje doświadczenie, cwaniactwo i znajomość boiskowych niuansów, co pozwoliło im zdobyć cztery bramki – głównie dzięki braciom Cieślak. Dawali sobie co chwilę impuls do walki, ale na odwrócenie losów spotkania nie było szans, zwłaszcza gdy na boisku obecny był Borys Ostapenko. Gwiazda Łowców i Otamanów zanotowała w tym meczu cztery asysty i – jak zgodnie podkreślali rywale – zasłużyła na miano MVP spotkania.
Ostatecznie Łowcy wygrali 13:5, pokazując swoją siłę i nie pozostawiając złudzeń. Rangers, mimo porażki, mogą być częściowo zadowoleni z drugiej połowy, ale ich sytuacja w tabeli robi się coraz trudniejsza. Niestety, trafili na dużo mocniejszego rywala z plejadą gwiazd, który tego dnia był po prostu lepszy.
Mająca za sobą świetny początek rundy wiosennej Betterstyle Husaria Mokotów podejmowała grający w kratkę zespół Połczyn Brothers. Delikatnym faworytem wydawała się drużyna gości, ale to gospodarze z Mokotowa szybko objęli prowadzenie. Nie cieszyli się jednak z niego długo – przyjezdni błyskawicznie odpowiedzieli trafieniem.
Spotkanie obfitowało w bramki, a do stanu 4:3 dla Husarii oba zespoły wymieniały się ciosami jak najlepsi pięściarze wagi ciężkiej. Z czasem jednak Połczyn Brothers zaczęli coraz częściej przyjmować potężne uderzenia – gospodarze odskoczyli na 9:3 i takim rezultatem zakończyła się pierwsza połowa.
Po zmianie stron Dominik Talarek jeszcze podwyższył stan posiadania, a chwilę później Husaria prowadziła już 11:3, co praktycznie przesądziło losy spotkania. Goście ruszyli jeszcze do odrabiania strat, ale czasu było za mało, a i ekipa Tomka Hubnera nie zamierzała odpuszczać.
Na szczególne wyróżnienie zasłużył Jan Grzybowski, który robił wszystko, by potwierdzić, że jest jednym z najlepszych zawodników w Warszawie – zakończył mecz z dorobkiem 6 bramek i 2 asyst, co robi naprawdę duże wrażenie.
Husaria wygrała 17:8, zbliżając się do swoich rywali w tabeli. Ich szanse na awans do najwyższej klasy rozgrywkowej może wciąż są niewielkie, ale z taką formą absolutnie nie można ich skreślać.
Znajdujący się w strefie spadkowej zespół Warsaw Bandziors podejmował walczącą o awans ekipę FC Implus UA. Mimo sporej różnicy w tabeli spotkanie zapowiadało się bardzo ciekawie, bo obie drużyny stawiły się w mocnych, solidnych składach. Już od pierwszych minut było widać, że czeka nas naprawdę dobre widowisko – szybka gra, polot, przygotowane schematy i wysoka intensywność.
Nieco lepiej w mecz weszli goście, którzy za sprawą Vladyslava Budza objęli prowadzenie. Warsaw Bandziors nie zamierzali jednak się poddawać – szybko przystąpili do ataku i wyrównali po trafieniu Krzysztofa Niedziółki. W dalszej części pierwszej połowy obserwowaliśmy wyrównany, zacięty pojedynek. Kiedy wydawało się, że drużyny zejdą do szatni przy remisie, pechowa interwencja Vadima Butenki zakończyła się golem samobójczym i do przerwy Implus prowadził 2:1.
Butenko szybko się jednak zrehabilitował po zmianie stron, trafiając na 2:2. Oba zespoły nadal grały na wysokim poziomie, starając się wykorzystać każdy błąd przeciwnika. W 32. minucie gospodarze po raz pierwszy w tym meczu objęli prowadzenie – Szymon Kołosowski popisał się potężnym strzałem, który dał Warsaw Bandziors prowadzenie 3:2. Radość nie trwała długo, bo już chwilę później wyrównał Dmytro Stetsiuk.
Spotkanie nabierało rumieńców – kolejne minuty przyniosły jeszcze po jednej bramce z obu stron i na tablicy widniał wynik 4:4. Gdy wydawało się, że mecz zakończy się remisem, goście błyskawicznie rozegrali rzut z autu, a Roman Soltys wykorzystał moment dekoncentracji rywali, trafiając na 4:5. Warsaw Bandziors rzucili się do desperackich ataków, ale bramkarz Volodymyr Slobozheniuk nie dał się już pokonać. Implus dołożył jeszcze jedno trafienie w ostatnich sekundach, ustalając wynik meczu na 4:6.
Dla Warsaw Bandziors była to trzecia porażka z rzędu – mimo momentami bardzo dobrej gry gospodarze znów musieli obejść się smakiem. Goście natomiast dopisali kolejne trzy punkty, dzięki którym awansowali na trzecie miejsce w tabeli.
W meczu 13. kolejki 2. ligi FC Kryształ Targówek podejmował Orzeły Stolicy. Gospodarze, zajmujący 6. miejsce w tabeli z dorobkiem 13 punktów, starali się umocnić swoją pozycję, podczas gdy Orzeły, zamykające stawkę z 7 punktami, walczyły o wydostanie się ze strefy spadkowej. Mecz rozpoczął się od szybkiego, zaskakującego ciosu ze strony Orzełów – Jan Wnorowski zaskoczył bramkarza Romanowskiego, otwierając wynik na 1:0. Gospodarze nie czekali długo z odpowiedzią i szybko odrobili straty. W pierwszej połowie bramki dla Kryształu zdobyli Ruciński oraz Grabiec, co pozwoliło im zakończyć tę część meczu z wynikiem 2:1 na swoją korzyść. Była to zasługa świetnej współpracy ofensywnej oraz solidnej obrony, która skutecznie ograniczyła zagrożenie ze strony gości.
Po przerwie FC Kryształ całkowicie przejął kontrolę nad meczem, wygrywając drugą połowę aż 9:2. Kacper Kubiszer popisał się fenomenalnym występem, zdobywając cztery bramki i notując dwie asysty, stając się kluczowym zawodnikiem swojej drużyny. Wsparcie otrzymał od Jakuba Zubkowicza, który dorzucił trzy gole i jedną asystę, nie pozostawiając Orzełom szans na odwrócenie losów spotkania. Bramkarz Romanowski również zapisał się w protokole, notując dwie asysty, co miało spory wpływ na przebieg gry.
Ostateczny wynik 11:3 odzwierciedla dominację gospodarzy, którzy imponowali zarówno skutecznym atakiem, jak i solidną defensywą. Orzeły Stolicy, mimo walki i ambicji, nie znalazły sposobu na powstrzymanie rozpędzonego oponenta. FC Kryształ Targówek umocnił się w górnej części tabeli, podczas gdy Orzeły, mimo waleczności, wciąż pozostają w strefie spadkowej.
Spotkanie Zorii z Dzikami z Młochowa zapowiadało się niezwykle ciekawie. Oba zespoły stawiły się dość licznie na boisku przy ulicy Grenady, a tempo meczu od samego początku było imponujące. Gospodarze rozpoczęli bardzo mocno – już w 1. minucie zdobyli bramkę, a chwilę później podwyższyli na 2:0. Dopiero od tego momentu Dziki zaczęły lepiej prezentować się na murawie. Szybko złapali kontakt z rywalem, a w ofensywie wyróżniał się szczególnie Viktor Herasymiuk. To właśnie po jego akcji goście zdobyli gola na 2:1. Ekipa z Ukrainy szybko odpowiedziała, ponownie wychodząc na dwubramkowe prowadzenie. Dziki jednak nie dawały za wygraną – dwa szybkie trafienia doprowadziły do remisu 3:3. Od tego momentu Zoria przejęła inicjatywę i stworzyła kilka groźnych sytuacji. Kilkukrotnie świetnie interweniował Arek Żyznowski, ale w końcu i on musiał skapitulować. Do przerwy gospodarze prowadzili 5:3.
Po zmianie stron Dziki próbowały odwrócić losy meczu, jednak nadziewały się na skuteczne kontry rywali. Zoria szybko odskoczyła na kilku bramkową przewagę i było jasne, że gościom będzie niezwykle trudno wrócić do gry. Prawda jest też taka, że gdyby nie znakomita postawa bramkarza Dzików, wynik mógłby być jeszcze wyższy. W samej końcówce Dziki wreszcie zdobyły swojego pierwszego gola w drugiej połowie – autorem trafienia był Przemek Skrzydlewski – jednak była to bramka, która nie mogła już zmienić losów meczu. Ostatecznie Zoria wygrała zasłużenie 12:5 i zgarnęła cenne trzy punkty.
Dotychczas niepokonany na poziomie 2. ligi Sirius zmierzył się z drużyną zajmującą trzecie miejsce w tabeli – Agape Team. Spotkanie miało jednak wyjątkowo jednostronny przebieg. Goście nie byli w stanie znaleźć żadnych argumentów na tle tak dysponowanego Siriusa, który – jak na lidera przystało – przyjechał i dosłownie „przejechał się” po rywalu.
Trudno wskazać jednego wyróżniającego się zawodnika gospodarzy, bo cała drużyna zagrała kapitalny, zespołowy futbol. Szybka wymiana podań, doskonała organizacja, wymienność pozycji i ogromna intensywność – właśnie to cechuje Sirius. Tam nie ma miejsca na indywidualne popisy – liczy się kolektyw.
Już do przerwy Sirius prowadził 4:0, choć wynik spokojnie mógł być znacznie wyższy, bo gospodarze stwarzali sobie mnóstwo dogodnych sytuacji. Druga połowa wyglądała niemal identycznie – całkowita dominacja Siriusa, który nie dawał rywalom chwili wytchnienia, nieustannie podkręcając tempo.
Ostatecznie gospodarze zwyciężyli 10:1, pokazując swoją wielkość i po raz kolejny udowadniając, dlaczego są niepokonaną drużyną w tej lidze.
Ciężko oceniać ten mecz wyłącznie przez pryzmat wyniku. Remis po pierwszej połowie sugerował wyrównane zawody, jednak trzeba przyznać, że UEFA Mafia Ursynów przez cały mecz rozdawała karty. Już po kilku minutach było 0:2 po dwóch golach Michała Piłatkowskiego. Po kwadransie gry wynik brzmiał 1:4 i nic nie wskazywało na gwałtowne zmiany, jednak gospodarze wykorzystali do maksimum chwilę rozprężenia gości. Do walki poderwał ich Dmytro Kuźmin, który w końcówce pierwszej połowy zanotował gola i dwie asysty.
Patrząc na przebieg meczu, remis 4:4 do przerwy był sporym zaskoczeniem, ale też jasnym sygnałem, że FC Niko UA nie można lekceważyć nawet przez moment. Jak na drużynę z doświadczeniem z wyższych lig, potrafią oni wykorzystać każde potknięcie rywala.
Goście wyciągnęli wnioski z pierwszej połowy i w drugiej odsłonie nie pozostawili wątpliwości, kto zasłuży na komplet punktów. Ataki ursynowian napędzało trio Dominik Woronowicz – Adam Goleń – Stanisław Pawlak, a FC Niko UA przegrywało już 4:8. Dopiero wtedy goście nieco odpuścili, co wykorzystał najlepszy w drużynie gospodarzy Dmytro Kuźmin, dokładając kolejne „oczko” do klasyfikacji kanadyjskiej. Na więcej nie pozwolił jednak Maks Szulc, który przez całe spotkanie był w znakomitej dyspozycji.
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 5:8, co sprawia, że ursynowianie już po majówce mogą mieć zapewnione miejsce na podium w tym sezonie. Na informację o „kolorze kruszcu” będą musieli jeszcze poczekać, ale jedno jest pewne – jeśli marzą o mistrzostwie, muszą grać bezbłędnie, w tym pokonać Sirius, a także liczyć na jeszcze jedną porażkę obecnego lidera. Gospodarze z kolei mają sporo pracy przed sobą, jeśli chcą się utrzymać w 2. lidze. Po serii sześciu porażek z rzędu tracą cztery punkty do siódmego miejsca, co oznacza, że muszą jak najszybciej odwrócić fatalną passę.
W meczu 13. kolejki 2. ligi Korsarze podejmowali mocno przebudowaną ekipę We Love Life Husaria Mokotów. Dla gospodarzy była to doskonała okazja, aby odrobić straty do czołówki i włączyć się do walki o podium, z kolei Husaria miała szansę odskoczyć od strefy spadkowej. Ostatecznie to zespół Tomasza Hubnera wyszedł z tego pojedynku zwycięsko.
Korsarze mieli spore problemy z przełamaniem dobrze zorganizowanej defensywy gości, a kapitalne zawody rozegrał bramkarz Husarii, Konrad Piskorz. Spotkanie lepiej rozpoczęli "przyjezdni", którzy od początku narzucili swój styl gry. Przez długi czas utrzymywał się remis, a pierwsze trafienie zobaczyliśmy dopiero w 14. minucie – wtedy świetnie pokazał się Tomasz Hubner, który pewnie wykończył podanie Tomasza Kruczyńskiego. Korsarze próbowali odpowiadać, głównie po kontratakach, ale brakowało im skuteczności, a w kluczowych momentach dobrze spisywał się bramkarz z Mokotowa. Do przerwy utrzymał się wynik 0:1, a mecz nadal trzymał w napięciu, bo żadna ze stron nie chciała popełnić błędów.
Druga połowa przebiegała podobnie – Husaria budowała ataki pozycyjne, a Korsarze odgryzali się groźnymi kontrami. Z czasem przegrywający zaczeli wyglądać na coraz bardziej zmęczonych, co mogło zwiastować zmiany w przebiegu meczu. Husaria, dysponując szeroką kadrą, rotowała składem mądrze, co z czasem zaczęło przynosić efekty. W końcówce meczu bramkarz Konrad Piskorz długim zagraniem uruchomił Tomasza Hubnera, a ten świetnie przyjął piłkę i z zimną krwią podwyższył prowadzenie na 0:2. Chwilę później w obronie Husarii wkradło się rozluźnienie, co wykorzystali gospodarze – Jakub Zagawa zdobył kontaktowego gola, wlewając jeszcze nadzieję w serca swojej drużyny. Do końca spotkania zostało jednak tylko kilka minut, Korsarze rzucili się do ataku, ale zabrakło im czasu i konsekwencji. Husaria utrzymała koncentrację do końca i nie dopuściła już do wyrównania. W samej końcówce doszło jeszcze do kilku niepotrzebnych spięć, a sędzia musiał sięgnąć po kartki, co nieco popsuło obraz tego ciekawego meczu.
Ostatecznie Korsarze ulegli Husarii Mokotów 1:2, a drużyna Tomka Hubnera mogła cieszyć się z cennych trzech punktów.
Choć wynik i pozycja w tabeli tego nie odzwierciedlają, ten mecz wcale nie był dla Dzików z Lasu takim spacerkiem, jak mogłoby się wydawać. Po dwóch porażkach z rzędu, które kosztowały ich utratę pozycji lidera, gospodarze zwyczajnie nie mogli sobie pozwolić na wpadkę z okupującą strefę spadkową Perłą WWA. I wszystko wydawało się układać zgodnie z planem – już po dwóch minutach gry Aleksander Janiszewski, po podaniu Michała Ossowskiego, wyprowadził Dziki na prowadzenie.
Perła, mimo szybkiej straty gola, szybko wzięła się do pracy i stopniowo zaczęła przejmować inicjatywę, zmuszając bramkarza gospodarzy, Kamila Wiktorowicza, do trzech trudnych interwencji w krótkim czasie. Ambitne starania przyniosły efekt – goście znaleźli drogę do siatki dwa razy: najpierw Eryk Dudek strzelił po asyście Huberta Knosowskiego, a później sam Knosowski dobił piłkę po rykoszecie, wyprowadzając Perłę na prowadzenie. Dziki szybko wyrównały dzięki duetowi Janiszewski – Herman. W końcówce pierwszej połowy obie drużyny znów wymieniły ciosy: Perła objęła prowadzenie po przytomnym zagraniu Przemka Socika, który wypatrzył Mateusza Szota wbiegającego w pole karne i wyłożył mu piłkę na pustą bramkę. Odpowiedź gospodarzy była natychmiastowa – Karol Bienias zagrał z głębi pola do Ossowskiego, który zszedł na prawą nogę i pokonał Bartka Czajkę. Do przerwy mieliśmy remis 4:4.
Druga połowa nie przyniosła od razu wyraźnej przewagi którejkolwiek ze stron. Gospodarze musieli solidnie pracować w obronie, a Szymon Bednarski dwukrotnie uratował swoją drużynę, blokując groźne strzały rywali. Z czasem Dziki zaczęły jednak przejmować inicjatywę, głównie dzięki Wiktorowiczowi, który świetnie wspierał kolegów w rozgrywaniu od tyłu, co pozwoliło zdominować środek pola. W ciągu zaledwie dwóch minut gospodarze przypieczętowali swoją przewagę – trafienie zanotował Bienias, a Bednarski dołożył dublet. Co prawda Perła odpowiedziała szybkim golem Mateusza Szota po kontrze i podaniu Oliwiera Tetkowskiego, ale ostatnie słowo należało do Dzików: Herman ustalił wynik na 7:4, dobijając strzał Janiszewskiego.
„Miłe złego początki” – tak mogliby podsumować ten mecz zawodnicy Perły, którzy przez długi czas skutecznie przeciwstawiali się gospodarzom, momentami nawet dominując. Dziki natomiast przerwały serię dwóch porażek i zdobyły niezwykle ważne punkty w walce o powrót na szczyt tabeli.
Trafnie przewidywaliśmy w zapowiedzi, że mimo różnicy w tabeli ten mecz może nie przebiegać pod pełną kontrolą faworyta. Rzeczywistość szybko potwierdziła te przypuszczenia – choć BM rozpoczęło zgodnie z planem i już na początku objęło prowadzenie po trafieniu Oleha Blintsova, kolejne minuty nie przyniosły wyraźnej dominacji żadnej ze stron. Tempo gry nieco spadło, a boiskowe wydarzenia były dość stonowane aż do końcówki pierwszej połowy. Wtedy nastąpiło niespodziewane przebudzenie zawodników Lagi – Wojciech Buraś najpierw wyrównał, a chwilę później dał swojej drużynie prowadzenie. Do przerwy to oni schodzili z lepszym wynikiem, ale jak wiadomo – za prowadzenie do przerwy punktów się nie przyznaje.
Laga dobrze weszła w drugą część meczu – już dwie minuty po wznowieniu Aleksander Eggink podwyższył wynik. I gdy wydawało się, że sensacja wisi w powietrzu, BM wrzuciło wyższy bieg. Najpierw Mushnin zdobył kontaktowego gola, a zaraz potem, po świetnie wykonanym rzucie wolnym, zrobiło się 3:3. Spotkanie nabrało tempa a bramki padały z obu stron. Niestety dla gości, w decydującym momencie boisko musiał opuścić Julian Wzorek, który był jednym z najaktywniejszych zawodników ofensywnych. Jego zejście mocno wpłynęło na grę Lagi – zabrakło im pomysłu i precyzji w końcówce. BM wykorzystało to bezlitośnie – strzelili dwa kolejne gole i przypieczętowali komplet punktów.
Choć faworyt ostatecznie zwyciężył, szacunek dla Lagi za naprawdę dobre zawody i walkę do końca. Tego typu mecze pokazują, że każdy może napsuć krwi nawet najmocniejszym. I oby takich emocji w tej lidze było jak najwięcej.
Spotkanie dwóch sąsiadujących ze sobą drużyn w ligowej tabeli – Warszawskiej Ferajny i Deluxe Barbershop – było kolejnym widowiskiem, które mogliśmy oglądać w miniony weekend na Arenie Grenady. Jesienny mecz pomiędzy tymi zespołami był bardzo wyrównany, z minimalnym wskazaniem na ekipę Kacpra Domańskiego, która wtedy wygrała 6:4.
Obie drużyny stawiły się na to starcie w dość licznych składach, co zapowiadało mecz obfitujący w gole i dynamiczne akcje z jednej bramki pod drugą. I faktycznie, tak właśnie było. Pierwsza połowa zdecydowanie należała do gospodarzy, którzy – prowadzeni przez swoją największą gwiazdę Adriana Dembińskiego – zdołali czterokrotnie pokonać bramkarza rywali. Dembiński, będący absolutnym liderem na boisku, zdobył dwie z tych bramek i był dosłownie wszędzie – od obrony po atak. Popisał się m.in. kapitalnym uderzeniem z dystansu, po którym bramkarz Deluxe Barbershop mógł tylko odprowadzić piłkę wzrokiem, bo siła strzału była po prostu nie do zatrzymania.
W drugiej połowie podrażnieni goście ruszyli do odrabiania strat. Choć pierwsze minuty drugiej odsłony wciąż przebiegały pod dyktando Warszawskiej Ferajny, to gdy tylko Deluxe Barbershop zdobyli pierwszego gola po przerwie, mecz nabrał wyjątkowych emocji. W ekipie gości zdecydowanie wyróżniał się Asim Mirzayev, autor aż czterech trafień, które dawały jeszcze cień nadziei na odrobienie strat.
Niestety dla gości, przewaga wypracowana przez Ferajnę w pierwszej połowie okazała się zbyt duża i mimo ambitnej pogoni zabrakło czasu, by doprowadzić choćby do remisu. Choć w drugiej połowie Warszawska Ferajna wyraźnie spuściła z tonu, zdołała dowieźć zwycięstwo do końcowego gwizdka. Dzięki tej wygranej gospodarze mogą nieco spokojniej patrzeć w przyszłość, usadowieni bezpiecznie w środku tabeli. Deluxe Barbershop natomiast zaczynają niebezpiecznie zbliżać się do strefy spadkowej – choć wciąż mają kilka punktów przewagi, muszą zachować czujność, jeśli chcą utrzymać się w 3. lidze.
Mecz zapowiadał się jako jedno z ciekawszych starć w trzeciej lidze, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała te oczekiwania. Początek był obiecujący – to Husaria jako pierwsza trafiła do siatki, a autorem gola był Marek Wdowiński. Był to jednak jeden z nielicznych pozytywnych momentów dla gości w tym meczu. Elite Team wyrównał po około 10 minutach, a chwilę później Kamil Kwiatkowski wyprowadził gospodarzy na prowadzenie. Od tego momentu miejscowi zaczęli kontrolować przebieg gry i stopniowo budowali przewagę.
Im dalej w mecz, tym wyraźniej było widać różnicę w organizacji gry i tempie rozgrywania akcji. Do przerwy Elite Team miał już trzybramkowy zapas, co pozwoliło im spokojnie podejść do drugiej części spotkania. Po zmianie stron obraz gry nie uległ zmianie – Husaria była coraz mniej widoczna w ofensywie i wyglądała na pogodzoną z losem, wiedząc, że punktów z tego meczu nie wywiozą. Jeszcze przed końcem udało im się zdobyć drugą bramkę – trafił Krzysztof Mamla, który mimo trudnej sytuacji swojego zespołu zostawił na boisku sporo serca.
Elite Team natomiast grał cierpliwie i z dużą pewnością siebie, nie forsując już tempa, ale wciąż dokładali kolejne trafienia. Znów zrobili swoje: pewna wygrana, pełna kontrola i czwarty komplet punktów z rzędu. Wszystko wskazuje na to, że będą bardzo trudni do zatrzymania – pytanie tylko, czy znajdzie się ktoś, kto faktycznie zagrozi im na tyle, by wybić ich z rytmu.
Spotkanie Ternovitsi z RCD Los Rogalos było niewątpliwie jednym z najbardziej wyjątkowych pojedynków tego sezonu. Drużyna Ternovitsi, pewnie krocząca po kolejne zwycięstwa, podejmowała rywala, który już na starcie był w ogromnych tarapatach – Rogale pojawili się na AWF spóźnieni, bez zmienników i, co gorsza, bez bramkarza. Trudno o gorszy scenariusz, zwłaszcza że naprzeciw stanęła ekipa z podium, a nie ligowy średniak.
Wszyscy spodziewali się wysokiego wyniku, ale to, co zobaczyliśmy, przeszło najśmielsze oczekiwania. Po zaledwie 6 minutach było już... 7:0. Rogale nie byli w stanie wyjść z własnej połowy, a gospodarze nawet nie ukrywali, że chcą mocno poprawić swoje statystyki. Grając z pełnym zaangażowaniem, rozegrali niemal perfekcyjny mecz. Do przerwy wynik brzmiał 26:0, co już zwiastowało możliwość pobicia rekordu Ligi Fanów (dotychczasowego wyniku 40:1).
Po bramce na 27:0 drużyna w pomarańczowych strojach całkowicie się poddała. Bramkarz przestał interweniować, zawodnicy nie wracali się do obrony, a często po prostu stali na połowie rywala, próbując od czasu do czasu ruszyć z kontrą. Jednak brak współpracy i zmęczenie były tak widoczne, że nawet w tych sytuacjach nie potrafili skutecznie zagrozić bramce Ternovitsi. Choć pojawiały się okazje na honorowe trafienie, zabrakło gry zespołowej i zimnej krwi pod bramką przeciwnika.
Reprezentanci Ternovitsi kontynuowali swoją kanonadę, a w drużynie Rogali zaczęły się nerwy i wzajemne pretensje, co tylko pogłębiało ich kryzys. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 52:0, ustanawiając nowy rekord Ligi Fanów. Na szczególne wyróżnienie zasłużyli Volodymyr Hrydovyi, który zdobył aż 29 bramek, oraz Pavel Paduk z imponującymi 19 asystami.
Rogale muszą szybko się pozbierać, bo jak tak dalej pójdzie, to będą bili kolejne mało chliubne rekordy naszych rozgrywek. Chyba, że tego właśnie chcą ;)
W ramach 13. kolejki 4. ligi rozegrano jeden z najbardziej widowiskowych meczów sezonu. Na Arenie AWF Bad Boys zmierzyli się z BJM Development, a emocji nie brakowało od pierwszego gwizdka. Spotkanie, prowadzone przez sędziego Tomasza Karpińskiego, zakończyło się efektownym zwycięstwem gospodarzy 8:7, choć jeszcze do przerwy przegrywali oni 3:5.
Mecz rozpoczął się od szybkiego gola dla BJM, ale Bad Boys błyskawicznie odpowiedzieli, wychodząc na prowadzenie 2:1. Następnie obie drużyny wymieniały się ciosami – 2:2, 3:2, 3:3. W końcówce pierwszej połowy skuteczniejsi okazali się goście, którzy trafili dwukrotnie i schodzili do szatni z prowadzeniem 5:3.
Po przerwie gospodarze zagrali koncertowo – seria pięciu bramek z rzędu dała im prowadzenie aż 8:5. Najpiękniejszym momentem meczu był gol Michała Podobasa – po fenomenalnym podaniu Damiana Borowskiego przez całe boisko zawodnik Bad Boys popisał się efektowną przewrotką, trafiając w samo okienko bramki rywali. BJM nie złożyło jednak broni – gole kontaktowe na 8:6 i 8:7 wprowadziły sporo nerwowości w końcówce, która niestety była bardzo ostra i momentami zbyt agresywna. Mimo zaciętych prób gości, wynik nie uległ już zmianie.
W zespole Bad Boys błyszczał Grzegorz Dryka (3 gole i 1 asysta), a w BJM świetny mecz rozegrali Miłosz Matuszewski (3 bramki, 3 asysty) oraz Mikołaj Zawistowski (3 gole, 1 asysta). To spotkanie z pewnością zostanie zapamiętane jako jedno z najbardziej emocjonujących i dramatycznych starć tej kolejki.
W ramach 13. kolejki 4. ligi rozegrano jeden z najbardziej emocjonujących meczów tej rundy. Szmulki Warszawa podejmowały Miksturę i choć spotkanie zakończyło się remisem 6:6, żadna z drużyn nie mogła być pewna wyniku aż do ostatniego gwizdka. Do przerwy prowadzili goście 4:2, ale po zmianie stron tempo meczu jeszcze wzrosło.
Strzelanie rozpoczął Junowicz, wykorzystując kontratak po dokładnym podaniu Ziemskiego. Gospodarze odpowiedzieli błyskawicznie – Sułek skutecznie wykończył akcję po asyście Marciniaka. Mikstura szybko złapała wiatr w żagle: najpierw Junowicz trafił na 2:1 po strzale odbitym od słupka, następnie Zawadziński podwyższył na 3:1 po świetnym podaniu Zycha. Ten ostatni chwilę później również wpisał się na listę strzelców, finalizując akcję po asyście Junowicza. Tuż przed przerwą Marciniak dał jeszcze Szmulkom nadzieję, zdobywając bramkę na 2:4.
Po zmianie stron gospodarze pokazali charakter, zdobywając trzy bramki z rzędu i wychodząc na prowadzenie 5:4. Spotkanie weszło w fazę wymiany ciosów: Mikstura doprowadziła do remisu, Szmulki znów objęły prowadzenie, a ostateczny cios zadał Zawadziński, ustalając wynik na 6:6.
Dramaturgii dodała końcówka meczu – padł gol, który mógł przesądzić o losach spotkania, jednak sędzia go nie uznał. Powód? Piłka przy wznowieniu od bramki nie została poprawnie wprowadzona do gry – zamiast zostać uderzona, tylko się toczyła, co zgodnie z przepisami unieważniło całą akcję. To spotkanie pokazało wszystko, co najlepsze w amatorskim futbolu – ofensywną grę, emocje, piękne akcje i pełne napięcia zakończenie. Obie drużyny mogą być dumne z walki, choć przy tak wyrównanym meczu każda czuje, że mogła sięgnąć po pełną pulę.
Sportowe Zakapiory, aby wciąż liczyć się w walce o czołowe lokaty, musiały wygrać z ostatnią w tabeli drużyną Wiecznie Drugich. Mimo że tym razem frekwencja po stronie gospodarzy nie była tak dobra jak zazwyczaj, ekipa Daniela Lasoty wciąż pozostawała faworytem tego spotkania.
Mecz rozpoczął się od ataków Zakapiorów, ale minęło kilka minut, zanim udało się sfinalizować akcje bramkami. Niezawodny Łukasz Widelski, który niedawno świętował jubileusz 200 trafień w naszych rozgrywkach, znalazł sposób na pokonanie bramkarza rywali. Chwilę później Krzysiek Westenholz uderzył mocno z dystansu i zrobiło się 2:0. Wiecznie Drudzy próbowali kontrataków, ale w bramce gospodarzy świetnie spisywał się zastępujący Andrzeja Groszkowskiego Michał Gagan. W końcu niemoc strzelecka gości została przełamana – Rafał Chen po podaniu od obrońcy zabrał się z piłką i zdobył gola kontaktowego. Od tego momentu gra się wyrównała, a goście mieli swoje okazje. Gospodarze również stworzyli kilka kapitalnych sytuacji na podwyższenie prowadzenia, ale skuteczność przypominała tę z meczu z Team Ivulin. Dopiero w końcówce pierwszej połowy Paweł Groszkowski podwyższył wynik na 3:1, co ustaliło rezultat do przerwy.
Po zmianie stron długo nie oglądaliśmy żadnej bramki – z obu stron było sporo niedokładności, a oddawane strzały były mocno niecelne. Dopiero w końcówce, gdy goście opadli już z sił, Sportowe Zakapiory dorzuciły trzy trafienia po kontrach i pewnie wygrały spotkanie 6:1. Gospodarze nadal mają realne szanse na dobrą lokatę na koniec sezonu. Wiecznie Drudzy, mimo że w każdym meczu walczą ambitnie, nadal pozostają na dnie ligowej tabeli.
Faworytem starcia Rock’n Roll Warsaw z Patriotem byli nominalni gospodarze – przynajmniej jeśli spojrzeć na miejsca w tabeli. Jednak biorąc pod uwagę formę obu zespołów tej wiosny, można było spodziewać się różnego przebiegu meczu. Oczekiwaliśmy wyrównanego spotkania, ale na boisku wyraźną przewagę mieli gospodarze. To oni przez większość meczu częściej zagrażali bramce rywali, choć nie można odmówić Patriotowi ambicji i walki na całej długości oraz szerokości boiska.
Rock’n Roll Warsaw brakowało jednak konkretów – zawodnicy byli tego dnia wyjątkowo nieskuteczni. Gospodarze prowadzili już 2:0 po trafieniach Vladyslava Rakhmaila i Voronova, ale jeszcze przed przerwą Patriot zdołał zdobyć gola kontaktowego i do szatni obie ekipy schodziły przy wyniku 2:1.
W drugiej połowie Rock’n Roll nadal miał przewagę. Sporo zamieszania w ofensywie robił Szymon Puna, choć momentami brakowało mu szybszych decyzji – czy to o strzale, czy o podaniu do lepiej ustawionego kolegi. Mimo to Puna zakończył mecz z dwiema asystami i golem, co znacząco przyczyniło się do zwycięstwa jego zespołu. Przy stanie 3:1 Patriot miał szansę na kolejną bramkę kontaktową, ale Valentyn Khomenko nie wykorzystał rzutu karnego. Gości przy życiu trzymał jeszcze Yevhen Malenko, który kilkukrotnie popisywał się świetnymi interwencjami, jednak Patriotowi brakowało argumentów z przodu, by nawiązać równorzędną walkę.
Ostatecznie mecz zakończył się wygraną Rock’n Roll Warsaw 4:1. Choć gospodarze stworzyli sobie mnóstwo sytuacji, pod bramką przeciwnika grali momentami zbyt nonszalancko, co sprawiło, że wynik mógł być znacznie wyższy. Niemniej jednak trzy punkty zasłużenie powędrowały do Rock’n Rolla, który wciąż liczy się w walce o mistrzostwo.
Co można napisać o meczu szóstek piłkarskich, w którym padły tylko dwa gole? Nuda? Nic z tych rzeczy! Na boisku zmierzyły się zespoły o bardzo zbliżonym potencjale, a tego dnia obie były wyraźnie nastawione na grę defensywną. Choć mogłoby się wydawać inaczej, oglądaliśmy sporo akcji – raz pod jedną, raz pod drugą bramką – jednak wyraźnie zawodziła skuteczność wykończenia.
Vikersonn próbował rozgrywać piłkę od bramkarza, ale ciasno ustawiona obrona Ivulina skutecznie utrudniała konstruowanie akcji, nie mówiąc już o oddaniu groźnego strzału na bramkę Leonida Isayenii. Dopiero w 21. minucie zobaczyliśmy pierwszego gola – zabójczy kontratak Yevhena Syrotiuka wykończył Yurii Rubinski, dając Vikersonnowi skromne prowadzenie 0:1 do przerwy.
W drugiej połowie obraz gry niewiele się zmienił. Obie drużyny nadal grały bardzo ciasno w defensywie, co mocno utrudniało stworzenie klarownych sytuacji. A nawet gdy takie się pojawiały, świetnie spisywali się bramkarze. Wydawało się, że mecz zakończy się wynikiem 0:1, ale w końcówce gospodarze przejęli inicjatywę. Po wielu próbach udało im się w końcu „wymęczyć” gola – po asyście Maksima Tarasievicha do siatki trafił Herman Rutkouski.
Na dwie minuty przed końcem Siarhiej Miałajenka obejrzał żółtą kartkę, ale gościom nie udało się wykorzystać przewagi liczebnej i spotkanie zakończyło się, naszym zdaniem sprawiedliwym, remisem 1:1.
W 13. serii gier wicelider Hetman FC podejmował przedostatnią drużynę w tabeli – KS Iglica Warszawa. Już przed pierwszym gwizdkiem sytuacja gości nie wyglądała najlepiej – przyjechali bez żadnych zmian, co w rozgrywkach szóstek z góry zwiastuje spore problemy. Hetman z kolei miał do dyspozycji dwie zmiany, co jest całkiem komfortową opcją przy takim formacie gry.
Sam mecz zaskoczył na początku – przez długi czas utrzymywał się remis 0:0. Iglica skutecznie się broniła i przeprowadzała groźne kontry, jednak rywale albo dobrze czytali grę w defensywie, albo świetnie spisywał się bramkarz Hetmana. W końcu worek z bramkami się rozwiązał – goście zdobyli dwie szybkie bramki i wyszli na prowadzenie 0:2. Niedługo później gospodarze odpowiedzieli trafieniem na 1:2 po błędzie obrony – bramkarz nie zdążył z interwencją, a zawodnik Iglicy wepchnął piłkę do siatki.
Końcówka pierwszej połowy to już dominacja Hetmana, który do przerwy prowadził 1:4. Wynik nie do końca oddawał przebieg gry – Iglica miała swoje sytuacje i mogła strzelić więcej goli. Niestety dla gości, druga połowa była już jednostronna. Choć Iglica walczyła i pokazywała charakter, brak sił w gorącym słońcu dawał się we znaki. Hetman bezlitośnie to wykorzystał, regularnie trafiając do siatki. Nawet jeśli Iglica zdobyła bramkę kontaktową, to zaraz potem traciła kolejne trafienia.
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 12:3 dla Hetmana. Obowiązkowe zwycięstwo stało się faktem, a Hetman utrzymuje się w ścisłej czołówce tabeli. Iglica natomiast coraz mocniej grzęźnie w strefie spadkowej – 8 punktów straty do bezpiecznego miejsca na 5 kolejek przed końcem sezonu to już niemal misja niemożliwa.
W starciu lidera, Tonie Majami, z Old Eagles Koło zdecydowanym faworytem byli gospodarze. W końcu jako jedyna ekipa nie mieli na koncie żadnej porażki i pewnie zmierzali po tytuł. Orzełki w tej rundzie wygrały tylko z Iglicą i zamiast walki o medale, musiały coraz mocniej oglądać się za siebie, bo strefa spadkowa zaczęła się zbliżać. Tyle słowem wstępu, by nadać kontekst późniejszym wydarzeniom.
Nominalni goście – choć „goście” tylko z nazwy, bo na Arenie Grenady czują się jak u siebie – zaczęli całkiem obiecująco. Już w 1 minucie wywalczyli rzut karny. Do piłki podszedł Mariusz Żywek i mocnym strzałem... posłał piłkę wysoko nad bramką. Na domiar złego, zamiast 0:1, dość szybko zrobiło się 1:0 – wynik otworzył niezawodny Filip Motyczyński. Mariusz Żywek co prawda wyrównał, ale Tonie Majami nie zwalniało tempa i mocno naciskało na bramkę Orzełków. Niestety dla gospodarzy, nie potrafili się wstrzelić, a Old Eagles dwukrotnie ratowała poprzeczka. W końcu faworyci przełamali się i ponownie objęli prowadzenie, ale znów błysnął Mariusz Żywek, który kapitalnym strzałem z własnej połowy (!) przelobował wysuniętego Szymona Świercza. Na domiar złego dla lidera, Piotr Ryszawa podwyższył na 2:3 i to Orzełki schodziły na krótki odpoczynek z prowadzeniem.
W przerwie zastanawialiśmy się, czy zawodnicy Old Eagles utrzymają tempo również po zmianie stron – jak się okazało, dali radę. Trzeba przyznać, że Orzełki zostawiły mnóstwo zdrowia na boisku i w dużej mierze wygrali ten mecz grając na ambicji. Dopóki wynik był na styku, Tonie Majami mocno dążyło do wyrównania, ale świetnie spisywał się Jan Drabik, który w tym spotkaniu przeżywał chyba drugą młodość. Nie mógł się wstrzelić Dawid Zagrodzki, który być może za bardzo chciał zdobyć bramkę. Ostatecznie skończyło się sensacyjnym zwycięstwem 2:6 – hat-trickami popisali się Mariusz Żywek i Piotr Ryszawa, ale cała drużyna Old Eagles zasłużyła na brawa za walkę i za pokonanie niepokonanego dotąd lidera. Tonie Majami zagrało tym razem mniej skutecznie niż zwykle i musi jak najszybciej zapomnieć o tej porażce, która nieco skomplikowała im drogę do mistrzostwa.
Nie było niespodzianki w starciu GLK z Broke Boys – mówiąc w skrócie, gospodarze praktycznie rozstrzygnęli losy meczu już w pierwszej połowie. Nie minęły nawet 2 minuty, a objawił się największy problem ukraińskiej ekipy, czyli Damian Sawicki, który tego dnia był po prostu poza zasięgiem obrony gości. Popularny „Bąbel” pognał prawym skrzydłem i nie dał szans bramkarzowi BB, Alexandrowi Khaninowi.
W 9. minucie duet Sebastian Dominiak – Mateusz Rozkres rozklepał obronę gości, a Mateusz po raz pierwszy wpisał się do protokołu. Po kwadransie gry było już 3:0, kiedy kontratak rozpoczęty przez Damiana Sawickiego skutecznie wykończył Sebastian Dominiak. Gospodarze grali z dużym luzem, a ich dynamiczne akcje sprawiały spore problemy defensywie Broke Boys. W 17. minucie Damian Sawicki zdobył swojego drugiego gola, a w 24. minucie „bramkę do szatni” dołożył Sebastian Dominiak. Kiedy sędzia zakończył pierwszą połowę, wynik 5:0 jasno pokazywał, że GLK jest tego dnia zdecydowanie lepsze.
Po wznowieniu gry gospodarze błyskawicznie podtrzymali tempo – gola zdobył Sławek Farion. GLK kontrolowało mecz, a przy stanie 8:0 można było się zastanawiać, czy uda im się zachować czyste konto. Trzeba jednak oddać Broke Boys sprawiedliwość – chłopaki, mimo trudnej sytuacji, nie odpuszczali i szukali trafienia honorowego. W końcu dopięli swego! Bardzo ładną dwójkową akcję rozegrali Aliaksandr Kurbatski i Taras Nesterenko, a Łukasz Trzpioła musiał wyciągać piłkę z siatki. Co ciekawe, ten sam duet powtórzył akcję niemal minutę później, zdobywając drugą bramkę.
Ekipie Władysława Nazaruka na pewno osłodziło to nieco gorycz porażki, ale nie ma co się oszukiwać – GLK pokazało solidny futbol i z dużą łatwością zgarnęło trzy punkty.
Trener Skorpionów, Artur Kałuski miał spory ból głowy przed niedzielnym starciem – ogromne problemy z zebraniem składu zmusiły go do awaryjnych działań. Dzięki uprzejmości Łukasza Krysiaka i jego zespołu, który wyraził zgodę na taki wyjątkowy precedens, udało się dopisać kilku nowych zawodników w ostatniej chwili. Tym samym A.D.S. Scorpion's, w mocno eksperymentalnym składzie, próbowali stawić czoła swoim rywalom. Jednak gospodarze od pierwszego gwizdka przejęli pełną kontrolę nad meczem i nie pozwolili na zbyt wiele.
Strzelanie rozpoczął Damian Dąbrowski, wykorzystując precyzyjne podanie bezdyskusyjnie najlepszego zawodnika na boisku – Krystiana Omena. Chwilę później goście doprowadzili do wyrównania po trafieniu Jurija Pijasiuka. Po tych dwóch szybkich bramkach tempo meczu wyraźnie spadło – akcje obu drużyn nie kleiły się i na boisku zapanowała lekka stagnacja. Ciszę przerwał Dominik Banasiewicz, który po faulu na jednym z zawodników WSNT podszedł do rzutu wolnego i potężnym strzałem pokonał Radka Przybyłka. W pierwszej połowie gospodarze jeszcze dwukrotnie trafiali do siatki za sprawą Krystiana Omena, ustalając wynik do przerwy na 4:1.
Po zmianie stron Więcej Sprzętu niż Talentu kontynuowało swoją dominację – kolejne bramki tylko potwierdzały ich przewagę. Dopiero przy wyniku 6:1 gościom udało się nieco odpowiedzieć – strzelili dwa gole, próbując jeszcze wrócić do gry. Ostatecznie jednak ich zryw nie przyniósł większych efektów, a w końcówce meczu Krystian Omen zdobył swoją czwartą bramkę, ustalając wynik na 7:3.
Obie ekipy potrzebowały punktów w bezpośrednim starciu, aby zbliżyć się do celu, jakim niewątpliwie jest utrzymanie. Georgian Team pojawił się na mecz zaledwie w meczowej szóstce, co nie zapowiadało łatwej przeprawy z ekipą Michała Cholewińskiego. Bartolini również nie miało szerokiego składu, ale przynajmniej jedną zmianę, która pozwalała zawodnikom chwilę odetchnąć.
Goście mieli na początku spotkania swoje okazje, ale pod bramką rywala byli tego dnia wyjątkowo nieskuteczni. Gruzini przetrwali początkowy napór i po jednej z kontr wyszli na prowadzenie. Chwilę później, po kolejnej akcji, gospodarze podwyższyli wynik i Bartolini musiało gonić. Goście jednak zdołali przełamać niemoc – zdobyli gola kontaktowego, a chwilę później wyrównali na 2:2. Po błędzie w obronie Rafał Zaręba doprowadził do remisu, i gdy wydawało się, że pierwsza połowa zakończy się podziałem punktów, Gruzini po raz kolejny wyszli z kontratakiem. Gwizdek kończący pierwszą połowę oznaczał wynik 3:2 i zapowiadał emocjonującą drugą część meczu.
Po przerwie gospodarze byli bardzo skuteczni – kolejne bramki dały im spokój i nadzieję na pełną pulę. Przy stanie 5:2 Bartolini zaczęło grać lepiej i złapało kontakt, zdobywając dwa gole, które przywróciły nadzieję na odwrócenie losów meczu. W ostatnich sekundach spotkania to Bartolini atakowało, ale decydujący cios zadali Gruzini – niezawodny Lasha Gagrichidze podał do Mate Zakariadze, który na raty pokonał Piotra Szczypka i ustalił wynik meczu.
Georgian Team inkasuje cenne trzy punkty i nadal walczy o utrzymanie w 5. lidze. Bartolini Pasta po tej porażce musi wrócić w maju w lepszej formie i – przede wszystkim – z większą skutecznością, której zdecydowanie zabrakło w niedzielnym starciu.
W pojedynku Inferno Team II z After Wola, patrząc wyłącznie na tabelę, zdecydowanym faworytem byli goście. Jednak każdy, kto choć trochę zna realia piłki sześcioosobowej, wiedział, jakim potencjałem dysponuje zespół Igora Patkowskiego. Inferno, po słabej zeszłorocznej rundzie, przeszło sporo zmian – obecnie, choć znajdują się w strefie spadkowej, dysponują kadrą, która z pewnością może powalczyć o utrzymanie. Nic dziwnego, że było to jedno z ciekawszych spotkań 6. ligi.
Już od pierwszych minut mecz stał na wysokim poziomie, a u zawodników obu ekip było widać dużą jakość. Lepiej rozpoczęli goście, którzy – jak przystało na lidera – objęli prowadzenie za sprawą Patryka Abbassiego. Gospodarze nie zamierzali się poddawać – najpierw Jeremi Szymański wyrównał, a kilka minut później Marcin Podsiadlik wyprowadził Inferno na prowadzenie. Tempo spotkania było szybkie i mogło się podobać postronnym widzom. W 14. minucie After Wola wyrównała po pechowym samobóju jednego z obrońców, a chwilę później znów oglądaliśmy wymianę ciosów – obie drużyny zaliczyły po jednym trafieniu. W końcówce pierwszej odsłony, gdy wydawało się, że wynik nie ulegnie już zmianie, Marcin Podsiadlik zdobył swojego drugiego gola i to Inferno schodziło do szatni z prowadzeniem 4:3.
Po przerwie gospodarze ruszyli jeszcze mocniej. After Wola odpowiedziała trafieniem na 5:4, ale z każdą kolejną minutą przewaga Inferno rosła. Szczególnie wyróżniał się Tymek Sabadasz, który na środku pola prowadził grę i rozrzucał piłki, mocno utrudniając życie defensywie rywali. Gospodarze najpierw podwyższyli na 6:4, a w końcówce ustalili wynik na 7:4.
After Wola nie zagrała złego spotkania – szczególnie pierwsza połowa była w ich wykonaniu naprawdę solidna. Jednak w końcówce widać było, że Daniel Guba i spółka opadł z sił, co gospodarze wykorzystali bezlitośnie. Inferno Team II pokonuje lidera 7:4 i z takim składem z pewnością jeszcze nie raz zaskoczy kolejnych rywali. After Wola musi natomiast szybko zapomnieć o tej porażce, bo już po przerwie majówkowej czekają ich kolejne ważne mecze.
Spotkanie pomiędzy Virtualne Ń a Tylko Zwycięstwo od pierwszego gwizdka miało wyraźnego faworyta – lidera tabeli, który nie zawiódł oczekiwań. Już od pierwszych minut goście przejęli inicjatywę, błyskawicznie narzucając swoje tempo i nie pozostawiając rywalom złudzeń.
Gra ofensywna Tylko Zwycięstwo była zorganizowana, szybka i – co najważniejsze – niezwykle skuteczna. Prym wiedli Andrzej Morawski, Szymon Jałkowski i Łukasz Walo. Każdy z nich nie tylko świetnie wykańczał akcje, ale też aktywnie uczestniczył w ich konstruowaniu, co sprawiało, że gospodarze byli zupełnie bezradni w obronie.
Do przerwy przyjezdni prowadzili już 9:1, prezentując prawdziwy pokaz siły. Honorowe trafienie gospodarzy nie zmieniło obrazu meczu – przewaga lidera była przytłaczająca.
Druga połowa nie przyniosła zmiany scenariusza. Tylko Zwycięstwo nadal kontrolowało grę, konsekwentnie powiększając przewagę. Virtualne Ń nie potrafiło znaleźć sposobu na zatrzymanie płynnych ataków przeciwnika, a chaos w defensywie tylko pogłębiał ich problemy. Ostatecznie lider rozgromił drużynę ze strefy spadkowej aż 18:2. Wynik mówi sam za siebie – Tylko Zwycięstwo całkowicie zdominowało rywala, a Morawski, Jałkowski i Walo potwierdzili, że należą do czołowych postaci tej ligi.
Spotkanie tych dwóch ekip zapowiadało się bardzo ciekawie, ponieważ obie drużyny walczą o zupełnie różne cele. Z jednej strony Furduncio dąży do zakończenia rundy na fotelu lidera, z drugiej Oldboysi desperacko starają się utrzymać w 6. lidze.
Lepiej w mecz weszli goście, którzy otworzyli wynik za sprawą trafienia Ihara Bakuna. Nie cieszyli się jednak długo z prowadzenia – gospodarze błyskawicznie odpowiedzieli. Gracze Furduncio wyglądali na lepiej przygotowanych fizycznie, byli szybsi i wytrzymalsi, co w piłce nożnej potrafi zrobić ogromną różnicę. To właśnie kondycja była największą bolączką Oldboyów.
Do przerwy wynik pozostawał remisowy (1:1), ale w drugiej połowie wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Gospodarze podkręcili tempo, coraz mocniej dociskając rywali. Trzeba jednak oddać Oldboysom, że potrafili wykorzystać błędy w ustawieniu przeciwnika – ich szybkie kontry dwukrotnie zakończyły się powodzeniem.
W końcówce było już jednak widać wyraźne braki kondycyjne po stronie gości, co bezlitośnie wykorzystali zawodnicy Furduncio, przypieczętowując swoją wygraną. To ważne trzy punkty w kontekście walki o najwyższe cele.
Konfrontacja Green Lantern z Na2Nóżkę zapowiadała się jako starcie z wyraźnym faworytem. Goście, walczący o miejsce na podium, mierzyli się z drużyną, która dopiero co wydostała się ze strefy spadkowej. Na papierze wszystko wskazywało na wygraną Na2Nóżkę – i początek meczu zdawał się to potwierdzać.
Już w pierwszych minutach goście wykazali się sprytem – dwóch zawodników mądrze odcięło bramkarza od podań, co pozwoliło Maciejowi Samorajowi przejąć piłkę i otworzyć wynik spotkania. Gospodarze jednak nie zamierzali składać broni – jeszcze przed przerwą odpowiedzieli golem, doprowadzając do remisu 1:1. Pierwsza połowa była wyrównana i nie zapowiadała emocji, które miały dopiero nadejść.
Druga część rozpoczęła się od zdecydowanej dominacji Na2Nóżkę. Goście szybko wbili trzy gole i prowadzili już 1:4. Szczególnej urody było trafienie Aleksandra Sordyla – nominalnego bramkarza, który w tym meczu grał w polu. Jego precyzyjne uderzenie pod poprzeczkę na 1:3 było ozdobą meczu.
Wydawało się, że goście spokojnie dowiozą trzy punkty, jednak Green Lantern pokazało ogromny charakter. Gospodarze ruszyli do ataku i krok po kroku odrabiali straty. Końcówka spotkania to prawdziwy rollercoaster – udało im się wyrównać na 5:5, mimo że wcześniej zmarnowali aż dwa rzuty karne!
Bohaterem końcówki znów był Sordyl – nie tylko zdobywał bramki, ale także stanął między słupkami przy decydującym karnym i obronił strzał, ratując punkt dla swojej drużyny. Mecz pełen dramaturgii zakończył się sprawiedliwym remisem i bez wątpienia był jednym z najciekawszych widowisk kolejki.
Patrząc na nasze przedmeczowe zapowiedzi, musimy posypać głowę popiołem – wyraźnie stawialiśmy na Rodzinę Soprano, a okazało się, że to Sante było tego dnia zdecydowanie skuteczniejsze. Na nasze usprawiedliwienie: nie mogliśmy przewidzieć, że Sante dokona śmiałego transferu i sprowadzi Daniela Smoczyńskiego, który – trzeba to przyznać otwarcie – wniósł sporo jakości do gry tej drużyny.
Już w 1. minucie meczu Smoczyński wykorzystał dobre podanie od Grzegorza Kozłowskiego i nie dał szans Aleksandrowi Grabowskiemu. Na kolejnego gola musieliśmy chwilę poczekać, ale emocji na boisku nie brakowało. W 14. minucie rzut karny obronił golkiper Rodziny, a kontra, która poszła chwilę później, niemal skończyła się golem po drugiej stronie – kapitalną interwencją popisał się jednak bramkarz Sante, Krzysztof Wiśniewski. W 23. minucie gola „do szatni” znów zdobył Smoczyński, i pierwsza połowa zakończyła się skromnym prowadzeniem Sante 0:2.
W drugiej połowie Aleksander Grabowski kolejny raz popisał się refleksem, broniąc strzał z woleja Grzegorza Kozłowskiego, ale chwilę później już nie miał nic do powiedzenia – Kozłowski podwyższył wynik na 0:3. W końcu obudziła się ofensywa Rodziny Soprano – gola kontaktowego zdobył Michał Dryński. Jednak odpowiedź Sante była natychmiastowa: Tomasz Kawalec trafił na 1:4. Sytuacja powtórzyła się w 36. minucie – Jakub Mikłowski zmniejszył straty na 2:4, ale moment później Tomasz Cacko dołożył kolejną bramkę dla Sante. Tym razem goście poszli za ciosem – Łukasz Gawroński trafił na 2:6 i wydawało się, że tego prowadzenia już nie wypuszczą.
Jednak wtedy formę odnalazł Krzysztof Kulibski, który w zaledwie pięć minut zdobył hat-tricka. Pierwsze trafienie zasługiwało na szczególne brawa – napastnik Rodziny Soprano huknął niemal z połowy boiska, posyłając piłkę tuż obok spojenia bramki Sante. Mimo zrywów gospodarzy, było już za późno – choć niewiele brakowało, nie udało się doprowadzić do remisu, a Sante dowiozło korzystny wynik do ostatniego gwizdka sędziego.
W meczu 7. ligi Q-ICE Warszawa pokazało, że nie zamierza łatwo odpuścić walki o utrzymanie. Po ostatniej bolesnej porażce z Saską Kępą drużyna zareagowała w najlepszy możliwy sposób, odnosząc spektakularne zwycięstwo nad wyżej notowanym FC Melange aż 11:4!
Przed tym spotkaniem sytuacja gospodarzy wyglądała nieciekawie – zajmowali 8. miejsce w tabeli, mieli na koncie 10 punktów i aż 5 oczek straty do bezpiecznej pozycji. Goście natomiast walczyli o awans, będąc na trzecim miejscu z dorobkiem 23 punktów. Jednak to Q-ICE od samego początku przejęło inicjatywę i zdominowało rywala. Już do przerwy prowadzili 4:1, a w drugiej połowie tylko powiększali swoją przewagę. Kluczową postacią meczu był Vlad Yarmoliuk – potężnie zbudowany napastnik Q-ICE, który w pełni wykorzystał swoje warunki fizyczne. Sześć bramek i jedna asysta to dorobek, który przesądził o losach meczu i pokazał prawdziwą siłę ofensywną gospodarzy. W szeregach FC Melange nie zawiódł natomiast Łukasz Słowik – legenda drużyny, który zdobył trzy bramki i jako jeden z nielicznych próbował poderwać swój zespół do walki.
Ostatecznie Q-ICE Warszawa zwyciężyło 11:4, odnosząc jedno z najbardziej efektownych zwycięstw w sezonie. Dzięki tej wygranej drużyna znacząco zbliżyła się do bezpiecznej strefy, pokazując, że mimo wcześniejszych problemów wciąż liczy się w walce o pozostanie w lidze. Jeśli utrzymają taką formę i skuteczność w ofensywie, nadchodzące kolejki mogą przynieść jeszcze wiele emocji.
To było ważne spotkanie dla obu ekip, bo stawką była walka o miejsce w górnej części tabeli. Na boisku od początku było czuć koncentrację i ostrożność, ale jako pierwsi na prowadzenie wyszli goście. Bramkę zdobył Sławomir Gediga, który już w pierwszych minutach pokazał, że będzie miał sporo do powiedzenia w tym meczu. Saska Kępa grała bardzo rozważnie – bez zbędnego ryzyka, budując akcje cierpliwie i opierając się na dobrze zorganizowanej defensywie. Ich spokojowi sprzyjała też świetna postawa bramkarza Leszka Gallewicza, który kilkukrotnie uchronił drużynę od straty gola.
W 16. minucie przewagę podwyższył Marek Kwiatkowski, a chwilę później – jeszcze przed przerwą – ten sam zawodnik dorzucił kolejne trafienie. Do szatni Saska schodziła z zasłużonym prowadzeniem 3:1. Wynik nie oddawał jednak w pełni przebiegu gry, bo obie drużyny prezentowały zbliżony poziom. Saska po prostu wykorzystywała swoje okazje – przede wszystkim doświadczenie, fizyczność i zorganizowanie. Większość bramek była efektem dobrze rozegranych stałych fragmentów gry – rzutów z autu czy dośrodkowań, przy których Gediga doskonale odnajdywał się w powietrzu.
Po zmianie stron tempo gry spadło. Kresovia próbowała wrócić do meczu, ale brakowało im konkretów w wykończeniu akcji. Choć zdołali zdobyć jeszcze jednego gola w drugiej połowie, Saska nie dała sobie wyrwać zwycięstwa – dołożyła kolejne trafienie i spokojnie kontrolowała przebieg spotkania aż do końcowego gwizdka. Skończyło się więc na 2:4.
KK Wataha Warszawa – FC Dnipro United to kolejny mecz, który mieliśmy okazję oglądać w zeszłą niedzielę. Spotkanie to miało duże znaczenie, bo obie drużyny znajdują się w dolnych rejonach tabeli 7. ligi, a w obecnej sytuacji każdy punkt jest na wagę złota w walce o utrzymanie.
Pierwsza połowa była bardzo wyrównana. Dwa razy na listę strzelców wpisał się Hubert Korzeniewski, a jego drugie trafienie – kapitalny strzał z pierwszej piłki w prawy dolny róg – dało gospodarzom prowadzenie do przerwy.
Po zmianie stron na boisku zaczęli dominować goście. Kluczową postacią FC Dnipro United okazał się Vladyslav Budz, na co dzień zawodnik Impuls UA, który zrobił ogromną różnicę w ataku. To właśnie on czterema golami odrobił straty i wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie. Przewagi tej goście już nie oddali do końca meczu – choć Wataha próbowała jeszcze wrócić do gry, głównie za sprawą kolejnych trafień Korzeniewskiego, dobrze zorganizowana defensywa Dnipro skutecznie broniła się przed naporem gospodarzy.
Goście dowieźli zwycięstwo do końcowego gwizdka, dając sobie cenny „tlen” w walce o utrzymanie w 7. lidze. Wataha natomiast musi mieć się na baczności – po dwóch ostatnich porażkach zbliżyli się niebezpiecznie do strefy spadkowej i każdy kolejny mecz będzie dla nich niezwykle istotny.
Świetne widowisko zobaczyliśmy na Arenie Grenady – ale trudno się dziwić, skoro na boisku spotkały się dwie najskuteczniejsze drużyny 7. ligi. Shot DJ pokonał ADP Wolską Ferajnę w meczu, który śmiało mógłby być wizytówką Ligi Fanów. Było wszystko: sportowe emocje, ofensywny futbol, comeback gości, dramatyczna końcówka, a nawet obroniony rzut karny przez zawodnika z pola!
Gospodarze, zgodnie z planem i naszymi przedmeczowymi przewidywaniami, dobrze weszli w mecz i objęli szybkie prowadzenie 3:1. Nie do zatrzymania byli Jeremi Szymański i Maksym Hluschenko, którzy w ciągu sześciu minut dwukrotnie rozmontowali obronę rywali. Shot DJ nie zwalniał tempa, ale świetnie spisywał się Artur Hermann, który długimi fragmentami utrzymywał swoją drużynę w grze. W końcówce pierwszej połowy ADP Wolska Ferajna zaczęła dochodzić do klarownych sytuacji – najpierw Oskar Nieskórski wykorzystał długie podanie od bramkarza, a tuż przed przerwą napastnik gości ponownie pokonał Elie Rosinskiego. Wynik 4:3 do przerwy zapowiadał duże emocje po zmianie stron.
Choć można było odnieść wrażenie, że kontaktowe gole ADP były trochę przypadkowe, druga połowa rozwiała wszelkie wątpliwości. Pomimo niewykorzystanego rzutu karnego (kapitalna interwencja... Jeremiego Szymańskiego!), goście najpierw wyrównali, a później wyszli na prowadzenie. Spora w tym zasługa Bartka Oleksiewicza, który pojawił się na Grenadzie spóźniony, ale szybko odrobił swoją nieobecność – najpierw asystował przy golu na 4:4, a później efektownie zablokował groźny strzał. Gościom długo wychodziło niemal wszystko, zarówno w ataku, jak i obronie, natomiast Shot DJ zmagał się z własną nieskutecznością. Alex Wolski trafił na 4:5, a Oskar Nieskórski podwyższył na 4:6 – wydawało się, że gospodarze już się nie podniosą.
Nic bardziej mylnego! Michał Wasiak i Jeremi Szymański stali się bohaterami ostatnich minut. Najpierw Michał dobił strzał Jeremiego, zdobywając bramkę na 5:6, a chwilę później Jeremi doprowadził do remisu. ADP Wolska Ferajna w ciągu kilku minut straciła kontrolę nad meczem, którą miała przez większość drugiej połowy. Nerwowość zakończyła się jeszcze jednym kontratakiem Shot DJ i zwycięskim trafieniem Michała Wasiaka na 7:6 w ostatniej minucie meczu.
Goście mieli jeszcze jedną szansę, by wyrwać choćby punkt, ale strzał zakończył się na słupku bramki strzeżonej przez Elie Rosinskiego, a chwilę później sędzia zakończył pojedynek. ADP Wolska Ferajna z pewnością czuła ogromny niedosyt – końcówka kosztowała ich nie tylko 3 punkty w prestiżowym spotkaniu, ale prawdopodobnie także szansę na medal w tym sezonie.
Po wysokiej porażce w pierwszym meczu z KS Driperami, zawodnicy Ajaksu Warszawa podeszli do rewanżu niesłychanie zmotywowani. Dodatkowo, szansa na przegonienie bezpośrednich rywali w tabeli tylko podgrzewała atmosferę tego spotkania. Dla Driperów stawka była równie wysoka – zwycięstwo niemal zapewniało im miejsce na najniższym stopniu podium, bo gospodarze w przypadku porażki raczej nie mieliby już szans, by ich dogonić.
Pierwsza połowa potwierdziła nasze zapowiedzi – to był bardzo wyrównany pojedynek, a determinacja obu ekip była widoczna gołym okiem. Goście otworzyli wynik po trafieniu Antka Czarnockiego, ale Ajaks Warszawa nie bez powodu ma w swoich szeregach Bartka Kopacza. To właśnie on najpierw wyrównał, a później wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie, którego gospodarze nie oddali już do końca pierwszych 25 minut.
Druga połowa była mniej emocjonująca – głównie za sprawą Driperów, którzy najwyraźniej opadli z sił po bardzo intensywnej pierwszej części albo po prostu stracili pomysł na skuteczne akcje ofensywne. Tego nie mógł oczywiście nie wykorzystać Bartek Kopacz, który kontynuował swoje show. W końcówce spotkania, oprócz czterech strzelonych goli, dorzucił jeszcze asystę i praktycznie w pojedynkę poprowadził Ajaks do efektownego zwycięstwa 6:1.
Ten wynik ma spore znaczenie – oba zespoły mają identyczny bilans bezpośrednich spotkań, a różnica w tabeli jest minimalna, więc to właśnie liczba zdobytych bramek może na koniec sezonu zadecydować o końcowej klasyfikacji.
W ostatnim kwietniowym spotkaniu 8. ligi gospodarze walczyli o pierwsze wiosenne zwycięstwo. Szybka bramka na 1:0 autorstwa Bartka Fiksa podziałała na Tornado Squad jak płachta na byka. Goście ruszyli z huraganowymi atakami, które przyniosły aż pięć trafień. Wyróżniał się przede wszystkim Cong Minh Duong, który za wszelką cenę chciał przypodobać się nielicznej grupce kibiców przybyłych na Arenę Grenady. Tuż przed przerwą Hubert Posacki zdobył bramkę na 2:5, sygnalizując, że gospodarze nie zamierzają się poddawać w drugiej odsłonie.
Na nieszczęście dla TRCH zawodnicy Tornado Squad mieli inne plany. Goście ponownie podkręcili tempo, szybko odskakując na pięciobramkowe prowadzenie. Dopiero przy wyniku 2:7 gospodarze zdołali znów dojść do głosu, choć pokonanie świetnie dysponowanego Macieja Laskowskiego było nie lada wyzwaniem. Kolejne bramki dla TRCH padły dopiero wtedy, gdy w szeregi gości wkradło się rozluźnienie – najpierw Bartek Fiks dograł do Szymona Dąbrowskiego, a potem Jakub Grabowski wykorzystał nonszalancję przeciwników w polu karnym. Na 10 minut przed końcem na tablicy widniał wynik 4:7.
Wtedy jednak Tornado Squad ponownie się zmobilizowało – na boisko weszła świeża piątka, a nawet minutowa kara za nieprzepisową zmianę nie wpłynęła na ich postawę. Bartek Stokowiec przypieczętował swój dobry występ kolejnym golem, a na koniec wynik ustalił Mateusz Romanowski. Tornado Squad pokonało TRCH aż 9:4, umacniając swoją pozycję w walce o miejsce premiowane biletem na Puchar Ligi Fanów (zrównując się punktami z Sirius II oraz Bulbez Team Bemowo, przy czym z obiema ekipami mają korzystny bilans bezpośrednich starć).
Gospodarze natomiast stracili kolejne cenne punkty w walce o utrzymanie – do bezpiecznej strefy brakuje im już siedmiu oczek.
To było absolutne starcie na szczycie, o najwyższą możliwą stawkę – bo jak inaczej nazwać mecz dwóch głównych kandydatów do mistrzostwa 8. ligi? Mareckie Wygi, będące w znakomitej formie, miały szansę, by po ewentualnym zwycięstwie wskoczyć na fotel lidera, natomiast FC Fenix, mający nad nimi dwupunktową przewagę, zamierzał zrobić wszystko, by ten dystans powiększyć.
Większą koncentracją od pierwszego gwizdka wykazali się goście, którzy już przy pierwszym kontakcie z piłką przeprowadzili akcję bramkową – Nazar Mocyk dograł z prawego skrzydła precyzyjne, płaskie dośrodkowanie, które Mykola Vietrienko bez problemu zamienił na gola do pustej bramki. Gospodarze wyglądali na zupełnie innych niż ci, do których nas przyzwyczaili – jakby byli na boisku ciałem, ale nie duchem. I gdyby nie Mateusz Bucior, Wygi mogłyby mieć spore problemy z powrotem do gry. Bucior najpierw intuicyjnie wybronił nogą strzał Maksima Surko, a później zatrzymał Dmytro Balabasova. Marecka ekipa powoli zaczęła się budzić, kreując coraz groźniejsze akcje ofensywne, jednak ich przebudzenie było zbyt powolne. Fenix to wykorzystał – kolejna akcja Mocyka z prawego skrzydła zakończyła się pięknym strzałem z powietrza Dmytro Artyugina i zrobiło się 0:2. Z minuty na minutę jednak Wygi prezentowały się coraz lepiej i – mimo sporej niedokładności – zaczęły przypominać zespół, który wiosną wygrał trzy mecze z rzędu. Przełamanie nadeszło około 19. minuty, kiedy potężny wyrzut z autu Piotra Wtulicha trafił wprost na głowę Damiana Kotowskiego, który zdobył gola kontaktowego. Zanim goście zdążyli się otrząsnąć, gospodarze doprowadzili do wyrównania – Wtulich popędził prawą stroną, zwiódł obrońcę, wygrał przebitkę i choć jego pierwszy strzał obronił bramkarz, piłka wróciła do niego, odbiła się i trafiła pod nogi Kotowskiego, który dopełnił formalności na 2:2.
Na drugą połowę obie ekipy wyszły bardzo zmotywowane, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dzięki czemu oglądaliśmy mnóstwo ofensywnego futbolu w najlepszym wydaniu. Świetną okazję z rzutu wolnego miał Mocyk, ale jego strzał z linii bramkowej wybił czujny Oleksandr Hutarov. Mecz obfitował też w walkę fizyczną i ostrzejsze starcia, czego dowodem była żółta kartka dla Tomasza Kąkola po dwóch faulach w krótkim czasie. Zarówno gospodarze, jak i goście walczyli o każdy centymetr boiska, ale z biegiem czasu pojawiały się coraz większe problemy z celnością podań i skutecznością wykończeń. Końcówka zdecydowanie należała do Mareckich Wyg, którzy stworzyli mnóstwo okazji i tylko jeden Bóg wie, jakim cudem nie udało im się zdobyć zwycięskiej bramki.
Patrząc na przebieg meczu, podział punktów wydaje się sprawiedliwy, ale biorąc pod uwagę finałowe minuty, gospodarze mogą sobie pluć w brodę, że nie przypieczętowali świetnej drugiej połowy golem na wagę wygranej i pierwszego miejsca. A tak – wszystko jest w rękach FC Fenix.
W niedzielne popołudnie na boisku spotkały się zespoły, które przed 13. kolejką znajdowały się w strefie spadkowej. Znając wynik ekipy OldBoys Derby II, obie drużyny wiedziały, że jest szansa powalczyć o wydostanie się z dolnych rejonów tabeli lub przynajmniej utrzymać kontakt z grupą bezpieczną.
Od pierwszych minut inicjatywę przejęli goście. Mimo spokojnego początku, już w drugiej minucie Olivier Wójcik obił słupek bramki gospodarzy. Obie drużyny nie forsowały tempa – trudno powiedzieć, czy wpływ na to miała stawka meczu, przygrzewające słońce czy po prostu krótkie ławki rezerwowych. W 8. minucie wynik otworzył Rafał Szewczyk, który płaskim strzałem pokonał Michała Piątkowskiego. Asystujący w tej akcji Rafał Dobrosz był zresztą bohaterem także kolejnych minut – zdobył dwa następne gole, dając swojej drużynie solidną zaliczkę. Trzeba przyznać, że defensywa gospodarzy nie prezentowała się najlepiej, choć warto zaznaczyć, że oślepiające słońce zdecydowanie utrudniało zadanie bramkarzowi.
Piękną akcję w 16. minucie zainicjował właśnie golkiper FC Po Nalewce – jego ofensywne wyjście i płaskie podanie przed pole karne znalazło Yakubiva, który zaliczył asystę przy trafieniu Fugiela. Gospodarze poczuli się pewniej, zaczęli częściej uderzać na bramkę i jeszcze przed przerwą zmniejszyli straty – trzybramkowa przewaga stopniała, co na chwilę mogło zwiastować emocje.
To jednak tylko rozdrażniło zespół z Bemowa. Po jednym trafieniu Yakubiva dla gospodarzy, strzelali już tylko goście. Bulbez Team Bemowo, po serii pięciu porażek, w końcu się przełamali i odnieśli ważne zwycięstwo, które pozwoli im spędzić majówkę w spokojniejszej części tabeli.
Po dość obiecującym początku rundy wiosennej OldBoys Derby II złapali wyraźną zadyszkę. W 13. kolejce na ich drodze do trzech punktów stanęła druga drużyna Siriusa. Goście radzą sobie w tym sezonie bardzo dobrze, więc spodziewaliśmy się wyrównanego widowiska.
Pierwsza połowa zdecydowanie należała jednak do Siriusa, który już w 2. minucie objął prowadzenie – autorem gola był Ihor Pivovar, wyróżniający się na tle kolegów. Najlepszy strzelec gospodarzy, Łukasz Łukasiewicz, szybko odpowiedział, doprowadzając do remisu. Od tego momentu gole zdobywali już tylko zawodnicy gości, którzy bez większych problemów przedostawali się pod bramkę Rafała Wieczorka. Dopiero w ostatnich minutach pierwszej połowy gra się nieco wyrównała, ale to Sirius zamknął tę część meczu mocnym akcentem – wynik na 1:6 ustalił, ponownie, Ihor Pivovar.
Druga połowa była już bardziej wyrównana. Gospodarze zaczęli lepiej radzić sobie w ofensywie, co przełożyło się na dwa szybkie gole, zdobyte w krótkim odstępie czasu. Goście musieli się mocno napracować, aby utrzymać bezpieczną, trzybramkową przewagę. Pierwszy gol Siriusa w tej części gry padł dopiero 12 minut przed końcem meczu, ale OldBoys Derby II szybko odpowiedzieli kolejnym trafieniem, podtrzymując nadzieję na korzystny wynik. Upływający czas działał jednak na ich niekorzyść.
Na trzy minuty przed końcem obie drużyny wymieniły jeszcze po jednym ciosie, ustalając końcowy rezultat na 5:8. Sirius II odniósł tym samym swoje trzecie zwycięstwo z rzędu, zbliżając się do podium. OldBoys Derby II, z zaledwie dwoma punktami na koncie tej wiosny, wpadli w strefę spadkową i jeśli myślą o grze w pucharze kończącym sezon 2024/2025, muszą szybko wziąć się do roboty.
Jednym z ciekawszych spotkań zeszłej niedzieli było starcie FC Górka Kazurka z Legionem w ramach 9. ligi. Jesienny pojedynek tych drużyn był dość jednostronny na korzyść gospodarzy, więc goście, podwójnie zmotywowani, chcieli udowodnić, że tamta porażka była tylko wypadkiem przy pracy.
Początek meczu znów należał jednak do gospodarzy. Już w jednej z pierwszych akcji, po rzucie rożnym i podaniu Majewskiego, Szymon Mazur pewnym strzałem pokonał bramkarza Legionu, otwierając wynik. Podrażnieni przeciwnicy szybko wzięli się za odrabianie strat. Najpierw Popovych doprowadził do wyrównania – po świetnym dograniu wystarczyło mu tylko dołożyć nogę, by skierować piłkę do praktycznie pustej bramki. Następnie Vladyslav Barabash mocnym uderzeniem z dystansu wyprowadził Legion na prowadzenie, a wynik podwyższył Denys Froliahin, który w sytuacji sam na sam zachował zimną krew.
Dlaczego tak szczegółowo opisujemy te bramki? Bo to… wszystkie trafienia Legionu w tym meczu – i, co ciekawe, dokładnie tyle wystarczyło, żeby zgarnąć pełną pulę punktów. W drugiej połowie FC Górka Kazurka próbowała gonić wynik. Udało się zmniejszyć straty za sprawą gola Wiktora Makaruka, ale na więcej gospodarzy nie było już stać – defensywa Legionu była tego dnia bardzo solidna. Nawet żółta kartka i gra w osłabieniu w końcówce nie przeszkodziły gościom w dowiezieniu zwycięstwa.
Legion, grając konsekwentnie i skutecznie, zamieszał w tabeli i – po naprawdę udanej wiośnie – coraz wyraźniej zgłasza swoją kandydaturę do walki o medale. Ekipa Górki natomiast wciąż musi szukać swoich szans w kolejnych meczach, jeśli chce wydostać się ze strefy spadkowej.
W niedzielny wieczór byliśmy świadkami meczu pomiędzy Blokersami a Mistrzami Chaosu. Faworytem starcia byli goście, co nie dziwi, bo walczą oni zaciekle o awans do wyższej klasy rozgrywkowej, podczas gdy Blokersi próbują wydostać się ze strefy spadkowej.
Ku zaskoczeniu wielu obserwatorów, spotkanie miało bardzo wyrównany przebieg. Od pierwszych minut oglądaliśmy wymianę ciosów między drużynami. Mistrzowie Chaosu prowadzili grę – lepiej operowali piłką i stwarzali sobie więcej dogodnych sytuacji, jednak jak wiadomo, wygrywa ten, kto jest skuteczniejszy, a nie ten, kto gra ładniej. Tego dnia to Blokersi wykazali się zabójczą skutecznością – każda ich akcja była groźna, i po 25 minutach prowadzili już 3:1.
Podrażnieni takim obrotem spraw goście podkręcili tempo i zaczęli coraz mocniej naciskać, co szybko przyniosło efekt – doprowadzili do remisu 3:3. Końcówka spotkania to była prawdziwa wojna – cios za cios, akcja za akcją. Choć to Mistrzowie Chaosu nadal dyktowali warunki, Blokersi umiejętnie wykorzystywali swoje kontry, a świetne zawody rozegrali Bartek Kochan i Hubert Brodowski.
To właśnie Brodowski w końcówce zapewnił swojej drużynie cenne trzy punkty, ustalając wynik na 6:5 i sprawiając sporą niespodziankę.
Starcia między zespołami, które dzieli w tabeli przepaść, zazwyczaj mają dość przewidywalny przebieg – faworyci najmniejszym nakładem sił dokładają kolejne bramki, odprawiając niżej notowanych przeciwników z dwucyfrowym wynikiem. I choć początkowo wydawało się, że pragnąca powrotu na podium Skra idealnie wpisze się w rolę „kata” Bohaterów, to im dalej w mecz, tym więcej było emocji.
Gospodarze od początku postawili sobie za cel szybkie zdobycie bramki i agresywnie pressowali rywali. Strzelanie rozpoczął Bartosz Dzikowski, który dopadł do piłki odbitej od słupka po rzucie rożnym. Pięć minut później oglądaliśmy skuteczną kontrę czerwonych – kapitan Nikodem Marcinkowski popisał się zagraniem piętą wzdłuż pola karnego, a Ernest Ekiert wpakował piłkę pod poprzeczkę. Prowadzenie 2:0 uśpiło nieco Skrę, która zlekceważyła Mateusza Nykiela – ten przebiegł z piłką niemal całe boisko i zdobył gola kontaktowego. Mimo prób dłuższego utrzymywania się przy piłce, obie drużyny najgroźniejsze były po odbiorach i szybkich kontratakach. Choć okazji było mniej więcej tyle samo po obu stronach, to Skra była znacznie skuteczniejsza. Dzięki duetowi Radzki – Dzikowski gospodarze podwyższyli na 4:1, a Dzikowski błysnął także przy piątej bramce, mijając rywala i dogrywając do Israela Mipakatahara. Prawdziwa perełka czekała nas jednak tuż przed przerwą – Maciej Chrzanowski, po podaniu od bramkarza, podbił piłkę nad rywalem i huknął z woleja obok zaskoczonego golkipera gospodarzy.
W drugiej połowie gole sypały się jak z rękawa – wynik w ciągu czterech minut zmienił się z 5:2 na 7:4. Heavyweight Heroes popisali się kolejną piękną bramką: będący z piłką we własnym polu karnym Nykiel zauważył wysoko ustawionego Mateusza Prusa i przelobował go z dużej odległości. Skra, zaskoczona walecznością gości, miała coraz większe problemy z powstrzymywaniem ich ofensywy – w jednej z akcji Tomasz Radzki musiał ratować się faulem, za co zobaczył żółtą kartkę. Mimo chwilowego osłabienia, gospodarze w końcu „wzięli sprawy w swoje ręce” – dwa szybkie ciosy z udziałem Ekierta i Mipakatahara zakończyły emocje. Goście odpowiedzieli jeszcze bramką Piotra Cheby, który w tej akcji zaimponował siłą fizyczną, ale wynik był już przesądzony.
To spotkanie miało wszystko, czego piłkarska dusza mogła zapragnąć: płynne akcje, piękne gole, walkę do końca i bramkarskie popisy. Choć Heavyweight Heroes znów musieli uznać wyższość rywala, należy pochwalić ich za ambitną grę – wykorzystywali swoje atuty najlepiej, jak potrafili, i napsuli Skrze sporo krwi. Skra natomiast wykonała plan w stu procentach i wróciła na wymarzone podium.
Starcie FC Polska Górom z liderującymi FC Dzikami z Lasu II zapowiadało się jako jednostronny pojedynek, ale rzeczywistość zaskoczyła wszystkich. Gospodarze wyszli na boisko z dużą wiarą i od pierwszego gwizdka narzucili swoje warunki gry. Grali pewnie, konsekwentnie i zasłużenie wygrali pierwszą połowę 3:1. Świetny występ zaliczył Jakub Szymkowiak, który kilkukrotnie ratował swój zespół przed stratą bramki.
Goście, choć teoretycznie silniejsi, sprawiali wrażenie zdezorientowanych. Brakowało im konkretów w ataku, a defensywa pozostawiała wiele do życzenia. Dopiero po przerwie Dziki zdołały się przebudzić. W drugiej części meczu częściej dochodziło do bramkowych okazji z obu stron, ale gospodarze wciąż prezentowali się solidnie i przez długi czas trzymali przewagę.
Ostatecznie jednak mecz zakończył się remisem 4:4, co dla FC Polska Górom było dużym rozczarowaniem – tym bardziej że dwa niefortunne samobóje Oskara Zakrzewskiego mocno ułatwiły rywalom odrobienie strat. W ekipie gospodarzy bardzo dobrze spisał się debiutujący Szymon Olesiejczuk, który zanotował dwa gole i asystę.
To był mecz pełen zwrotów akcji, z wyrównanym poziomem, którego chyba mało kto się spodziewał. Liderzy uratowali punkt, a FC Polska Górom może mówić o sporym niedosycie.
Czasoumilacze vs Warsaw Wilanów to kolejne spotkanie, które mogliśmy oglądać tego dnia na Arenie Grenady. Jesienią oba zespoły stoczyły niezwykle wyrównany bój i – jak się okazało – scenariusz powtórzył się również w rundzie wiosennej.
Strzelanie rozpoczął Świtalski, który mocnym uderzeniem – po lekkim rykoszecie – zmieścił piłkę w siatce Czasoumilaczy. Radość gości nie trwała jednak długo, bo już po niespełna dwóch minutach Krzywkowski doprowadził do wyrównania. Mecz toczył się dalej w szybkim tempie, a na murawie oglądaliśmy przede wszystkim zaciętą walkę o każdy skrawek boiska, szczególnie w środku pola.
Coraz odważniej do głosu dochodził Dima Rumezhak, który potężnym strzałem przełamał ręce bramkarza i wyprowadził Warsaw Wilanów na 2:1. Ale zgodnie z rytmem tego spotkania, także i to prowadzenie nie trwało długo – ponownie po niespełna dwóch minutach Samulak wyrównał wynik.
Pierwsza połowa była wyrównana, co absolutnie nie zaskakiwało, a podobny obraz gry oglądaliśmy również po przerwie. Jednak to gospodarze pokazali większą skuteczność – trafiając aż trzykrotnie w drugiej odsłonie, zapewnili sobie cenne trzy punkty. Gościom pozostały tylko dwa „trafienia pocieszenia”, zanim sędzia zakończył mecz ostatnim gwizdkiem.
Czasoumilacze dzięki temu zwycięstwu umacniają swoją pozycję i wciąż pozostają w grze o końcowy triumf w lidze. Warsaw Wilanów natomiast traci ważne punkty, które mogą okazać się kluczowe w walce o medale.
Mecz pomiędzy Astrą, która tydzień temu w końcu przełamała się i odniosła zwycięstwo, a Compatibl, które już w tej rundzie pokazywało, że potrafi ogrywać wyżej notowanych rywali, miał ogromne znaczenie w kontekście ligowej tabeli i przedłużenia szans na medale dla obu ekip.
FC Astra dobrze weszła w ten mecz – pewnie rozgrywała akcje, grała z polotem i dużą pewnością siebie, co przyniosło efekt w postaci bramki Tymura Velidkusa. Jednak ten gol jakby rozluźnił szyki gospodarzy, co skrzętnie wykorzystali zawodnicy Compatibl. Przejęli inicjatywę i od tego momentu do końca pierwszej połowy tylko oni trafiali do siatki – aż trzykrotnie.
W drugiej odsłonie najlepszy na boisku w zespole gości Tomasz Kowalczyk jeszcze podwyższył prowadzenie i zrobiło się 4:1. Astra ruszyła do zdecydowanych ataków i w końcówce zbliżyła się już na jedną bramkę do rywali, ale decydujący cios ponownie zadał niezawodny Kowalczyk, ustalając wynik meczu na 6:4.
Dzięki temu zwycięstwu Compatibl zrównał się punktami z Astrą w tabeli – oba zespoły tracą po pięć oczek do miejsca na podium i wciąż są realnie w grze o awans do wyższej klasy rozgrywkowej.
Mecz pomiędzy drużynami ASAP a Pers zakończył się wynikiem 4:7, a już pierwsza połowa zapowiadała emocjonujące widowisko, kończąc się wysokim prowadzeniem gości 1:5. Od samego początku to Pers narzucił swoje tempo gry i szybko przejął kontrolę nad wydarzeniami na boisku. Ich wysoki pressing i świetna organizacja w ofensywie sprawiły, że ASAP miał ogromne problemy z wyprowadzeniem piłki i konstruowaniem akcji.
Kluczową postacią w zespole Persów był Kamol Obidov, który rozegrał kapitalne zawody. Do jednej zdobytej bramki dołożył aż pięć asyst, co pokazuje, jak duży wpływ miał na grę swojego zespołu. Koledzy z drużyny, mając takiego kreatora, mogli liczyć na dogodne okazje strzeleckie niemal w każdej akcji.
Pierwsze 25 minut zostało całkowicie zdominowane przez gości, natomiast druga połowa była już bardziej wyrównana. Gospodarze zaczęli odgryzać się rywalom, korzystając z tego, że Persowie wyraźnie zwolnili tempo. Piłkarze ASAP Vegas zaczęli kreować więcej sytuacji bramkowych, starając się zmniejszyć różnicę z pierwszej części meczu.
Ostatecznie nie udało im się jednak odrobić strat i musieli uznać wyższość znacznie lepiej dysponowanych oponentów.
W meczu 10. ligi pomiędzy Gambą Veloce a MWSP kibice byli świadkami prawdziwego futbolowego rollercoastera. Ostatecznie to drużyna MWSP, po pełnym emocji widowisku, wygrała 7:5, choć przez długi czas to Gamba była bliżej zwycięstwa.
Spotkanie rozpoczęło się idealnie dla gospodarzy – do przerwy prowadzili 2:1, a tuż po wznowieniu gry podwyższyli wynik na 3:1. Wydawało się, że mają mecz pod pełną kontrolą, jednak wtedy inicjatywę przejęli goście. MWSP najpierw doprowadziło do wyrównania 3:3, ale Gamba Veloce szybko odpowiedziała, wychodząc na 4:3. Odpowiedź MWSP była błyskawiczna – Górczyński trafił na 4:4, a chwilę później Nowak dał drużynie pierwsze prowadzenie w meczu, zdobywając bramkę na 4:5.
Gamba zdołała jeszcze raz wyrównać na 5:5, ale końcówka zdecydowanie należała do MWSP, które dołożyło dwa kolejne trafienia, ustalając wynik spotkania na 5:7.
Bez wątpienia bohaterem meczu był Jakub Sołdaczuk. Stoper MWSP, mimo że nie imponuje typowymi warunkami fizycznymi dla obrońcy (ani wysoki, ani bardzo silny), rozegrał fenomenalne zawody. Jego znakomite wyczucie, zwinność i technika pozwalały nie tylko skutecznie rozbijać ataki rywali, ale przede wszystkim świetnie rozprowadzać piłkę od tyłu. Sołdaczuk popisał się aż trzema asystami, będąc kluczowym ogniwem budującym ofensywę swojego zespołu. Dzięki jego zimnej krwi i umiejętnościom w wyprowadzeniu piłki MWSP potrafiło wrócić do gry w najtrudniejszych momentach, a potem przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. To zwycięstwo może okazać się niezwykle cenne w dalszej walce o ligowe cele, pokazując, że MWSP potrafi wygrywać nawet wtedy, gdy mecz nie układa się od początku po ich myśli.
Albo przedłużone święta, albo wcześniej rozpoczęta majówka – tylko tak możemy sobie wytłumaczyć tak słabą frekwencję po obu stronach. Zdecydowanie, kolejka ligowa między tymi wydarzeniami nie wpisała się najlepiej w kalendarz zawodników obu ekip. WKS Bęgal stawił się zaledwie w meczowej szóstce, natomiast sytuacja Galeonu początkowo wyglądała jeszcze gorzej – gotowy do gry był nawet menedżer gospodarzy, Magnus Michalski, który z powodu kontuzji nie grał w piłkę od ponad dwóch lat. Ostatecznie udało się zebrać pełną szóstkę i sędzia mógł rozpocząć zawody.
Mecz zaczął się świetnie dla Galeonu – już w pierwszej akcji Misha Lishtwan popisał się indywidualnym rajdem i gospodarze objęli prowadzenie. Wydawało się, że będzie to początek prawdziwej kanonady, ale nic bardziej mylnego. W pierwszej połowie padła jeszcze tylko jedna bramka, a gra toczyła się według powtarzającego się schematu – Galeon próbował ataku pozycyjnego, natomiast Bęgal cofnął się na własną połowę, licząc na kontrataki. Taki plan długo działał, bo drużyna Magnusa Michalskiego waliła głową w mur. W końcu jednak Bęgal dopiął swego – kapitalnym prostopadłym podaniem popisał się Kuba Szabłowski, a Przemysław Chojnacki skutecznie wykończył akcję, po czym sędzia zakończył pierwszą połowę.
Druga część meczu była bardzo podobna. Biorąc pod uwagę brak zmienników w obu zespołach, o wyniku prawdopodobnie przesądziło to, kto lepiej rozłożył siły na całe 50 minut. Kluczowy okazał się młodszy wiek zawodników Hiszpańskiego Galeonu – Adam Strobel i Krzysztof Małażewski zdobyli bramki na 2:1 i 3:1, co w praktyce przesądziło o zwycięstwie gospodarzy. Bęgal jednak nie składał broni i zdołał jeszcze zdobyć gola kontaktowego na 3:2. Ostateczne słowo należało jednak do Adama Strobla, który dwoma trafieniami ustalił wynik na 5:2.
Brawa należą się obu drużynom – mimo braków kadrowych obie zostawiły na boisku sporo serca. WKS Bęgal dodatkowo długo stawiał opór wyżej notowanemu rywalowi i nie powinien mieć sobie nic do zarzucenia.
Mający na swoim koncie serię porażek Dżentelmeni szukali przełamania w meczu z Boiskowym Folklorem, dla którego każdy punkt jest na wagę złota. Od początku było widać duże skupienie i determinację gospodarzy, którzy chcieli zgarnąć pełną pulę.
Wynik spotkania otworzył Michał Tymoszuk, a chwilę później prowadzenie podwyższył Kacper Miriuk. Dżentelmeni odpowiedzieli trafieniem bardzo aktywnego tego dnia Michała Kurowskiego, jednak ta bramka niewiele zmieniła – Boiskowy Folklor szybko wrócił do swojej ofensywy, zdobywając kolejne gole. Do przerwy gospodarze prowadzili już 5:2, w pełni kontrolując wydarzenia na boisku.
Po zmianie stron goście szybko zdobyli bramkę, która dała im jeszcze cień nadziei na odwrócenie losów meczu. Mimo ambitnej postawy, przewaga Boiskowego Folkloru była wyraźna – gospodarze grali konsekwentnie, raz po raz zagrażając bramce rywali. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 8:5 na korzyść Boiskowego Folkloru, który dzięki temu zwycięstwu utrzymuje się nad strefą spadkową.
Dżentelmeni natomiast znaleźli się w bardzo trudnym położeniu – ich szanse na utrzymanie wydają się już marginalne i tylko niespodziewany zwrot akcji mógłby odwrócić ten trend.
Gospodarze byli faworytami tego spotkania i zagrali jak przystało na pretendentów do tytułu. Dość powiedzieć, że Force Fusion FC nie przegrywało ani przez chwilę, choć FC Legion UA w pierwszej połowie postawił naprawdę trudne warunki. Już w 3. minucie gospodarze otworzyli wynik – Ruslan Yakubiv trafił bezpośrednio z rzutu wolnego. Później oglądaliśmy walkę cios za cios. Obie drużyny momentami były nieskuteczne, ale gdy już złapały rytm, w ciągu 10 minut padły aż cztery gole. Za każdym razem, gdy goście doprowadzali do remisu, Force Fusion FC natychmiast odzyskiwało prowadzenie. Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 3:2, a mimo minimalnej przewagi gospodarzy nie można było skreślać Legionu UA.
Po przerwie goście mieli kilka okazji, by wyrównać. W najlepszej z nich, z najbliższej odległości, nie zdołali jednak pokonać Volodymyra Antoshki. Z drugiej strony Ruslan Yakubiv wysłał FC Legion UA pierwszy sygnał ostrzegawczy, marnując sytuację sam na sam z Bartkiem Klimczakiem. Chwilę później gospodarze bezlitośnie rozstrzygnęli losy meczu. Force Fusion FC podkręciło tempo, strzelając trzy bramki z kontrataków, nie tracąc przy tym żadnej.
Bohaterem drugiej połowy był Ruslan Yakubiv, który dołożył dwie bramki i asystę. Warto również docenić Oleha Leshchyshyna – najpierw mocnym uderzeniem zdobył gola na 4:2, a przy trafieniu na 5:2 to właśnie jego wybicie piłki zamieniło się w asystę.
Ostatecznie Force Fusion FC wygrało 6:2 i nadal znajduje się tylko punkt za liderem. FC Legion UA musi teraz skupić się na obronie miejsca premiowanego awansem do Pucharu Ligi Fanów – strata do trzeciego Shitable wynosi już pięć punktów, a Lisy Bez Polisy i Borowiki tylko czekają na potknięcie Legionu.
W 11. lidze doszło do pojedynku dwóch ekip z dołu tabeli – ostatnie Furduncio Brasil II podejmowało Jogę Bonito. Trudno było wskazać wyraźnego faworyta, co zapowiadało emocjonujący i wyrównany pojedynek do samego końca.
Zdecydowanie lepiej spotkanie rozpoczęli zawodnicy Karola Klimaszewskiego, którzy od pierwszych minut narzucili swój styl gry. Joga prezentowała się lepiej – grali dokładniej i z większym pomysłem, a w ataku wyróżniał się Gracjan Rybiński, imponujący techniką na tle Brazylijczyków. Pomimo przewagi długo utrzymywał się wynik bezbramkowy. Gospodarze również starali się konstruować akcje, jednak brakowało im precyzji i zgrania. W końcu to goście otworzyli wynik – po świetnej akcji Rybińskiego wyszli na jednobramkowe prowadzenie, które utrzymali do przerwy.
Po zmianie stron gra nabrała rumieńców. Szczególnie Furduncio Brasil poprawiło swoją grę – stali się bardziej dokładni i zespołowi, co zaczęło przynosić zagrożenie pod bramką Patryka Wąsowskiego. W 37. minucie gospodarze wyrównali po trafieniu weterana Luciano Santany i zrobiło się 1:1. Taki rozwój wydarzeń podziałał mobilizująco na Jogę. Ponownie wyróżniał się Rybiński, który był motorem napędowym akcji ofensywnych. W 40. minucie zdobył swoją drugą bramkę, dając Jogom ponowne prowadzenie. Gospodarze do końca starali się jeszcze wyrównać, ale brakowało im cierpliwości w decydujących momentach. Warto podkreślić też świetny występ bramkarza Patryka Wąsowskiego, który kilkukrotnie ratował swój zespół.
Ostatecznie wynik nie uległ już zmianie – Joga Bonito wygrała 2:1, potwierdzając swoją wyższość i pokazując determinację w walce o utrzymanie w 11. lidze. Furduncio Brasil, choć momentami pokazało niezłą jakość, musi jeszcze popracować nad zgraniem i skutecznością, jeśli chce zacząć regularnie punktować w nadchodzących kolejkach.
Aktualny lider 11. ligi, FC Astana, stanął przed konkretnym wyzwaniem, mierząc się z zespołem Lisy bez Polisy. Od samego początku było widać, że lider nie zamierza zostawiać złudzeń – narzucił swoje tempo gry i praktycznie w każdym aspekcie dominował nad rywalem.
Mecz rozpoczął się pechowo dla Lisów – od samobójczego gola autorstwa Siulkowskiego. Goście jednak cierpliwie budowali kolejne akcje ofensywne i stopniowo powiększali przewagę. Lisy próbowały się odgryzać długimi podaniami do napastników, ale te próby były łatwe do zatrzymania. Do przerwy Astana prowadziła już trzema bramkami, a mimo solidnego wyniku nie myślała o zwolnieniu tempa.
Trudno wyróżnić jednego zawodnika, bo cała drużyna gości zaprezentowała świetny, zespołowy futbol – dokładne podania, wymienność pozycji i konsekwencja w grze robiły różnicę. Druga połowa wyglądała podobnie – Lisy próbowały atakować, ale brakowało im szybkości i kondycji, podczas gdy Astana grała swoje, kontrolując przebieg meczu od początku do końca.
Ostateczny wynik 9:4 na korzyść lidera nie powinien dziwić nikogo – to była zasłużona wygrana drużyny, która pewnie zmierza po mistrzostwo.
Mecz pomiędzy Shitable a Borowikami zakończył się wynikiem 8:3, choć po pierwszej połowie nic nie zapowiadało takiego scenariusza. Goście delikatnie przeważali w pierwszych 25 minutach i na przerwę schodzili z prowadzeniem 2:1, ale gra była wyrównana i żadna z drużyn nie miała wyraźnej przewagi.
Druga połowa to już zupełnie inna historia. Shitable wyszło z szatni z ogromną determinacją i kompletnie zdominowało rywali. Szybkie wyrównanie tylko podkręciło tempo, a potem oglądaliśmy prawdziwą deklasację – gospodarze całkowicie przejęli inicjatywę i nie dali przeciwnikom żadnych szans.
Największym bohaterem meczu był bez wątpienia Fedir Ivanchenko. Był absolutnie wszędzie – harował zarówno w ofensywie, jak i w defensywie, a jego wkład w zwycięstwo trudno przecenić. Cztery strzelone bramki i dwie asysty mówią same za siebie – tego dnia to on był architektem sukcesu swojej drużyny.
Podsumowując, druga połowa całkowicie odmieniła obraz meczu i nie pozostawiła złudzeń – Shitable pewnie sięgnęło po komplet punktów, zwyciężając 8:3.
Do walki o punkty stanęły dwie drużyny zajmujące ostatnie miejsca w tabeli 12. ligi. BRD Young Warriors tracili 8, a Wystrzeleni 5 punktów do bezpiecznej strefy, więc dla obu ekip był to mecz o życie. Optyczną przewagę od początku mieli gospodarze i można było odnieść wrażenie, że zwycięstwo jest w ich zasięgu. Mimo to pierwszą bardzo groźną sytuację stworzyli goście – w 6. minucie Michał Opiński stanął przed szansą na gola, ale Fiodorow popisał się świetną interwencją.
Teoretycznie na korzyść Young Warriors przemawiał fakt, że w zespole Wystrzelonych między słupkami stanął zawodnik z pola. Żeby jednak wykorzystać ten handicap, trzeba było oddawać celne strzały – a tych gospodarze mieli jak na lekarstwo. Dopiero pod koniec pierwszej połowy padła pierwsza bramka, a jej autorem został Mateusz Adamiec. Radość gospodarzy trwała krótko – już minutę później odpowiedział aktywny tego dnia Michał Opiński. Jeszcze przed przerwą gola dorzucił Zawada – być może nie padłby on, gdyby w bramce stał nominalny golkiper.
Kiedy w 30. minucie Miszkurka podwyższył na 3:1, wydawało się, że trzy punkty zostaną w rękach gospodarzy. Wystrzeleni jednak nie zamierzali się poddać. W drugiej połowie nastąpiła zmiana bramkarza w ekipie gości – Karol Rodak nie tylko bronił, ale też… strzelał. Dwie jego bramki doprowadziły do wyrównania.
Obie strony miały jeszcze okazje, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, ale wynik już się nie zmienił. Biorąc pod uwagę wygraną DMN Yebańsk, remis nie był satysfakcjonujący dla żadnej z ekip.
W 13. kolejce 12. ligi FC Razam zmierzyło się z Piwo Po Meczu FC. Faworytem tego spotkania byli goście, którzy plasowali się na podium, tracąc zaledwie 3 punkty do drugiego miejsca. Gospodarze natomiast, z dorobkiem 14 punktów, walczyli o utrzymanie i zajmowali 7. lokatę.
Pierwsza połowa była sporym zaskoczeniem. Choć Piwo Po Meczu zgodnie z planem wyszło na prowadzenie, FC Razam szybko odpowiedziało wyrównującym golem. Co więcej, gospodarze zaczęli przejmować inicjatywę i w pewnym momencie prowadzili już 3:1, całkowicie kontrolując wydarzenia na boisku. Mieli mnóstwo okazji na podwyższenie wyniku, ale brakowało im skuteczności – albo ostatnie podanie było niedokładne, albo strzały nie znajdowały drogi do siatki. Jak to zwykle bywa, niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. Pod koniec pierwszej połowy goście wywalczyli rzut karny, który pewnie wykorzystał Michał Świercz. Do przerwy mieliśmy więc wynik 3:2.
Druga połowa była zupełnie inna. Tym razem to Piwo Po Meczu przejęło inicjatywę i praktycznie przez całą drugą część meczu dominowało. Chłopaki zdołali odrobić straty, a następnie przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, wygrywając ostatecznie 3:4. Trudno powiedzieć, co stało się z Razamem – zespół, który w pierwszej połowie prezentował się naprawdę dobrze, po przerwie jakby opadł z sił i nie potrafił już nawiązać walki na takiej samej intensywności.
Po tej kolejce goście zrobili duży krok w stronę walki o mistrzostwo, natomiast gospodarze pozostają niebezpiecznie blisko strefy spadkowej.
Rywalizacja Cały Czas Bomba z Lepanes zapowiadała się jako jedno z najciekawszych spotkań tej kolejki. Co prawda oba zespoły mają niewielkie szanse na walkę o awans, ale fakt, że do tej pory nie zaznały jeszcze porażki w tej rundzie, dawał nadzieję na solidne widowisko.
Początek meczu należał do Lepanes, które szybko objęło dwubramkowe prowadzenie i wydawało się, że goście zmierzają po kolejne cenne punkty. Rywale nie zamierzali jednak odpuszczać i na boisku trwała zacięta walka o każdą piłkę. W pewnym momencie doszło do spięcia między zawodnikami i po tym przestoju gra Lepanes wyraźnie siadła. Z wyniku 0:2 zrobiło się 3:2 dla Cały Czas Bomba i to gospodarze dość niespodziewanie schodzili na przerwę z prowadzeniem.
W drugiej połowie goście nadal nie potrafili odnaleźć swojego rytmu. W poprzednich meczach imponowali cierpliwą budową akcji, szukając najlepszych okazji do strzału, natomiast tym razem często się spieszyli i uderzali z nieprzygotowanych pozycji. To była woda na młyn dla Bombiarzy, którzy czuli się w takich warunkach znacznie lepiej i byli zwyczajnie lepiej dysponowani tego dnia.
Bardzo skuteczny był Radosław Gadomski, dobre zawody rozegrali także Kacper Chimczuk i Maks Czyżewski, a reszta zespołu mocno pracowała w defensywie, skutecznie rozbijając kolejne ataki Lepanes. Jedyny moment, w którym goście mogli jeszcze poczuć, że coś ugrają, to sytuacja, gdy Kuba Bieniek trafił na 5:3. Oponenci szybko jednak odpowiedzieli i ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 7:3.
Cały Czas Bomba rozegrało bardzo dobre spotkanie, skutecznie neutralizując atuty rywala, natomiast Lepanes ma materiał do analizy i przemyśleń, jeśli chce w kolejnych meczach wrócić na właściwe tory.
W ramach 12. ligi naprzeciwko siebie stanęły zespoły Dynama Wołomin oraz AC Choszczówki. Goście przed tym spotkaniem nie mieli wyboru – musieli wygrać, jeśli poważnie myśleli o walce o najwyższy stopień podium z ekipą Patetikos.
Początek meczu nie układał się jednak po ich myśli – strzelanie rozpoczęli gracze Dynama, a konkretnie Michał Matyja, który pewnie wykorzystał rzut karny. Piłkarze w ciemnych strojach szybko jednak się przebudzili i podkręcili tempo, stopniowo przejmując inicjatywę. Nie tylko doprowadzili do wyrównania, ale też objęli prowadzenie jeszcze przed przerwą. Choszczówka imponowała organizacją gry w ofensywie oraz skutecznym pressingiem, który zmuszał obronę Dynama do błędów. Do przerwy na tablicy wyników widniało 1:3, co zwiastowało emocje w drugiej połowie.
Po zmianie stron goście wyszli z założenia, że najlepszą obroną jest atak – i konsekwentnie realizowali ten plan, nie dając rywalom chwili wytchnienia. Świetny mecz rozegrał Michał Kochanowski, który zanotował trzy asysty i ustrzelił dublet. Był niesamowicie aktywny, cały czas szukał gry, z łatwością urywał się obrońcom i kreował kolejne akcje ofensywne.
Ostatecznie Dynamo musiało uznać wyższość rywali, przegrywając 3:7.
Stawka spotkania pomiędzy drugą ekipą Inferno a Gentleman Warsaw Team była ogromna – obie drużyny miały przed meczem taki sam dorobek punktowy, a walka o medale wchodziła w decydującą fazę. Charyzmatyczny menedżer Inferno wystawił najmocniejszy możliwy skład i jego zespół szybko objął prowadzenie po trafieniu Beniamina Kuligowskiego, który wykorzystał świetne podanie Pawła Stanka. Stanek rozegrał kapitalne zawody i bezdyskusyjnie zasłużył na miano MVP tej kolejki.
Gentleman Warsaw Team nie zamierzał jednak składać broni – szybko odpowiedzieli i doprowadzili do remisu. Ponownie na prowadzenie Inferno wyprowadził Paweł Stanek, ale i tym razem goście wyrównali, za sprawą Michała Dodiego. Końcówka pierwszej połowy należała już jednak do gospodarzy, którzy zeszli na przerwę z zasłużonym prowadzeniem 4:2.
Wydawało się, że po zmianie stron Inferno spokojnie dowiezie zwycięstwo, bo w pewnym momencie wynik brzmiał już 6:2. Gentleman Warsaw Team pokazał jednak ogromną determinację, odrobił straty i doprowadził do remisu, co zapowiadało wielkie emocje w końcówce.
I wtedy na scenę znów wszedł Paweł Stanek. Pod wodzą Igora Patkowskiego rozegrał prawdziwy koncert – dwie decydujące bramki w końcówce meczu przypieczętowały zwycięstwo Inferno 8:6. Gospodarze wciąż pozostają w grze o najwyższą lokatę w lidze, a Gentleman Warsaw Team, choć spadł na czwarte miejsce, nadal ma realne szanse na awans do wyższej klasy rozgrywkowej.
Do ciekawego pojedynku doszło w 13. kolejce między zespołami FC Wombaty i Old Boys Derby III. Obie drużyny zajmowały odpowiednio 7. i 8. miejsce w tabeli, miały identyczny bilans rozegranych meczów i różniły się zaledwie jednym golem w bilansie bramkowym. Zapowiadało się wyrównane spotkanie.
Jednak już w 1. minucie Rafał Bujalski zaczął budować swoją pozycję zawodnika meczu. Przejął piłkę w środku pola, podprowadził kilka metrów i huknął z dystansu – strzał z lewej nogi był na tyle mocny i precyzyjny, że Kacper Mitręga musiał wyciągać piłkę z siatki.
Kolejne fragmenty spotkania to była wyraźna przewaga gości. Bujalski i Grudzień wzajemnie się napędzali – ten pierwszy zaliczył dwie asysty, a Grudzień zamienił je na dwa gole. Wombaty miały spore problemy, by zagrozić dobrze dysponowanemu przeciwnikowi. Mimo to, ze stanu 0:3 gospodarze potrafili dojść na 3:4 – głównie dzięki dwóm kapitalnym indywidualnym akcjom Wojtka Grabowskiego. Najpierw rozpoczął rajd z własnego pola karnego, przedryblował trzech rywali i zewnętrzną częścią stopy pokonał Przemka Białego. Druga bramka to kolejny solowy popis – znów drybling i precyzyjny strzał z dystansu.
Wydawało się, że Wombaty łapią wiatr w żagle, ale kolejne bramki zdobywali już tylko goście. Old Boys Derby III wygrali pewnie i dzięki tej wygranej wydostali się ze strefy spadkowej.
Szereg Homogenizowany przystępował do spotkania z Green Teamem z nadzieją na złapanie kontaktu z górną częścią tabeli. Z kolei goście, tracąc trzy punkty do rywala, mieli świadomość, że ewentualna porażka znacznie oddali ich od czołówki.
Green Team od początku realizował swój plan – już w 2. minucie Piotr Waszczuk popisał się mocnym strzałem pod poprzeczkę, otwierając wynik meczu. Choć w 11. minucie gospodarze złapali kontakt dzięki trafieniu Myszora, to do przerwy goście jeszcze pięciokrotnie pokonali Jana Wosińskiego. Przy stanie 1:2 jeden z zawodników Szeregu próbował efektownego „skorpiona”, polując na bramkę kolejki, ale próba zakończyła się niepowodzeniem.
Słabe zaangażowanie gospodarzy w grze defensywnej oraz błędy indywidualne były wodą na młyn dla Green Teamu. Prym wiedli Daniel Kurowski (cztery bramki i asysta) oraz Piotr Waszczuk (cztery gole i dwie asysty), którzy praktycznie rozmontowali obronę przeciwnika. Po stronie Szeregu starał się wyróżnić Jan Mitrowski, który walczył na całej długości boiska – po jednym z wywalczonych rzutów wolnych był bliski trafienia, ale piłka minimalnie minęła spojenie.
Wysoka wygrana pozwoliła Green Teamowi umocnić się w środku tabeli i poprawić bilans bramkowy. Szereg, mimo że nadal zajmuje bezpieczną pozycję, musi poprawić jakość gry, bo ta nie napawa optymizmem na kluczową część sezonu.
Gospodarze od początku meczu bombardowali bramkę przeciwnika, ale goście byli przygotowani na taki scenariusz. Pomimo krótkiej ławki rezerwowych i braku kilku kluczowych zawodników, którzy odgrywają ważną rolę w historii najnowszej Pogromców Poprzeczek, przyjezdni bronili się dzielnie niczym ostatnia wioska Galów. W rolę Panoramixa wcielił się Michał Kowalski – choć nie serwował kolegom magicznego napoju, jego niesamowity spokój, mądre podania i świetne interwencje skutecznie podnosiły morale przyjezdnych.
Z kolei w drużynie gospodarzy osamotniony z przodu Patryk Szerszeń nie był w stanie samodzielnie przechylić szali meczu na swoją korzyść. Mijały kolejne minuty, a wynik pozostawał bez zmian. Dopiero w ostatnich sekundach pierwszej połowy gospodarze w końcu otworzyli wynik. Najpierw Bartosz Puchalski próbował wymusić rzut karny, przy okazji wyłączając bramkarza gości na kilka minut po uderzeniu łokciem w splot słoneczny. Po chwili jednak napastnik wrócił do swojej podstawowej roli i kapitalnym strzałem z dystansu przy słupku dał CWKS Ferajnie Warszawa upragnione prowadzenie 1:0 na przerwę.
Ci, którzy liczyli, że goście zdołają jeszcze odmienić losy spotkania i urwać choćby punkt faworytom, musieli się rozczarować. CWKS Ferajna Warszawa w drugiej połowie była zdecydowanie skuteczniejsza, bardziej wybiegana, lepiej operująca piłką – po prostu lepsza w każdym aspekcie. Tymczasem w ekipie Pogromców Poprzeczek średnia wieku niebezpiecznie zbliżała się do czterdziestki, a najstarszy (choć młody duchem) piłkarz gości miał aż 48 lat. Na tle "dinozaurów" z Pragi Południe gospodarze wyglądali świeżo i sprawiali wrażenie, jakby byli gotowi rozegrać jeszcze dwa lub trzy spotkania tego samego dnia.
Drugim kluczowym czynnikiem była pewność siebie CWKS-u, która wyraźnie wzrosła po bramce zamykającej pierwszą połowę. W drugiej odsłonie mogli już grać na luzie – worek z bramkami się rozwiązał, a końcowy wynik był tylko formalnością. Świetny mecz rozegrał Dominik Turos, autor trzech bramek i trzech asyst. Patryk Szerszeń dołożył dwie asysty i bramkę. Mecz zakończył się wynikiem 9:1.
Lider tabeli – Klub Sportowy Sandacz – podejmował zespół Niedzielnych i zgodnie z przewidywaniami nie dał rywalom większych szans, odnosząc przekonujące zwycięstwo 6:1. Choć wynik końcowy sugeruje jednostronne widowisko, przez pewien czas spotkanie trzymało w napięciu.
Pierwsza połowa przebiegała pod pełną kontrolą gospodarzy. Sandacz długo utrzymywał się przy piłce, cierpliwie budował ataki i skutecznie rozbijał próby kontr ze strony Niedzielnych. Choć do przerwy prowadzenie 2:0 nie robiło jeszcze ogromnego wrażenia, styl gry lidera nie pozostawiał złudzeń co do dalszego przebiegu meczu. Na wyróżnienie zasługiwał szczególnie Damian Rozmarynowski, który świetnie dyrygował grą w środku pola i napędzał ofensywę Sandacza.
Początek drugiej połowy zaskoczył kibiców – Niedzielni wyszli odważniej, a po jednej z akcji sędzia podyktował rzut karny. Pewnym egzekutorem okazał się Maciej Piątek, który zmniejszył straty do 2:1 i dał swojej drużynie nadzieję.
To jednak był ich ostatni moment radości. Z biegiem minut coraz bardziej uwidaczniało się zmęczenie Niedzielnych, a Sandacz wrzucił wyższy bieg i przejął pełną kontrolę nad wydarzeniami. Seria szybkich akcji przyniosła kolejne gole, a ostateczne 6:1 tylko potwierdziło, że Sandacz nieprzypadkowo przewodzi ligowej stawce.
Z samego rana rozpoczęliśmy 13. kolejkę w 14. lidze, a jednym z pierwszych spotkań był pojedynek Sultan z Cockpit Country. Faworytem tego starcia był oczywiście wicelider, czyli gospodarze. Mimo to, już na początku meczu niespodziewanie pierwsi do głosu doszli goście – zdobyli bramkę na 0:1 po precyzyjnym uderzeniu, które – choć nie wyglądało groźnie – prześlizgnęło się bramkarzowi pod pachą i wpadło do siatki.
Od tego momentu inicjatywę przejęli zawodnicy Sultana, którzy zaczęli systematycznie napierać. Do przerwy prowadzili już 3:1, a duet Kamol Obidov – Yakub JR znakomicie kierował grą ofensywną zespołu, tworząc kolejne okazje. Wynik z pierwszej połowy pozostawiał jeszcze jakieś nadzieje dla Cockpit Country – dwubramkowa strata wydawała się możliwa do odrobienia, patrząc na ich początek meczu.
I rzeczywiście, goście dobrze weszli w drugą połowę, szybko strzelając bramkę kontaktową. Jednak od tego momentu Sultan wrzucił wyższy bieg i skutecznie pogrzebał marzenia rywali o punktach. Gospodarze grali składnie, szybko wymieniali podania i pewnie kończyli swoje akcje celnymi strzałami. Cockpit Country zdołał jeszcze raz wpisać się na listę strzelców, wykorzystując rzut wolny pod koniec spotkania, ale było to zdecydowanie za mało, by wrócić do gry.
Ostatecznie Sultan wygrał pewnie 9:3, utrzymując świetną formę i nadal licząc się w walce o mistrzostwo. Cockpit Country natomiast musi się jak najszybciej przebudzić, jeśli chce uniknąć spadku – czasu na odwrócenie losów sezonu zostaje coraz mniej.
Drugim spotkaniem w 13. kolejce na sektorze C w 14. lidze był pojedynek pomiędzy Turkmens a Zaruby United. Starcie zapowiadało się bardzo emocjonująco, bo mierzyły się ze sobą drużyny zajmujące odpowiednio 6. i 7. miejsce w tabeli. Co więcej, ewentualna wpadka Zaruby United mogła skutkować utratą pozycji na rzecz bezpośredniego rywala.
Pierwsza połowa była wyrównana, choć trzeba przyznać, że to goście prezentowali się lepiej pod względem organizacji gry i jakości strzałów. Udało im się wypracować prowadzenie 1:3, jednak brak skuteczności sprawiał, że nie powiększyli tej przewagi. Gospodarze również mieli swoje okazje, ale często pudłowali lub trafiali prosto w dobrze ustawionego bramkarza. Do przerwy wynik brzmiał 2:3.
Druga połowa przez długi czas przebiegała według podobnego scenariusza – obie drużyny powtarzały swoje wcześniejsze błędy, a mocne punkty gry pozostały bez zmian. Przy stanie 4:4 i zbliżającym się końcem meczu Turkmens zaczęli opadać z sił i coraz rzadziej zagrażali bramce rywali. Zaruby United natomiast zachowały świeżość i rozegrały kapitalną końcówkę – w krótkim czasie wyszły na prowadzenie 7:4 i praktycznie zamknęły spotkanie.
To bardzo ważne zwycięstwo dla Zarub, które pozwala im oddalić się od strefy spadkowej. Turkmens natomiast wpadają w coraz trudniejszą sytuację – jeśli nie poprawią wyników, walka o utrzymanie będzie dla nich naprawdę ciężka do samego końca sezonu.
Na rozpoczęcie 13. kolejki Ligi Fanów dostaliśmy potyczkę dużej wagi, bowiem wynik tego meczu bezpośrednio wpływał na układ podium 14. ligi. FC Vikersonn II i Synowie Księdza zajmowali odpowiednio czwarte i trzecie miejsce, mając tyle samo punktów – jedynie skromne zwycięstwo Synów w poprzednim starciu tych drużyn sprawiało, że to oni byli wyżej w tabeli.
Od samego początku spotkanie nie układało się po myśli gospodarzy – już w 2. minucie Synowie Księdza wyprowadzili zabójczy cios, zakończony trafieniem Macieja Cendrowskiego po asyście Adama Jusińskiego. Vikersonn próbował szybko odpowiedzieć, podnosząc jakość gry i budując atak pozycyjny, ale mimo wysiłków ani razu nie zmusili bramkarza gości Pawła Prycińskiego do większego wysiłku. Kiedy gospodarze zaczęli tracić siły, rywale zwietrzyli szansę – Cendrowski najpierw wykorzystał rzut z autu Tomka Godzimirskiego, a minutę później sfinalizował prostopadłe podanie Mateusza Gołębiewskiego, podwyższając prowadzenie na 0:3. Zawodnicy Vikersonna, sfrustrowani szybkim rozwojem wydarzeń, nadal szukali swoich szans poprzez cierpliwe rozgrywanie piłki. Tworzyli sytuacje, ale świetnie spisywali się Gołębiewski w defensywie i Pryciński w bramce. Najlepszą okazję miał Shokhruh Saidakhmedov, który przejął złe podanie Jusińskiego, ale z bliska trafił wprost w bramkarza. Dopiero w 20. minucie Danylo Kononchuk zdobył gola kontaktowego strzałem z dystansu. Wynik do przerwy pozostał 1:3 głównie dzięki dobrej dyspozycji Serhiego Zaridze i Artema Haidaia, który uratował Vikersonn wybijając piłkę z linii bramkowej.
Po zmianie stron obie ekipy zaczęły od ostrzału słupków – najpierw Kononchuk, potem Jusiński. Synowie Księdza nadal konsekwentnie trzymali się planu, co zaowocowało czwartym trafieniem Cendrowskiego. Choć gospodarze próbowali przełamać impas, dominacja w posiadaniu piłki nie przynosiła efektów. Świetny gol z rzutu wolnego autorstwa Yevheniego Kyriego dał jeszcze cień nadziei, ale mecz układał się jednostronnie. Na 2:5 trafił Krzysztof Bogucki, który dosłownie wturlał piłkę do bramki po podaniu Godzimirskiego. W końcówce meczu kontuzji nabawił się Pryciński, a zastąpił go w bramce... Cendrowski. Mimo braku swojej największej gwiazdy w ofensywie, goście zdołali jeszcze dobić rywala – po akcji Sudowski – Węgierek i ustalili wynik na 2:6.
Taki rezultat sprawił, że FC Vikersonn II nie zdołało zamienić się miejscami z Synami Księdza, a pozycja gości w strefie medalowej wydaje się być – przynajmniej na razie – niezagrożona.
Czy byliśmy świadkami zapowiadanego starcia Dawida z Goliatem? Nic bardziej mylnego – choć trzeba przyznać, że w jednym nasze prognozy się sprawdziły: Nieuchwytni pokazali ogromny charakter i grali do samego końca na pełnych obrotach, dzięki czemu sensacja stała się faktem.
Goście rozpoczęli mecz nieco nerwowo – kilka niecelnych wybitek bramkarskich i spóźnione próby przechwytów zakończone faulami nie zwiastowały nic dobrego. Mimo to w idealnym momencie przyspieszyli grę i otworzyli wynik spotkania. Oleksii Kyselov, najlepszy strzelec Nieuchwytnych, wykorzystał zagranie z pierwszej piłki od Tomka Gaworskiego, ruszył kilka metrów z futbolówką i oddał precyzyjny strzał z zewnętrznej części stopy – piłka, odbijając się od słupka, wpadła do siatki. Sokół natychmiast wziął się za odrabianie strat, stosując wysoki pressing i dominując w posiadaniu piłki, co szybko zaczęło stwarzać zagrożenie pod bramką Nazara Horina. W 7. minucie Viacheslav Tkachuk zdecydował się na odważny strzał z własnej połowy i choć pomysł wydawał się ryzykowny, huknął z lewej nogi tak mocno, że piłka wpadła obok zaskoczonego bramkarza. Gospodarze nie zwalniali tempa – po uderzeniu w poprzeczkę Tkachuka wydawało się, że objęcie prowadzenia przez lidera 14. ligi to tylko kwestia czasu. A jednak to Nieuchwytni zaskoczyli – z rzutu wolnego przed polem karnym Kyselov najpierw trafił w mur, ale przy dobitce Ivan Soboliev był już bez szans. Wynik 1:2 utrzymał się do przerwy, choć dzięki dobrej postawie Serhiego Zaridze i interwencji Artema Haidaia, który wybił piłkę z linii bramkowej, Sokil mógł jeszcze mieć nadzieję.
Początek drugiej połowy przyniósł nagrodę za cierpliwość Sokila – w ciągu czterech minut dwa gole zdobył Serhii Pavlov: najpierw dobił własny strzał głową po odbiciu od poprzeczki, a potem wykorzystał podanie Ihora Lesiuka. Gdy wydawało się, że Sokół ma mecz pod pełną kontrolą, kolejne fatalne krycie przy wrzucie z autu pozwoliło Tkachukowi posłać piłkę idealnie na głowę Valeriego Kovala, który podwyższył na 4:2. Przy takim wyniku wiele ekip by się poddało, ale Nieuchwytni nie powiedzieli ostatniego słowa. Po kilku niecelnych próbach Maksym Zhukov w końcu znalazł drogę do siatki, błyskawicznie rozgrywając rzut rożny z Bohdanem Yukhymukiem. Ten gol zmusił gospodarzy do jeszcze większego wysiłku, ale Nieuchwytni również nie zdejmowali nogi z gazu. Mecz zrobił się niezwykle intensywny, z wieloma ofensywnymi akcjami po obu stronach. Decydujący moment nastąpił po rzucie rożnym dla Sokola – piłkę przechwycił Horin i momentalnie wyrzucił ją do Zhukova, który popędził pod bramkę rywali i płasko dograł do Yana Samysionoka. Ten zagrał do niezawodnego Kyselova, który skompletował hat-tricka, ustalając wynik na 4:4.
W końcówce oba zespoły miały jeszcze swoje szanse, ale bramkarze popisali się światowej klasy interwencjami, ratując remis. Ten wynik sprawił, że przewaga Sokila nad grupą pościgową stopniała do zaledwie jednego punktu, co z pewnością ostudziło mistrzowskie nastroje. Dla Nieuchwytnych ten punkt nie zmienia zbyt wiele w tabeli, ale ma ogromne znaczenie symboliczne – pokazali, że ciężką pracą i nieustępliwością można zawalczyć z każdym.
Gospodarze wzięli srogi rewanż za porażkę z jesieni. FC Babice od pierwszej do ostatniej minuty dominowały na boisku, nieustannie punktując rywali. W znakomitej formie byli Nikodem Milewski, Jakub Dymitruk oraz Maciek Radoń, którzy cały czas zagrażali bramce przeciwnika.
Przy stanie 4:0 gospodarze na moment odpuścili, co wykorzystał Tural Mamadli, zdobywając dwa szybkie gole. Było to tym bardziej imponujące, że potrzebował zaledwie minuty na skompletowanie obu trafień – najpierw sprytnie uderzył między nogami Jakuba Kołodziejka, a chwilę później sfinalizował kontratak, strzelając precyzyjnie przy długim słupku. Wynik 4:2 zapowiadał emocje do końca, ale tym razem był to jedynie złudny sygnał nadziei. FC Babice były wypoczęte, podczas gdy po zawodnikach Karabakhu Azerbejzan wyraźnie widać było zmęczenie po wcześniejszym meczu z Elitarnymi Gocław.
Do przerwy gospodarze prowadzili już 5:2, a Alessandro Ghizzi żartobliwie motywował kolegów, by celowali w 15 bramek.
Ostatecznie, mimo nieustających ataków, planu zdobycia piętnastu goli nie udało się zrealizować – licznik zatrzymał się na 13. Goście byli już bezradni w ofensywie, a honorowe trafienie w drugiej połowie zdobył Elgun Alakbarov. FC Babice zwyciężyły aż 13:3, kontynuując pogoń za strefą medalową. Mimo fantastycznej rundy rewanżowej i kompletu punktów na wiosnę, muszą jednak liczyć na odrobinę szczęścia – na trzy kolejki przed końcem mają cztery punkty straty do podium. Jednak koordynatorzy Ligi Fanów wiedzą, że nie takie historie już się zdarzały. Azerowie natomiast stracili szanse na miejsce premiowane grą w Pucharze Ligi Fanów i w ostatnich kolejkach będą walczyć już tylko o honor.
Santiago Remberteu i Elitarni Gocław w meczu na szczycie walczyli nie tylko o trzy punkty, ale i o złote medale tego sezonu. Gospodarze wreszcie mogli liczyć na obecność swoich kluczowych zawodników, co miało być gwarancją sukcesu w starciu z mocnym rywalem. Goście z kolei mieli już w nogach 50 minut gry – wcześniej rozegrali mecz z Karabakhem, co mogło wpłynąć na ich świeżość.
Od pierwszych minut lepiej w mecz weszli gospodarze, którzy szybko objęli prowadzenie. Michał Syrnyk najpierw otworzył wynik, a chwilę później dorzucił drugie trafienie, sprawiając sporo problemów defensywie rywali. Elitarni próbowali odpowiedzieć, ale ich ataki były chaotyczne i brakowało skuteczności w kluczowych momentach. Do przerwy wynik 2:0 dla Santiago utrzymał się bez zmian.
Po zmianie stron gospodarze szybko mogli podwyższyć prowadzenie. W polu karnym faulowany został zawodnik Santiago, a choć bramkarz Marcin Głębocki zarzekał się, że nie dotknął rywala, sędzia był nieugięty i wskazał na wapno. Do piłki podszedł niezawodny Michał Syrnyk i pewnym strzałem skompletował hat-tricka. Elitarni nie spuścili głów i walczyli zawzięcie o odrobienie strat. Po składnej akcji Wojtek Sekulak zdobył gola kontaktowego, dając swojej drużynie nadzieję. Goście rzucili się do ataków, ale nadziali się na kontrę – i znów Michał Syrnyk stanął na wysokości zadania, notując czwarte trafienie tego dnia. W końcówce Elitarni zdołali jeszcze zmniejszyć straty, zdobywając bramkę na 4:2, ale na więcej nie starczyło już czasu.
Santiago Remberteu po tej wygranej plasuje się na pierwszym miejscu i ma realne szanse na mistrzostwo. Elitarni wciąż marzą o medalach i ten cel nadal pozostaje w ich zasięgu.
W meczu dwóch drużyn z końca tabeli – Warsaw Pistons i KS Partyzant Włochy – trudno było wskazać wyraźnego faworyta. Oba zespoły miały na koncie po 4 punkty i pilnie potrzebowały przełamania. Spotkanie jednak szybko obrało nieoczekiwany kierunek.
Początek przyniósł sporo emocji. Partyzant zaczął bardzo obiecująco – po składnej akcji Olek Markowski obsłużył Krystiana Chmielowca, który pewnym strzałem otworzył wynik. Gospodarze zdołali wyrównać, ale goście odpowiedzieli szybko, wychodząc na prowadzenie 1:2. Od tego momentu na boisku dominowała już tylko jedna drużyna. Pistons urządzili prawdziwy ofensywny koncert – grali szybko, z polotem i imponującą skutecznością. Do przerwy prowadzili już 10:2, a ich przewaga nie podlegała żadnej dyskusji. Szczególnie wyróżniał się Robert Górecki, który zaliczył fenomenalny występ – czterokrotnie wpisał się na listę strzelców i dołożył trzy asysty. Wysoką formę potwierdził również Kacper Romanowski, lider zespołu, który napędzał praktycznie każdą akcję.
Warto wspomnieć też o nietuzinkowym występie bramkarza gości – Piotrka Arendta. Choć popełnił kilka poważnych błędów, które bezpośrednio przełożyły się na trzy bramki dla Pistonsów, to jednocześnie popisał się efektownym rajdem przez całe boisko. W jednej chwili przypominał Lorisa Kariusa w polu karnym, by za moment wcielić się w Leo Messiego, mijając przeciwników z ogromną swobodą.
Po przerwie gospodarze nie zwolnili tempa. Ich przewaga rosła z każdą minutą, a Partyzant nie potrafił znaleźć sposobu, by zatrzymać rywali. Ostatecznie Warsaw Pistons triumfowali aż 19:5, notując swoje najwyższe zwycięstwo w sezonie i pokazując zupełnie nowe oblicze.
Chyba nikt nie spodziewał się, że problemy kadrowe kiedykolwiek dotkną A.D.S. Scorpion’s – a już na pewno nie oba ich składy jednocześnie, i to do tego stopnia, że nie udało się skompletować pełnej szóstki na mecz. Z tej sytuacji skorzystać musiał FC Mocny Narket, który ostrzył sobie zęby na fotel lidera 15. Ligi – i trzeba przyznać, że nie bezpodstawnie.
Zmuszeni rozpocząć mecz „czwórką” w polu zawodnicy Skorpionów musieli zmodyfikować swoje założenia taktyczne i skupić się głównie na obronie, próbując jak najdłużej powstrzymać rywali przed szybkim otwarciem wyniku. Niestety, już w 1. minucie Radosław Przybyłek musiał wyciągać piłkę z siatki – po strzale Rubena Nieścieruka piłka nabrała nieprzewidywalnej trajektorii, a Przybyłek odbił ją wprost pod nogi Bartosza Sitka, który bez problemu dopełnił formalności. Pięć minut później problemy gospodarzy z wybiciem piłki znów zostały wykorzystane – Sitek tym razem wyłożył futbolówkę Filipowi Śliwińskiemu, który podwyższył na 0:2.
Widząc, że sytuacja nie wygląda najlepiej, trener Artur Kałuski postanowił sięgnąć po nietuzinkowe rozwiązanie – sam założył koszulkę z numerem 14 i wszedł na boisko, wyrównując liczebność po obu stronach oraz pokazując kilka technicznych sztuczek. Dzięki temu zawodnicy w zielonych koszulkach przestali ograniczać się do desperackich strzałów z dystansu i zaczęli kreować bardziej przemyślane akcje. Niestety brak zmienników i zmęczenie dawały się im mocno we znaki, podczas gdy po stronie rywali świeżo wprowadzeni zmiennicy przesądzili o dalszych losach meczu – dublet zaliczył Adam Stolarski, a asystą popisał się Jakub Dąbek. Wejście spóźnionego Debala Bose poprawiło sytuację Skorpionów, którzy grając już w komplecie zdołali zmniejszyć straty na 1:4 po akcji duetu Vinarski – Yanyshyn. Chwilę przed przerwą Sitka skompletował jednak dublet, wykorzystując podanie Nikodema Mazurka i do przerwy było 1:5.
Po zmianie stron Skorpiony, zmotywowane przez trenera, wyszły z nową energią i mimo niekorzystnego wyniku starały się pokazać z jak najlepszej strony. Swoje pięć minut miał Piotr Fortuna, który po wyrzucie z autu Vinarskiego pięknie złożył się do strzału z powietrza, trafiając w okienko. Gospodarze zaczęli grać coraz składniej i zapewne stworzyliby kolejne sytuacje, gdyby nie niepotrzebne przepychanki i utarczki słowne – Dawid Brzeziński i Oleg Vinarski obejrzeli za to po żółtej kartce. W dalszej części meczu obie ekipy wyraźnie zwolniły, zmęczenie zaczęło być coraz bardziej widoczne, a gra stała się mniej intensywna. Nie obyło się jednak bez błędów – jeden z nich wykorzystał Jakub Dąbek, który po przechwycie niecelnego podania obrońcy ustalił wynik na 2:6. W końcówce pomylili się także zawodnicy Narketu – Ruben Nieścieruk wyszedł z bramki, by wspomóc rozgrywanie, ale czujny Fortuna wyłuskał mu piłkę spod nóg i ustalił końcowy rezultat na 3:6.
Szkoda, że od początku nie mogliśmy oglądać pełnego składu Skorpionów – z pewnością mecz byłby bardziej wyrównany, a Mocny Narket musiałby się znacznie bardziej napracować, by sięgnąć po komplet punktów.
Obie drużyny stanęły przed trudnym wyzwaniem – rozegraniem dwóch meczów jednego dnia. Oznaczało to, że musieli rozłożyć siły nie na standardowe 50, ale aż na 100 minut gry. Początek spotkania z Karabakhem w wykonaniu Elitarnych był dość zachowawczy. Choć rywal piłkarsko nie dominował nad gospodarzami, mieliśmy wrażenie, że Elitarni niepotrzebnie oddali inicjatywę, co szybko skończyło się prowadzeniem Azerów 0:2.
Ekipa z Gocławia musiała więc gonić wynik, co zmusiło ich do większego niż zakładanego wysiłku. Jednak gdy ruszyli odważniej na rywala, zaczęło to przynosić efekty – jeszcze przed przerwą udało im się zdobyć bramkę kontaktową. Druga część meczu była już zdecydowanie lepsza w wykonaniu Elitarnych. Najpierw z rzutu karnego wyrównał Marcin Bielski, a chwilę później Wojciech Sekulak wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie 3:2. Karabakh odpowiedział trafieniem Maarifa Musayeva, ale na więcej tego dnia Azerów już nie było stać. Kluczowym momentem meczu była kapitalna bramka Marcina Głębockiego, który przelobował bramkarza rywali strzałem z własnej połowy! Elitarni nie zwalniali tempa – Marcin Bielski najpierw wykorzystał drugi w tym meczu rzut karny, a następnie ustalił wynik na 6:3.
Choć początek należał do Karabakhu, z czasem Elitarni przejęli kontrolę nad wydarzeniami na boisku i zasłużenie zwyciężyli w tym ponownie rozgrywanym meczu. Dzięki tej wygranej gospodarze mogli podejść do kolejnego starcia z Santiago Remberteu z zupełnie innej pozycji – ze zdecydowanie większą pewnością siebie.
Niezwykle jednostronny mecz mogliśmy oglądać w kolejnej kolejce na ostatnim szczeblu rozgrywkowym Ligi Fanów. Spotkanie pomiędzy Gawulon FC a KP Syrenka dostarczyło mnóstwo pięknych goli, ale zdecydowanie mniej piłkarskich emocji.
Pierwsze kilka minut było jeszcze wyrównane – widać było, że drużyna Gawulonu jest lepiej zorganizowana technicznie i aktywnie kreowała sytuacje, podczas gdy ekipa Syrenki skupiła się głównie na kontratakach, czekając na swoje okazje. I te okazje rzeczywiście przyszły: dwukrotnie na listę strzelców wpisał się Daniel Tomaszewski, dając gościom powody do optymizmu.
Z drugiej strony prawdziwy spektakl piłkarski – niczym w teatrze – odgrywał Kacper Pawłowski. Autor aż jedenastu bramek i trzech asyst w tym meczu robił na boisku dosłownie wszystko, co chciał. Strzał z połowy? Żaden problem. Przewrotka w ostatniej akcji meczu? Proszę bardzo. Trudno było sobie wyobrazić lepszy indywidualny występ – pewność siebie, precyzja i siła strzałów Pawłowskiego były po prostu nie do zatrzymania.
Z minuty na minutę przewaga gospodarzy tylko rosła, a KP Syrenka nie potrafiła znaleźć na to odpowiedzi. Tomaszewski, który dołożył jeszcze dwa gole, starał się jak mógł, ale wobec takiej ofensywnej siły rywala trudno było liczyć na coś więcej. Gościom nie można odmówić woli walki – mimo niekorzystnego wyniku walczyli do ostatniego gwizdka – ale piłka bywa bezlitosna i tego dnia musieli uznać wyższość rywali.
Gawulon FC dzięki tak efektownym występom mocno przybliża się do zdobycia mistrzostwa i pokazuje, że w tej lidze - przynajmniej na razie - nie ma sobie równych.
Choć było to spotkanie 16. ligi, cieszyło się sporym zainteresowaniem wśród kibiców – głównie dlatego, że znalazło się w ofercie naszego bukmachera. A jak to zwykle bywa w takich przypadkach, niejeden obstawiający musiał przełknąć gorzką pigułkę. Przed meczem trudno było wskazać jednoznacznego faworyta, co tylko potwierdziła bardzo wyrównana pierwsza połowa.
Jako pierwsi prowadzenie objęli gospodarze – FC Łazarski, którzy tego dnia mogli liczyć na szeroki skład. Wynik otworzył Yehor Holubko, a odpowiedź White Foxes nadeszła dopiero tuż przed przerwą – Dawid Płatek zdobył bramkę na 1:1, ustalając wynik pierwszej połowy.
W drugiej części spotkania tempo zdecydowanie wzrosło. Choć początkowo emocji było jak na lekarstwo, widać było, że to Łazarski prezentuje się pewniej, częściej ruszając do ataku. Ta przewaga w jakości gry zaczęła w końcu przynosić efekty – gospodarze znów wyszli na prowadzenie, a choć White Foxes szybko wyrównali, to był ich ostatni moment bliskości na tablicy wyników. Z każdą minutą Łazarski coraz bardziej dominował – kolejne trafienia dodały im pewności siebie, a rywale nie byli w stanie znaleźć recepty na zatrzymanie ich ofensywy. Spotkanie zakończyło się wynikiem 6:3 – Białe Lisy zdobyły jeszcze jednego gola, ale było to bardziej trafienie „na pocieszenie” niż realna próba odmiany losów meczu.
Ci, którzy grali u buka na White Foxes, musieli obejść się smakiem. Ale jak wiadomo – to tylko zabawa, która sprawia, że emocje są jeszcze większe.
Gospodarze fantastycznie weszli w mecz – FC Ukrainian Devils od pierwszego gwizdka ruszyli do ataku, szybko budując kilkubramkowe prowadzenie. Gwiazdą ukraińskich Diabłów był Volodymyr Lazaruk, który dwukrotnie pokonał Eryka Saniewskiego potężnymi uderzeniami. Dopiero przy wyniku 3:0 Elekcyjna FC się przebudziła i zaczęła przeprowadzać groźniejsze ataki. Po jednej z akcji Jakub Mydłowiecki zdobył gola na 3:1.
Zacięta walka trwała jednak tylko kilka minut – chwilę później Lazaruk skompletował hat-tricka, podwyższając na 4:1. Goście potrafili jeszcze odpowiedzieć jednym trafieniem, ale końcówka pierwszej połowy znów należała do gospodarzy – Mykyta Sydorenko i Vitalii Buzuliak dołożyli po golu, ustalając wynik pierwszej części na 6:2.
Po przerwie goście zerwali się do walki i ruszyli do odrabiania strat. W barwach Elekcyjnej błyszczał Jakub Mydłowiecki, który najpierw asystował przy golu Rafała Kępczyńskiego, a później dopisał do swojego konta kolejne dwa trafienia. Pościg wyglądał bardzo obiecująco, a przewaga gospodarzy stopniała do zaledwie jednej bramki. Gdyby mecz zakończył się choćby remisem, Mydłowiecki z pewnością byłby kandydatem do tytułu MVP kolejki. Jednak mimo ambitnych starań, nie udało się urwać punktów dobrze dysponowanym gospodarzom. W końcówce Ukrainian Devils wykorzystali zmęczenie rywala i dołożyli jeszcze dwa gole.
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 8:5, a gospodarze uciekli ze strefy spadkowej, zdobywając niezwykle cenne punkty.
16. liga dopiero co rozpoczęła rozgrywki, więc kibice nie mieli jeszcze wystarczająco danych, by trafnie ocenić siłę mierzących się zespołów. Grajki i Kopacze oraz Nagel dzielił zaledwie jeden punkt w tabeli, ale po końcowym gwizdku można przypuszczać, że te drużyny będą jednak zmierzać w różnych kierunkach.
Gospodarze zaczęli mecz z dużą energią i już w 56. sekundzie objęli prowadzenie. Na długie dogranie zdecydował się bramkarz Łukasz Warda, a Przemysław Nieszporek wykorzystał okazję, zdobywając swoje pierwsze trafienie tego dnia. Zarówno obrońca, jak i bramkarz gości mogli się w tej sytuacji zachować zdecydowanie lepiej.
Kolejne bramki dla gospodarzy padały zaskakująco łatwo, ale Nagel nie zamierzał się poddawać. Przy stanie 2:0 gola kontaktowego zdobył Biesiadecki, a przy 4:1 odgryźli się jeszcze Rębiewski i ponownie Biesiadecki, zmniejszając stratę do jednej bramki i podsycając nadzieje na powrót do gry.
Te nadzieje szybko zostały jednak rozwiane. Końcówka meczu to już absolutna dominacja Grajków – siedem kolejnych trafień było dziełem tylko jednej drużyny. Na listę strzelców wpisali się: Nieszporek (który łącznie zdobył pięć bramek), Wiechowski, Krzanowski, Krzemiński, Dworakowski i Krośko. Warto odnotować, że przy jednym z trafień swoją drugą asystę zanotował bramkarz Łukasz Warda.
Wysokie zwycięstwo pozwoliło Grajkom i Kopaczom utrzymać drugą pozycję w tabeli, a pięć bramek Przemysława Nieszporka przesunęło go na miejsce wicelidera klasyfikacji strzelców.
16. liga zaczyna się klarować jako bardzo wyrównana, a każdy mecz pisze zupełnie nową historię. Tym razem na boisku zmierzyły się drużyny ze Wschodu – białoruska Kresowia oraz ukraiński FC Alliance. Spotkanie od początku toczyło się w spokojnym tempie – bez wielkiego ciśnienia, jakby obie ekipy po prostu przyszły pograć dla przyjemności w niedzielne popołudnie. Przez długi czas brakowało klarownych okazji, a piłka krążyła głównie w środku pola.
Gdy wydawało się, że pierwsza połowa zakończy się bezbramkowym remisem, do siatki trafił Mirosław Nowacki, wykorzystując świetne podanie Aleksandra Martyniuka. Kresowia zeszła więc na przerwę z minimalnym prowadzeniem 1:0. Jak się jednak później okazało – był to ich jedyny gol w tym meczu.
Po zmianie stron sytuacja zaczęła się zmieniać. Najpierw Alliance miał doskonałą okazję do wyrównania z rzutu karnego, ale bramkarz Kresowii, Daniel Mikulich, popisał się świetną interwencją, broniąc jedenastkę. Niestety dla gospodarzy – chwilę później goście i tak doprowadzili do wyrównania, a następnie wyszli na prowadzenie. W końcówce meczu Alliance ponownie dostał szansę z rzutu karnego i tym razem już jej nie zmarnował, ustalając wynik spotkania.
Gracze z Ukrainy zgarnęli pełną pulę, przechylając szalę zwycięstwa na swoją stronę, a Kresowia zanotowała drugą porażkę z rzędu. Ich dorobek to na razie tylko dwa remisy, ale trzeba przyznać, że gra tego zespołu nie wygląda źle – widać dobrą organizację i momentami niezłą kontrolę meczu. Jeśli poprawią skuteczność w ofensywie, następne kolejki mogą przynieść im więcej powodów do radości.
