RAPORT MECZOWY! 6. KOLEJKA - SEZON 25/25
Ostatnia niedziela była wyjątkowo bramkostrzelna. Być może wynikało to z faktu, że wiedzieliście, iż nie ma sensu się oszczędzać – w końcu Liga Fanów miała zrobić sobie przerwę, więc można było dać z siebie wszystko. A może powód tkwił jeszcze gdzie indziej?
Odpowiedzi na to pytanie być może znajdziecie w naszych relacjach.
Mecz 6. kolejki Ekstraklasy Ligi Fanów pomiędzy KSB Warszawa a Turem Ochota był pojedynkiem o wyjątkowym ciężarze gatunkowym. Obie drużyny znajdowały się na dnie tabeli – KSB zajmowało przedostatnie, a Tur ostatnie miejsce, mając po zaledwie trzy punkty na koncie. Zarówno jedni, jak i drudzy przystępowali do spotkania z dużą presją, wiedząc, że porażka może mocno utrudnić im walkę o utrzymanie.
Początek meczu lepiej ułożył się dla gości. Już w 7. minucie Augustyniak popisał się mocnym i precyzyjnym uderzeniem, które dało Turowi prowadzenie. KSB szybko odpowiedziało. Indywidualną akcję skutecznym strzałem zakończył Ruciński, doprowadzając do remisu. Chwilę później znów błysnął Augustyniak, który po efektownym dryblingu ponownie wyprowadził Tur na prowadzenie. Gospodarze jednak nie zamierzali się poddać. Ponownie Ruciński doprowadził do wyrównania, a następnie Szczerbowski, po dynamicznym rajdzie z głębi pola, dał KSB pierwsze prowadzenie w meczu. Radość gospodarzy trwała krótko, ponieważ Hankiewicz wyrównał, a tuż przed przerwą Jantarski celnym, płaskim uderzeniem ustalił wynik pierwszej połowy na 4:3 dla Tura Ochota.
Po przerwie na boisku zobaczyliśmy zupełnie inne KSB. Zespół gospodarzy wyszedł bardziej zmotywowany, agresywny i zdyscyplinowany taktycznie. Obrona funkcjonowała znacznie lepiej, a Tur miał coraz większe problemy z tworzeniem groźnych akcji. Świetnie w bramce spisywał się Cezary Wachnik, który kilkakrotnie ratował swój zespół. W 33. minucie Grabicki doprowadził do wyrównania, uderzając precyzyjnie z rzutu wolnego, a trzy minuty później – po błędzie obrony gości – Ruciński skompletował hat-tricka i wyprowadził KSB na prowadzenie 5:4.
W końcówce Tur postawił wszystko na jedną kartę, decydując się na grę z lotnym bramkarzem. Manewr ten jednak nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Gospodarze skutecznie wykorzystywali luki w defensywie rywala. Najpierw Grabicki, a następnie po raz czwarty tego dnia Ruciński dopełnili formalności, ustalając wynik na 7:4 dla KSB Warszawa.
To zwycięstwo było dla KSB niezwykle cenne. Nie tylko przerwało serię porażek, ale również pozwoliło opuścić ostatnie miejsce w tabeli. Tur Ochota, mimo dobrego początku meczu, po raz kolejny zapłacił za błędy w obronie i nieskuteczność w drugiej połowie.
Nim o samym meczu jeszcze raz chcielibyśmy złożyć wielkie gratulacje drużynie EXC Mobile Ochota za zdobycie złotych krążków w Lidze Mistrzów Socca. Przed rozpoczęciem pojedynku zespoły grające na pobocznych boiskach utworzyły symboliczny szpaler, aby uhonorować wielki sukces mistrzów Polski.
Wracamy na ziemię i do pojedynku ligowego, w którym mierzyły się druga i czwarta aktualnie drużyna ligowej tabeli. Jedni i drudzy ospale weszli w sezon, ale z meczu na mecz wyglądali coraz lepiej, co znalazło odzwierciedlenie w zdobyczach punktowych. Na początku spotkania widać było dużo wzajemnego respektu, bo mało działo się w strefie bramkowej.
W 7. minucie pojedynku wynik otworzył niezawodny w ostatnim czasie Yakovenko. W ciągu kilku minut rezultat odwrócił się jednak na korzyść gospodarzy za sprawą duetu Miłosz Nowakowski – Jan Grzybowski. Najpierw ten drugi strzelił gola po podaniu od tego pierwszego, a chwilę później panowie zamienili się rolami. Do przerwy nieco więcej „z gry” mieli faworyci i zasłużenie prowadzili 2:1.
Tuż po rozpoczęciu drugiej odsłony, po błędzie Krzysztofa Jabłońskiego, na 2:2 trafił ponownie Yakovenko. Kolejne minuty upływały na próbach sforsowania dobrze ustawionej defensywy Otamanów przez EXC Mobile Ochotę. Udało się to dopiero na około kwadrans przed zakończeniem meczu, kiedy to bramkarza rywali po raz drugi w tym spotkaniu pokonał Miłosz Nowakowski. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo, bo bardzo szybko na 3:3 trafił Nievdakh. Ostatnie fragmenty pojedynku to prawdziwe Cetlin show - to właśnie Kacper Cetlin w samej końcówce strzelił aż trzy gole i dorzucił jedną asystę, dając swojemu zespołowi bardzo ważne zwycięstwo.
Końcowy rezultat: 7:3 dla EXC Mobile Ochota.
Lakoksy po przygodzie w Lidze Mistrzów wróciły do rywalizacji w Ekstraklasie, a ich rywalem była ekipa z Bielan. Zespół Janka Napiórkowskiego miał za sobą trzy porażki z rzędu i nie mógł sobie pozwolić na kolejną stratę punktów.
Pierwsze minuty meczu wskazywały jednak, że nie będzie to łatwa przeprawa dla gości. Drużyna Bartka Królaka, choć zmęczona po weekendzie i w niepełnym składzie, z dużym animuszem przystąpiła do rywalizacji. Pierwsze trafienie w meczu padło, gdy Ogień grał w osłabieniu – Piotr Milewski przerwał korzystną akcję rywala i zobaczył żółtą kartkę. Wtedy team Janka Napiórkowskiego skutecznie się bronił, a następnie wyprowadził kontratak, po którym zdobył bramkę. Lakoksy szybko odpowiedziały, a przed przerwą oba zespoły zaliczyły po jednym trafieniu, dzięki czemu do szatni schodziły przy wyniku 2:2.
Po zmianie stron Ogień atakował, ale Lakoksy również miały swoje okazje. Świetne zawody w drużynie Bartka Królaka rozegrał Mikołaj Zawadzki, natomiast po stronie rywali wyróżniał się Damian Warmiak, który wziął na siebie ciężar ofensywy. Do 40. minuty mecz był bardzo wyrównany a na tablicy wyników widniał rezultat 4:4. Od tego momentu goście potrafili jednak odskoczyć i w ciągu kilku minut zdobyli aż cztery bramki, praktycznie zamykając spotkanie. Lakoksy były w stanie jedynie zmniejszyć rozmiary porażki.
Ogień wygrał mecz 8:5, przerywając serię spotkań bez zwycięstw. Ekipa z Góry Kalwarii musi teraz szukać punktów w kolejnych meczach, choć jej sytuacja w tabeli na półmetku rundy jesiennej nie wygląda jeszcze najgorzej.
Mecz pomiędzy FC Impuls UA a In Plus & Alpan rozpoczął się od wyrównanej gry i wzajemnego badania sił. Obie drużyny miały swoje momenty, jednak to goście jako pierwsi objęli prowadzenie po trafieniu Patryka Szeligi, który od pierwszych minut potwierdzał świetną dyspozycję. Impuls szybko odpowiedział, doprowadzając do remisu, ale zespół Janka Skotnickiego błyskawicznie zareagował - dwa kolejne gole pozwoliły im odzyskać kontrolę nad spotkaniem. Gospodarze zdołali jeszcze złapać kontakt, lecz tuż przed przerwą sam Skotnicki wpisał się na listę strzelców, ustalając wynik pierwszej połowy na 2:4.
Po zmianie stron różnica klas między drużynami stawała się coraz bardziej widoczna. In Plus & Alpan grali z ogromną pewnością siebie, świetnie rotowali piłkę i konsekwentnie wykorzystywali błędy Impulsu. W drugiej połowie trwał prawdziwy pokaz skuteczności w wykonaniu Patryka Szeligi, który był tego dnia absolutnie nie do zatrzymania, gdyż zdobył łącznie 5 bramek i zaliczył 2 asysty, mając udział przy większości trafień swojego zespołu. Kapitalne zawody rozegrał również Janek Szulkowski, który kontrolował tempo gry i był mózgiem większości akcji ofensywnych gości.
In Plus & Alpan nie pozostawili złudzeń, kto był tego dnia lepszy, wygrywając pewnie 10:3. Impuls próbował walczyć do końca, ale brakowało im dokładności i skuteczności, by realnie zagrozić rozpędzonym rywalom. Dla drużyny gości to kolejne przekonujące zwycięstwo, które potwierdza ich wysoką formę i aspiracje do walki o najwyższe cele w lidze.
Mecz pomiędzy Gladiatorami Eternis a KS Tanatosem Browarek był jednym z najciekawszych spotkań tej rundy. Starcie aktualnego lidera z zespołem walczącym o ucieczkę jak najdalej od strefy spadkowej zapowiadało się jednostronnie, jednak boisko pokazało coś zupełnie innego – emocji i zwrotów akcji nie brakowało od pierwszego gwizdka.
Spotkanie rozpoczęło się w piorunującym tempie. Już w 1. minucie gospodarze wyszli na prowadzenie po błyskawicznej akcji. Dryński wykorzystał dokładne podanie Górki i umieścił piłkę w siatce. Radość Gladiatorów trwała jednak zaledwie kilkadziesiąt sekund, bo wyrównał Koszela, a chwilę później piękną bramką z woleja popisał się Kamil Modzelewski, który po podaniu Eryka Kopczyńskiego dał Tanatosowi prowadzenie 2:1. Goście nabrali wiatru w żagle i przez kilka minut zdecydowanie przeważali. Ich ofensywa jednak raz za razem rozbijała się o znakomicie dysponowanego Bartka Gwoździa, który bronił z wielkim wyczuciem i spokojem. Niewykorzystane sytuacje zemściły się w 16. minucie, gdy indywidualną akcję przeprowadził Pietrzak, doprowadzając do remisu. Dwie minuty później Zalewski wykorzystał błąd w defensywie gości i wyprowadził Gladiatorów na prowadzenie 3:2, które utrzymało się do przerwy.
Druga połowa rozpoczęła się od dominacji gospodarzy. Tuż po wznowieniu gry Radkievich podwyższył na 4:2, a chwilę później ponownie Pietrzak trafił do siatki, dając liderowi komfortowe prowadzenie 5:2. Tanatos jednak nie złożył broni – minutę później Kopczyński zdobył gola, zmniejszając stratę do 5:3. Od tego momentu to goście przejęli inicjatywę, dążąc do zdobycia czwartej bramki. Gladiatorzy musieli się bronić, ale mieli w swoich szeregach prawdziwą skałę w postaci Bartka Gwoździa, który kilkakrotnie ratował drużynę fantastycznymi interwencjami. W jednej z akcji piłkę z linii bramkowej wybił Pietrzak, potwierdzając ogromną determinację całego zespołu. Tanatos próbował jeszcze gry z lotnym bramkarzem, jednak ten manewr nie przyniósł rezultatu.
Ostatecznie Gladiatorzy Eternis utrzymali prowadzenie i pokonali ambitnie walczący KS Tanatos Browarek 5:3. To piąte z rzędu zwycięstwo lidera, który potwierdził, że potrafi wygrywać nawet wtedy, gdy rywal stawia twarde warunki. Szczególne słowa uznania należą się Bartkowi Gwoździowi – jego kapitalna postawa między słupkami była jednym z głównych powodów, dla których komplet punktów pozostał w rękach obrońców tytułu.
Patrząc na tabelę, wielu spodziewało się meczu w jedną stronę. Łowcy, uznawani za jedną z najlepszych drużyn w Europie w futbolu sześcioosobowym, przystępowali do meczu w roli zdecydowanego faworyta. Jednak jak to w Lidze Fanów bywa – same nazwiska nie grają. Kebavita, prowadzona przez charyzmatycznego Buraka Cana, po raz kolejny pokazała, że woli walki i charakteru nie da się zmierzyć punktami w tabeli.
Spotkanie rozpoczęło się zgodnie z przewidywaniami. Już po pięciu minutach Łowcy prowadzili 3:0, grając szybko, kombinacyjnie i z pełną kontrolą. Wydawało się, że wszystko zmierza ku pewnemu zwycięstwu gospodarzy, ale wtedy na scenę wkroczył Moatasem Aziz. W krótkim odstępie czasu zdobył hat-tricka, a każda z jego bramek była pokazem instynktu rasowego napastnika. Kebavita odżyła, zaczęła grać odważniej, a mecz momentalnie nabrał rumieńców. Jeszcze przed przerwą obie drużyny wymieniły się trafieniami, schodząc do szatni przy remisie 4:4.
Tempo spotkania nie spadło także po zmianie stron. Druga połowa przebiegała niemal jak w lustrzanym odbiciu - po jednej bramce z obu stron, a następnie to właśnie Kebavita wyszła na sensacyjne prowadzenie 6:5. W tym momencie goście bronili niezwykle odpowiedzialnie - wąsko, kompaktowo i z ogromnym zaangażowaniem. Dima Kaszuba był dosłownie wszędzie, pracując za dwóch, a Aziz nie przestawał szukać swojej piątej bramki. Po stronie Łowców wyróżniali się Denys Blank i Damian Patoka, którzy napędzali ofensywne akcje i utrzymywali drużynę przy życiu.
Ostatecznie jednak doświadczenie faworyta wzięło górę. W końcówce Łowcy pokazali, dlaczego uchodzą za jedną z najlepszych ekip w tej formule. Dwa szybkie ciosy - trafienia Oleksii Solopa i Bohdana Novikova - odwróciły losy meczu i dały gospodarzom zwycięstwo 7:6.
To było kapitalne widowisko - szybkie, intensywne i pełne emocji. Łowcy po raz kolejny potwierdzili swoją klasę, ale Kebavita udowodniła, że potrafi walczyć z każdym, nawet z absolutną czołówką.
W meczu 1. ligi zmierzyły się drużyny Explo Team i Inferno Team. Gospodarze to spadkowicze z Ekstraklasy, którzy z pewnością marzą o szybkim powrocie na najwyższy szczebel rozgrywek. W tym sezonie zespół Łukasza Dziewieckiego gra w kratkę – po pięciu kolejkach zgromadził dziewięć punktów. Goście natomiast są sporym zaskoczeniem. Drużyna Igora Patkowskiego prowadzi w tabeli z kompletem zwycięstw i trzeba przyznać, że z meczu na mecz prezentuje się coraz lepiej. W niedzielny wieczór oba zespoły stawiły się w mocnych składach.
Spotkanie rozpoczęło się od wymiany ciosów z obu stron. Od samego początku akcje były przeprowadzane z dużą szybkością, a u zawodników obu drużyn widać było wysoką jakość piłkarską. Z czasem inicjatywę zaczęli przejmować goście, którzy grając bardzo dynamicznie, coraz częściej zagrażali bramce rywali. Świetnie między słupkami spisywał się jednak Michał Łuczyk. Paradoksalnie, gdy przewagę miało Inferno, to gospodarze pierwsi zdobyli bramkę. Po precyzyjnym podaniu Łukasza Dziewieckiego Oskar Górecki efektownie przelobował bramkarza gości. Stracony gol podziałał mobilizująco na zespół Igora Patkowskiego – Inferno wrzuciło wyższy bieg i dość szybko doprowadziło do remisu po trafieniu Jakuba Świecińskiego. Do końca pierwszej połowy oglądaliśmy bardzo ciekawe widowisko, jednak żadnej ze stron nie udało się już znaleźć drogi do bramki.
Po zmianie stron ponownie goście prowadzili grę, a świetnie prezentował się duet Górka–Pyrzyna. Niestety dla Inferno, w tej części spotkania doszło do zmiany w bramce, bo świetnie grającego Pawła Stanka musiał zastąpić jeden z zawodników z pola. Miało to duże znaczenie dla dalszego przebiegu meczu.
W 25. minucie gracze Inferno przypieczętowali swoją przewagę – Oskar Górka zdobył bramkę na 2:1. Explo nie zamierzało się poddawać i, dostrzegając słabość w bramce rywali, zaczęło coraz częściej uderzać z dystansu. W 32. minucie na strzał zdecydował się sam bramkarz gospodarzy – mocnym i precyzyjnym uderzeniem doprowadził do remisu. Kolejne minuty to wymiana ciosów z obu stron. Oba zespoły zdobyły po jednej bramce i o wszystkim miała zadecydować końcówka spotkania. W niej lepiej odnalazła się drużyna Inferno Team, która w ostatnich minutach meczu zdobyła gola na 4:3. Zwycięskie trafienie zanotował Oskar Pyrzyna, świetnie opanowując trudną piłkę i z niemal zerowego kąta pokonując bramkarza.
Dzięki tej wygranej Inferno Team pozostaje niepokonane i z kompletem zwycięstw prowadzi w tabeli 1. ligi. Explo Team z dziewięcioma punktami utrzymał czwarte miejsce, jednak jego strata do lidera wynosi już dziewięć oczek.
To spotkanie zapowiadało się niezwykle ciekawie. Dwie drużyny ze środka tabeli, o porównywalnym potencjale i ofensywnym nastawieniu. Choć długo wydawało się, że będziemy świadkami wyrównanej walki, ostatecznie UEFA Mafia Ursynów pokazała większą konsekwencję i jakość, wygrywając po emocjonującym widowisku 10:6.
Lepiej w mecz weszła drużyna z Ursynowa, a ton grze od pierwszych minut nadawał Michał Piłatkowski. Był prawdziwym dyrygentem zespołu- pewny w odbiorze, inteligentny w rozegraniu i niezwykle aktywny w ofensywie. Już na początku popisał się asystą z rzutu rożnego, a chwilę później zagrał efektowną piętką przy bramce na 2:0. Jego spokój i kreatywność dawały drużynie pewność siebie, zwłaszcza w momentach, gdy Toho próbowało łapać kontakt.
Z biegiem czasu coraz bardziej błyszczał także Krzysztof Bartkiewicz, który wziął na siebie ciężar kreowania gry. Jego pięć asyst mówi samo za siebie. Był jak reżyser, który widzi boisko sekundę wcześniej niż inni. W ofensywie nie zawodził również Adam Goleń, zdobywca hat-tricka, który po raz kolejny potwierdził, że w polu karnym czuje się jak u siebie. Po dwie bramki dołożył Jakub Komendołowicz, a swoje trafienia dorzucili jeszcze Michał Mazur i Jan Goleń.
Toho przez długi czas stawiało twardy opór. Aleksander Czyż był w świetnej formie - zdobył cztery bramki, imponując skutecznością i walecznością. Na wyróżnienie zasługuje również Bartosz Salamon, który nie tylko trafił do siatki, ale też zaliczył trzy asysty, tworząc wraz z Franciszkiem Łabasiewiczem bardzo groźny duet ofensywny. Choć Toho kilkukrotnie wracało do gry, w końcówce opadło z sił. UEFA wykorzystała to bezlitośnie, wyprowadzając trzy zabójcze kontry, które ustaliły wynik na 10:6.
To był mecz pełen energii, determinacji i jakości. UEFA Mafia Ursynów zagrała dojrzale i skutecznie, a Michał Piłatkowski okazał się liderem, który od pierwszej do ostatniej minuty trzymał zespół w rytmie zwycięstwa.
W tym spotkaniu obie drużyny potrzebowały punktów jak tlenu, jeśli chciały jeszcze realnie myśleć o walce o podium. I rzeczywiście mecz pomiędzy Husarią a Presley Gniazdowy okazał się prawdziwym rollercoasterem.
Początek należał całkowicie do Husarii, która już do 12. minuty prowadziła 4:0. Co ciekawe, to Presley częściej utrzymywał się przy piłce, jednak Husaria grała mądrze, cierpliwie i niezwykle skutecznie w kontratakach. Jedną z bramek Maciek Grabicki zdobył po perfekcyjnie wykonanym rzucie wolnym. Wydawało się, że losy meczu są już rozstrzygnięte, ale nic bardziej mylnego.
Zaledwie osiem minut później na tablicy wyników widniał remis 4:4! Presley poczuł krew i ruszył do szalonego pościgu. Głównymi architektami tego powrotu byli Jakub Wiktorowski, który skompletował hat-tricka, oraz Krystian Pudelek - autor trzech asyst. Mimo utraty wysokiego prowadzenia Husaria nie straciła głowy. Tuż przed przerwą ponownie wyszła na prowadzenie, a bohaterem ponownie został Maciek Grabicki.
Druga połowa była równie zacięta i pełna zwrotów akcji. Raz Presley doprowadzało do remisu, raz Husaria odskakiwała na dwa gole. Najpierw było 5:5, potem Husaria prowadziła 7:5, by po chwili Presley zbliżyło się na 7:6. W tym momencie mecz mógł potoczyć się w każdą stronę. Jednak to Husaria zdołała przełamać rywala, a pomogły w tym również dwie żółte kartki, które osłabiły Presley. W końcówce Husaria wykorzystała przewagę liczebną, podwyższając wynik na 9:6, i tym razem nie pozwoliła już odebrać sobie zwycięstwa.
Na wyróżnienie, obok wspomnianego Maćka Grabickiego (3 gole i 2 asysty), zasłużyli także Jakub Brzeski (1 gol i 3 asysty) oraz Sebastian Maśniak, który ustrzelił hat-tricka.
Ostatecznie Husaria zdobyła bardzo cenne trzy punkty, które pozwalają jej pozostać w grze o czołowe miejsca. Zarówno dla niej, jak i dla Presley dystans do TOP 3 wciąż wynosi sześć punktów, dlatego obie drużyny w końcówce rundy jesiennej muszą włączyć pełne obroty, jeśli chcą jeszcze włączyć się do walki o medale.
W tym sezonie Korsarze nie szaleją ani z wynikami, ani z frekwencją. Nie inaczej było i w tym meczu – team Beniamina Chrapowickiego po raz kolejny musiał stawiać na maksymę „jakość ponad ilość”. Niestety, w przypadku starcia z tak wybieganą ekipą jak Sirius było to co najmniej karkołomne zadanie. I patrząc na przebieg meczu, można było odnieść silne wrażenie, że gdyby gospodarze skompletowali więcej ludzi do gry, to historia mogła potoczyć się inaczej.
Goście już od pierwszych minut wrzucili wysokie obroty i mecz toczył się w zawrotnym tempie. Zdecydowanej przewagi nie byli w stanie wypracować przez trzynaście minut, ale po strzelonym na raty golu Vovy Pidluzhnego powoli stawało się jasne, że niespodzianki w tym meczu nie będzie. Korsarze wytrwale się bronili i starali kąsać atakami, ale gole wpadały tylko na konto Siriusa. Na protokole zapisali się Vladyslav Burda i dwukrotnie Ivan Gul, i w ten sposób jeszcze przed przerwą goście wyszli na solidne, czterobramkowe prowadzenie.
Po wznowieniu nic nie uległo zmianie w ogólnym obrazie gry – Sirius skutecznie atakował, a Aleksander Gęściak musiał co i rusz wyciągać piłkę z siatki. Mimo wszystko Korsarzom należą się słowa otuchy, bo starali się walczyć do samego końca. I choć to marne pocieszenie, to udało się nawet dwukrotnie pokonać świetnie dysponowanego tego dnia Yaroslava Smolina, a bardzo ładnymi strzałami wykazał się Jakub Zagwa. Przewaga Siriusa była jednak miażdżąca i goście pewnie zgarnęli trzy punkty, wygrywając ostatecznie 2:9.
To spotkanie od pierwszych minut miało wyraźnego reżysera. Rock’n’Roll przejął inicjatywę natychmiast po rozpoczęciu meczu i nie oddał jej aż do końcowych fragmentów. Już pierwsza akcja pokazała, że goście przyjechali po komplet punktów - po składnym, kombinacyjnym rozegraniu dwóch Vladów, Rahmail zagrał idealnie w tempo, a Voronov mocnym uderzeniem otworzył wynik.
Od tego momentu rozpoczęło się prawdziwe show. Maksim Hladchenko i Vlad Rahmail byli nie do zatrzymania. Pierwszy popisał się skutecznością godną rasowego napastnika - cztery gole i asysta mówią same za siebie. Rahmail natomiast rozegrał mecz kompletny: hat-trick, dwie asysty i udział przy niemal każdej groźnej akcji Rock’n’Rolla. Razem tworzyli duet, który w tej lidze rzadko pozwala rywalom choćby na chwilę oddechu. Swoje trzy grosze dorzucił również Artem Pavlik, który skompletował hat-tricka po serii bardzo mocnych, precyzyjnych uderzeń.
Goście kontrolowali tempo gry, wymieniali piłkę z luzem i precyzją, a ich dominacja była bezdyskusyjna. Wynik 2:12 w drugiej połowie mówił sam za siebie. Dopiero w końcówce, gdy zwycięstwo było już praktycznie pewne, w szeregi zespołu wdarło się rozluźnienie. I właśnie wtedy swoje pięć minut miała Contra, która wykorzystała moment nieuwagi faworyta. W ostatnich fragmentach meczu gospodarze trafili aż pięć razy, zmniejszając rozmiary porażki do 7:13. To pokazuje, że nawet w drugiej lidze chwila braku koncentracji może sporo kosztować.
Na wyróżnienie po stronie Contry zasłużył Adrian Bucki - hat-trick w starciu z tak mocnym rywalem to wynik, który trzeba docenić. Jego aktywność, waleczność i determinacja do końca dodały gospodarzom energii, a kibicom odrobinę radości mimo niekorzystnego rezultatu.
Rock’n’Roll zagrał jak zespół z prawdziwymi aspiracjami na najwyższe miejsca - skutecznie, z rozmachem i widowiskowo. Końcówka spotkania była jednak lekcją, że nawet przy wysokim prowadzeniu nie można pozwolić sobie na moment dekoncentracji.
To był prawdziwy mecz o sześć punktów w 2. lidze – starcie pomiędzy Dzikimi z Lasu a Husarią, które miało ogromne znaczenie dla układu tabeli. Dla Husarii była to szansa, by po zwycięstwie zbliżyć się maksymalnie do czołowej trójki, natomiast porażka mogła zepchnąć ich w środek stawki. Dla Dzikich sytuacja wyglądała podobnie, bo wygrana pozwoliłaby im zrównać się punktami z rywalem i realnie włączyć do walki o TOP 3.
Od pierwszych minut spotkanie toczyło się w wysokim tempie. Już w 5. minucie Dziki objęły prowadzenie, kontrolując grę i częściej utrzymując się przy piłce. Wydawało się, że to oni będą nadawać ton meczowi, jednak Husaria błyskawicznie odwróciła losy spotkania. Około 10. minuty zdobyła dwa gole z rzędu – i to jakie! Oba trafienia śmiało mogłyby kandydować do miana „Bramki kolejki”. Najpierw Mateusz Lewicki huknął z dystansu, ściągając pajęczynę z okienka bramki rywali. Chwilę później Franek Lis pokazał klasę i technikę – efektownie przelobował piłkę piętą po długim podaniu kolegi, a futbolówka, jak po sznurku, przeturlała się między nogami bramkarza. Piłkarska elegancja w najczystszej postaci!
W dalszej części pierwszej połowy obraz gry nie uległ zmianie. Dziki częściej przy piłce, lecz bez pomysłu na sforsowanie dobrze zorganizowanej defensywy Husarii. Z kolei goście konsekwentnie wykorzystywali kontry i błędy rywala. Do przerwy prowadzili już 5:1.
Po zmianie stron przegrywający rzucili się do odrabiania strat, ale to Husaria ponownie zaskoczyła. Po jednym ze strzałów gospodarzy bramkarz Husarii, Konrad Piskorz, odbił piłkę tak mocno, że ta wylądowała na połowie przeciwnika, gdzie dopadł jej niezwykle czujny tego dnia Kamil Kapica. Widząc zawahanie bramkarza, uderzył głową na dobieg i posłał piłkę do pustej bramki – 6:1. Wydawało się, że to już gwóźdź do trumny, ale Dziki z Lasu się nie poddały. W ciągu kilku minut Szymon Kwiatkowski wziął sprawy w swoje ręce i zdobył cztery bramki, doprowadzając do wyniku 6:4. Emocje sięgnęły zenitu – czy Husaria utrzyma prowadzenie, czy Dziki dokonają „comebacku”?
Kluczowa okazała się kolejna akcja Kamila Kapicy, który odebrał piłkę na skrzydle, ruszył z nią i idealnie dograł do Mateusza Lewickiego. Ten nie zawiódł – uderzył pewnie i skompletował hat-tricka. Po tym ciosie Dziki już się nie podniosły. Husaria kontrolowała grę do końca i ostatecznie zwyciężyła 9:5.
Dzięki temu triumfowi Husaria tuż przed końcem pierwszej rundy zbliżyła się do ścisłej czołówki i ma realne szanse, by jeszcze przed zimową przerwą wskoczyć do TOP 3. Dziki z Lasu natomiast ugrzęzły w środku tabeli. I jeśli chcą wiosną powalczyć o coś więcej, muszą jak najszybciej zacząć punktować, inaczej rywale odjadą im na dobre.
Mecz 6. kolejki 2. ligi fanów pomiędzy Warsaw Bandziors a Ternovitsią zapowiadał się niezwykle ciekawie. Z jednej strony gospodarze, którzy po pięciu kolejkach mieli na koncie zaledwie cztery punkty i potrzebowali przełamania, z drugiej niepokonana dotąd Ternovitsia z kompletem zwycięstw i pozycją lidera tabeli. Na boisku jednak różnicy klas nie było widać, a spotkanie okazało się jednym z najbardziej emocjonujących widowisk tej kolejki na trzecim szczeblu rozgrywkowym.
Od pierwszych minut Bandziorsi grali z ogromnym zaangażowaniem, częściej utrzymywali się przy piłce i szukali swoich szans w ataku pozycyjnym. Mimo to pierwsi cieszyli się goście – w 8. minucie Oleg Grabowski po dobitce własnego strzału otworzył wynik meczu. Stracony gol nie załamał gospodarzy, którzy konsekwentnie dążyli do wyrównania. W 14. minucie efektownym uderzeniem z dystansu popisał się Maciej Kiełpsz, doprowadzając do remisu 1:1.
Zaledwie sześć minut później, po świetnej i szybkiej wymianie podań, Kołosowski i Cichocki rozmontowali defensywę Ternovitsii, a ten pierwszy wykończył akcję, dając Bandziorom prowadzenie. Tuż przed przerwą znów błysnął Kiełpsz, który mocnym strzałem z rzutu wolnego podwyższył wynik na 3:1.
Druga połowa rozpoczęła się od prawdziwej kanonady, bo w ciągu zaledwie pięciu minut kibice zobaczyli aż pięć goli. Najpierw Blintsov zdobył bramkę kontaktową, po chwili Kołosowski przywrócił gospodarzom dwubramkowe prowadzenie (4:2), ale Ternovitsia błyskawicznie odpowiedziała trafieniami Hrydowego i Ruslana Romanovskyiego, a ten ostatni dołożył jeszcze jedno uderzenie, wyprowadzając lidera na prowadzenie 5:4.
Warsaw Bandziors nie zamierzali się poddawać, lecz ich ofensywne zapędy wykorzystał Serhii Romanovskyi, podwyższając wynik na 6:4. W końcówce meczu Kołosowski zdobył swoją drugą bramkę, zmniejszając straty do 5:6, jednak mimo ambitnej walki gospodarze nie zdołali już doprowadzić do remisu.
Ostatecznie Ternovitsia utrzymała miano niepokonanej, ale Warsaw Bandziors zasłużyli na duże brawa, bo zagrali odważnie, ofensywnie i momentami dominowali nad liderem. Jeśli utrzymają taki poziom gry, ich pozycja w tabeli z pewnością wkrótce ulegnie poprawie.
To spotkanie od początku miało w sobie sporo napięcia. Mecz rozgrywano w trudnych warunkach pogodowych, co odbiło się na jakości gry, ale nie na jej intensywności. Cyrkulatka, typowana przed meczem jako faworyt, długo nie mogła złapać rytmu. Zespół gości miał problemy z budowaniem akcji, a dobrze zorganizowani Vikings skutecznie ograniczali im pole manewru.
Od pierwszych minut było widać, że gospodarze przyjęli prosty, ale skuteczny plan – kompaktowa obrona, szybki doskok i groźne kontry. Cyrkulatka prowadziła grę, lecz brakowało jej ostatniego podania i precyzji w wykończeniu. Mimo to to właśnie goście jako pierwsi wyszli na prowadzenie, jednak Vikings dwukrotnie odrabiali straty, pokazując charakter i dużą dyscyplinę taktyczną. Do przerwy mieliśmy remis 2:2, a atmosfera na boisku robiła się coraz bardziej gorąca.
Drugą połowę można określić jednym słowem – kontaktowa. Obie drużyny walczyły o każdy metr boiska, a sędzia często musiał interweniować. Nie brakowało emocji, determinacji i twardych starć. W końcówce jednak coraz wyraźniej było widać, że Cyrkulatka zaczyna przejmować kontrolę. Gdy Vikings nieco opadli z sił, goście wreszcie dopięli swego.
Świetny fragment rozegrał Rząd, który często rozprowadzał piłkę podaniami i dryblingiem na korzyść Cyrkulatki. Obserwowanie jego gry to czysta przyjemność – balans ciała, tempo i precyzja robiły ogromną różnicę. W końcówce Wikingowie jeszcze raz pokazali serce – Oleh Dvoliatyk poderwał zespół do walki i zdobył bramkę kontaktową, lecz chwilę później odpowiedział Maciej Wieliczuk, wdzierając się w pole karne gospodarzy. Na dwie minuty przed końcem kontaktowego gola zdobył Ivan Markovych, ale czasu na wyrównanie już zabrakło.
Ostatecznie Cyrkulatka wygrała 5:4, ale na to zwycięstwo musiała solidnie zapracować. Vikings zasługują na duże uznanie za determinację i organizację gry, natomiast goście po raz kolejny potwierdzili, że mają zarówno drużynę, jak i indywidualności, które potrafią przesądzić o losach meczu.
Już po kilku minutach tego meczu było jasne, że nasze przedmeczowe przewidywania okazały się całkowicie słuszne i Zoria na luzie wywiezie z tego spotkania trzy punkty. Już w 2. minucie wynik otworzył Martinian Delikatnyi, a trzy minuty później podwyższył Artur Ulasiuk. Minął raptem kwadrans gry, a gospodarze prowadzili już czterema oczkami.
Ciężko wytłumaczyć taki stan rzeczy, bo wszystkie gole dla Zorii padały w niemal identycznych okolicznościach – atak ze skrzydła, podanie do niekrytego zawodnika i wbicie piłki do pustej bramki. Klasyczne sytuacje, na które zawodnicy Agape powinni być przygotowani, a jednak nie potrafili znaleźć na nie odpowiedzi. Jeszcze bardziej zaskakujące było to, że pierwszy gol dla gości padł w momencie, kiedy ekipa Krzysztofa Gołosa... grała w osłabieniu. Jeśli był to plan taktyczny Agape, to równie szalony, co nieudany, ponieważ już akcję później Zoria ponownie znalazła drogę do bramki Huberta Kałuckiego.
Pierwsza połowa skończyła się wymownym wynikiem 6:1, a po zmianie stron gospodarze szybko dołożyli kolejne trafienie. Chwilę później na 7:2 strzelił Filip Woźnica, ale jeśli ktoś myślał o ewentualnym comebacku, to bardzo szybko został sprowadzony na ziemię. Zawodnikom Agape nie brakuje ani umiejętności, ani kondycji, ale coś się w tej drużynie po prostu popsuło. Na zupełnie przeciwległym biegunie była Zoria, która grała tego wieczoru jak z nut i potrafiła dosłownie dwoma podaniami przenieść grę na drugą stronę boiska. Wyjątkowo aktywne było trio Delikatnyi–Solop–Marchenko, a swoje dołożyli jeszcze Artur Ulasiuk i Roman Malinowskyi.
Symbolicznym podsumowaniem meczu była akcja bramkarza Zorii Vladyslava Burdy, która otarła się o miano upokorzenia – przegalopował całe boisko i zamiast samemu strzelić gola, poczekał na kolegę i wyłożył mu piłkę do pustej bramki. 12:5 to wynik, który zdecydowanie nie oddaje możliwości takiego zespołu jak Agape i powinien być wyraźnym sygnałem dla menedżera teamu, że najwyższy czas coś zmienić.
Łowcy II w tym sezonie grają w kratkę i nie mogą przebić się do górnej części tabeli. Orzeły Stolicy w tej kampanii nie zdobyły jeszcze punktów i z nadziejami podchodziły do starcia z ekipą z Ukrainy.
Początek meczu ze wskazaniem na gości, którzy potrafili strzelić bramkę i objęli prowadzenie. Gospodarze starali się atakować, ale dobrze w bramce spisywał się Filip Grzywaczewski. Łowcy jednak po kilku minutach wyrównali. Orzeły Stolicy były dobrze zorganizowane i konsekwentnie grały w defensywie. To dało efekty – po kolejnych kontrach wyszli na prowadzenie, a jeszcze przed przerwą goście podwyższyli wynik. Do przerwy mieliśmy rezultat 1:3.
Po zmianie stron Łowcy ruszyli do odrabiania strat i dość szybko doprowadzili do remisu. W ataku wyróżniali się Orest Petryszyn i Denys Blank, który jednak nie zawsze wracał do defensywy. Po jednej z takich akcji, gdy stracił piłkę, Orzeły ruszyły z kontrą i ponownie objęły prowadzenie. Od tego momentu, gdy tylko jedna ekipa wychodziła na prowadzenie, druga natychmiast odpowiadała trafieniem. Na pięć minut przed końcem meczu mieliśmy remis 5:5. Wtedy Łowcy przeprowadzili znakomitą, zespołową akcję i po raz pierwszy w tym spotkaniu wyszli na prowadzenie.
Gdy wydawało się, że gospodarze mają już niemal pewne punkty, Orzeły rzutem na taśmę najpierw wyrównały, a na sekundy przed końcowym gwizdkiem Maciej Kiełpsz potężnym strzałem zapewnił gościom pierwsze zwycięstwo w tym sezonie.
Trudne zadanie czekało drużynę Comeback – naprzeciw niej stanęła Warsaw Sinaloa, jedyna niepokonana ekipa w lidze do tego momentu. Różnica punktowa między zespołami wynosiła jednak zaledwie dwa oczka, więc ewentualne zwycięstwo dawało Comebackowi awans nad rywali i realne zbliżenie się do pierwszej trójki. I właśnie tak się stało.
Pierwsza połowa była dość wyrównana. Sinaloa częściej utrzymywała się przy piłce, ale to Comeback był zabójczo skuteczny. W ofensywie błyszczał przede wszystkim Kostiantyn Didenko, który już w pierwszej połowie skompletował hat-tricka. Trafiał na różne sposoby, pokazując pełen wachlarz piłkarskiego doświadczenia. Na jego tle zarówno rywale, jak i koledzy z drużyny momentami wyglądali chaotycznie. On zaś z chłodną głową rozwiązywał każdą sytuację. Sinaloa zdołała odpowiedzieć tylko raz, a gola zdobył Mateusz Nejman.
Druga połowa miała być próbą odrabiania strat przez Sinaloę, ale zamiast pościgu zobaczyliśmy serię niepowodzeń. Warszawiacy wiedzieli, że dwie bramki to niewielka różnica, i ruszyli do ataku. Mieli kilka świetnych okazji, by zmniejszyć dystans, lecz zawiodła skuteczność, a gdy piłka już zmierzała do siatki, kapitalnymi interwencjami popisywał się bramkarz Comebacku, Jevhenii Kost. Dodatkowym ciosem była kontuzja Patryka Abbassiego, lidera ofensywy, który nie dokończył spotkania. Z każdą niewykorzystaną akcją w szeregach Sinaloa narastały frustracja i nerwy, co przełożyło się na trzy żółte kartki i jeszcze większy chaos w grze.
Comeback tymczasem konsekwentnie realizował swój plan. Wykorzystywał błędy rywala, szybkie kontry i stałe fragmenty gry. Po jednym z rzutów wolnych trafił Ivan Vidosević, z rzutu karnego skutecznie uderzył Valentyn Synkevych, a Didenko dołożył jeszcze dwa kolejne gole, kończąc mecz z imponującym dorobkiem pięciu trafień. Sinaloa do końca walczyła o honorowe bramki. W ostatniej akcji ponownie trafił Mateusz Nejman, ustalając wynik na 8:2 dla Comebacku.
W ten sposób w 3. lidze nie ma już niepokonanych drużyn, co tylko podnosi temperaturę rywalizacji o podium. Zarówno Comeback, jak i Warsaw Sinaloa pozostają bardzo blisko czołówki, a to oznacza, że w najbliższych kolejkach czeka nas pasjonujący wyścig o TOP 3.
Czy ten mecz wyglądał jak starcie drużyn z przeciwnych końców tabeli? Bez wątpienia tak. Nie mamy już złudzeń, że przetasowania kadrowe w ekipie gospodarzy spowodowały tak dużą zmianę w charakterze tego teamu, że dogonienie stawki 3. ligi jest już po prostu niemożliwe. Oczywiście podopiecznym Patryka Kamoli nie brakuje ani talentu, ani kondycji, ale to jednak za mało na tym poziomie. Tutaj liczy się zgranie drużynowe, kolektyw – coś, nad czym Vikersonn pracował latami i pokazuje to w każdym meczu.
Tak było i tym razem. Powoli, ale solidnie goście budowali przewagę na boisku, a gola otwierającego wynik już w 6. minucie zdobył Ivan Vovk. Vikersonn często rozgrywał piłkę z wykorzystaniem bramkarza i dało się zauważyć, że taki styl gry Tonie Majami zupełnie nie leży. Po kwadransie gry, po golach Serhija Avkhimovycha i Yuriego Rubinskiego, było już 0:4, a dopiero wtedy gospodarze złapali kontakt po trafieniu Patryka Kamoli. Vikersonn odpowiedział jeszcze przed przerwą i schodził do szatni z solidnym prowadzeniem 1:5.
Warto dodać, że frekwencja gości zasługuje na uznanie – mieli tak szeroką ławkę rezerwowych, że dokonywali zmian niemal całego składu. Gospodarze dysponowali za to zaledwie jednym zmiennikiem i był to kolejny czynnik, który przełożył się na wynik.
Wprawdzie po zmianie stron dość szybko Kajetan Lipiński trafił na 2:5, ale zmęczenie dawało o sobie znać i do końca meczu punktowali już tylko goście. Mimo wybitnie niekorzystnego wyniku Tonie Majami starało się atakować do samego końca, a Vikersonn nie lekceważył przeciwnika – nawet mając wysoką przewagę, wolał przerwać kontratak faulem. Po jednym z takich, wyraźnie intencjonalnych fauli Kajetan Lipiński nie wytrzymał emocji i posłał siarczystą wiązankę w stronę przeciwnika, za co został ukarany czerwonym kartonikiem. Z jednej strony można zrozumieć frustrację, ale osłabianie drużyny – również na kolejne mecze – to nie jest coś, co wróży Tonie Majami dobrą przyszłość.
Za to dla Vikersonna ta przyszłość jawi się coraz lepiej, bo dzięki temu zwycięstwu wskoczyli na drugi stopień podium.
Spotkanie pomiędzy FC Prykarpattia a GLK od początku zapowiadało się ciekawie. Z jednej strony aktualny lider tabeli, z drugiej drużyna walcząca o utrzymanie na 3-ligowym poziomie rozgrywkowym. Choć różnica punktowa była spora, przez dłuższy czas oglądaliśmy na boisku intensywne starcie.
Pierwsze bramki padły dopiero pod koniec pierwszej połowy. Wynik meczu otworzył Sławek Farion, dając prowadzenie GLK, a chwilę później z rzutu karnego na 2:0 podwyższył Mateusz Grabowski. Gospodarze zdołali szybko odpowiedzieć - kontaktowego gola zdobył Vladyslav Zhykariev, przywracając nadzieję zawodnikom Prykarpattii. Jednak tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę ponownie zaatakowali goście i po trafieniu Macieja Kondraciuka znów odskoczyli na dwubramkowe prowadzenie.
Druga połowa rozpoczęła się obiecująco dla gospodarzy. Bohdan Yosypchuk trafił do siatki, zmniejszając stratę do jednego gola. Niestety, jak się później okazało, był to ostatni pozytywny akcent w ich wykonaniu. Lider rozgrywek włączył wyższy bieg i całkowicie przejął kontrolę nad meczem. Piłkarze GLK tworzyli składne akcje, które przekładały się na kolejne trafienia. Najpierw błyskawicznie odpowiedzieli golem, odzyskując bezpieczną przewagę, a z każdą minutą ich dominacja stawała się coraz bardziej widoczna.
Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 8:2 na korzyść GLK. Goście potwierdzili, że ich miejsce na szczycie tabeli nie jest przypadkowe, utrzymując pozycję lidera po tej kolejce. Prykarpattia, mimo ambitnej i momentami odważnej gry, nie była w stanie zatrzymać rozpędzonych rywali.
Obie drużyny zanotowały niezły start w tym sezonie – po trzy zwycięstwa w pięciu pojedynkach, co zapowiadało bardzo emocjonujące spotkanie. I takie właśnie dostarczyły wszystkim zgromadzonym wokół boiska, na którym rozgrywany był ten mecz.
Początek rywalizacji należał zdecydowanie do gospodarzy, którzy błyskawicznie objęli prowadzenie po golu Yildiztaca. Goście jeszcze dobrze się nie otrząsnęli, a przegrywali już dwoma bramkami – tym razem Ostapińskiego pokonał Mizzayev. Ten sam zawodnik w kolejnej akcji trafił ponownie, a kiedy na 4:0 podwyższył Narimanli, można było odnieść wrażenie, że zawodnicy obu ekip nie do końca wiedzą, co właśnie się wydarzyło.
Od tego momentu Deluxe Barbershop skupił się na obronie, a Husaria Mokotów starała się „wrócić” do gry. I udało im się to szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. W 12. minucie po dobrej kombinacyjnej akcji gości gola zdobył Kamiński. Chwilę później samobójcze trafienie Abdullayeva dało wiatr w żagle ekipie Tomka Hubnera. Zaledwie 90 sekund później Borowski strzelił trzeciego gola dla Husarii i wynik brzmiał już 4:3.
Końcówka pierwszej części meczu również należała do gości. Stan rywalizacji wyrównał Borowski, a pierwsze prowadzenie w tym spotkaniu swojej drużynie dał Herman. Do przerwy goście prowadzili 5:4.
Początek drugiej odsłony to dalsza dominacja Husarii, która za sprawą Urmanowskiego szybko wyszła na dwubramkowe prowadzenie. Dalsze losy pojedynku również toczyły się pod dyktando gości, którzy jednak byli bardzo nieskuteczni. W końcu, gdy do siatki trafili Hubner i Chojnacki, wydawało się, że wynik tego meczu jest przesądzony.
Nic bardziej mylnego – od tego momentu ekipa z Mokotowa zaczęła masowo popełniać proste błędy, które poskutkowały trzema trafieniami dla Deluxe Barbershop. Mimo nerwówki i sporego chaosu w końcówce spotkania, ostatnie słowo należało do gości, a konkretnie do Mamli, który z bliskiej odległości pokonał bramkarza rywali i przypieczętował zasłużone – z perspektywy pełnych 50 minut gry – zwycięstwo swojej drużyny.
Spotkanie pomiędzy Team Ivulin a Warszawską Ferajną od pierwszych minut zapowiadało się na bardzo wyrównany pojedynek. I faktycznie takie było. Obie drużyny od początku podeszły do meczu z dużą odpowiedzialnością taktyczną, skupiając się przede wszystkim na grze w defensywie. Zarówno gospodarze, jak i goście prezentowali poukładany futbol, nie pozwalając przeciwnikowi na stworzenie klarownych sytuacji bramkowych.
Pierwsze groźniejsze akcje pojawiły się dopiero w końcówce pierwszej połowy, gdy Warszawska Ferajna dwukrotnie była bliska otwarcia wyniku, jednak w obu przypadkach świetnie interweniował bramkarz Team Ivulin – Leonid Isayenia. W 21. minucie gościom w końcu udało się znaleźć sposób na defensywę rywali – po mocnym uderzeniu Patryka Komorowskiego piłka wpadła tuż pod poprzeczkę i zrobiło się 0:1. Chwilę później padły jeszcze dwie bramki. Najpierw po dośrodkowaniu z rzutu rożnego skutecznym uderzeniem głową popisał się Roman Dubitski, a tuż przed przerwą niefortunnie zawodnik Team Ivulin skierował piłkę do własnej bramki.
Po zmianie stron obraz gry nie uległ większej zmianie. Nadal oglądaliśmy bardzo uważną grę w defensywie z obu stron oraz spokojne budowanie akcji w ataku pozycyjnym. Z każdą minutą coraz bardziej przeważała Warszawska Ferajna, która dłużej utrzymywała się przy piłce i cierpliwie szukała swojej szansy. Doczekała się – po świetnej indywidualnej akcji Franciszka Pogłoda, który ruszył prawym skrzydłem i mocnym strzałem po długim słupku pokonał bramkarza rywali.
Warszawska Ferajna wywiozła z Areny Grenady cenne trzy punkty i zrobiła ważny krok w kierunku wydostania się ze strefy spadkowej. Team Ivulin natomiast znalazł się w poważnym kryzysie – pięć porażek z rzędu to wynik, który wymaga szybkiej reakcji. Jeśli drużyna nie przełamie złej serii, może przekreślić cały sezon już w rundzie jesiennej.
W niedzielne popołudnie na Arenie Grenady byliśmy świadkami niezwykle emocjonującego starcia pomiędzy BJM Development a ekipą Sportowych Zakapiorów. Oba zespoły przystępowały do meczu z taką samą liczbą punktów, więc już przed pierwszym gwizdkiem można było spodziewać się wyrównanego widowiska.
Od pierwszych minut widać było ogromną determinację po obu stronach. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli gospodarze – w sporym zamieszaniu w polu karnym najlepiej odnalazł się Gracjan Kowalewski, który precyzyjnym strzałem głową otworzył wynik meczu. Radość BJM nie trwała jednak długo. Marcin Welk popisał się pięknym uderzeniem z dystansu, doprowadzając do wyrównania. Tuż przed przerwą goście zadali kolejny cios – dośrodkowanie w pole karne wykorzystał Daniel Lasota, który mocnym strzałem głową skierował piłkę do siatki, dając Sportowym Zakapiorom prowadzenie 2:1.
Początek drugiej połowy ponownie należał do Zakapiorów. Marcin Welk po raz drugi wpisał się na listę strzelców, podwyższając prowadzenie swojej ekipy. Mimo dwubramkowej straty gospodarze nie zamierzali się poddawać. BJM nieustannie atakowało, co w końcu przyniosło efekt. Najpierw Mikołaj Zawistowski zmniejszył straty, a chwilę później indywidualną akcję zakończył celnym strzałem Olivier Aleksander, doprowadzając do remisu. Na kilka minut przed końcem BJM wyszedł na prowadzenie po kolejnym trafieniu Zawistowskiego. Warto podkreślić znakomitą postawę w bramce Zakapiorów Michała Gołąba, który kilkukrotnie ratował swój zespół przed stratą kolejnych goli. Gdy wydawało się, że gospodarze dowiozą prowadzenie do końca, Daniel Lasota ponownie doprowadził do remisu.
Emocji jednak nie brakowało do ostatnich sekund. Końcówka należała już wyłącznie do zawodników BJM. Najpierw Mikołaj Zawistowski po raz trzeci trafił do siatki, kompletując hat-tricka, a tuż przed końcowym gwizdkiem wynik spotkania na 6:4 ustalił Olivier Aleksander.
To było widowisko pełne zwrotów akcji, walki i pięknych bramek – dokładnie takie, jakie chcieliście tutaj zobaczyć. I takie właśnie otrzymaliśmy.
W meczu na szczycie Hetman podejmował Boca Seniors. Od początku spotkania widać było, że oba zespoły nastawione są na walkę o komplet punktów. Gospodarze rozpoczęli od mocnego pressingu, z czym goście nie mogli sobie poradzić, i pierwszy fragment meczu w ich wykonaniu nie wyglądał imponująco. Hetman szybko wyszedł na prowadzenie i kontrolował wydarzenia na boisku.
Po strzelonej pierwszej bramce gospodarze poszli za ciosem. Piłkę w narożniku ustawił Kacper Urban – wydawało się, że nic z tej sytuacji nie będzie, ale napastnik Hetmana huknął bezpośrednio z rzutu rożnego i zaskoczył Przemka Morawskiego. Boca Seniors starali się odgryzać, jednak brakowało im dokładności i skuteczności pod bramką Wiktora Stankowskiego. Gdy ekipa gospodarzy zdobyła trzeciego gola, wydawało się, że rywale będą mieli bardzo trudno wrócić do gry.
Jeszcze przed przerwą jednak, po dobrej klepce w polu karnym, Adrian Wolszczak zdobył bramkę, która dawała nadzieję na drugie 25 minut. Po zmianie stron role się odwróciły. Boca Seniors grali coraz lepiej, a w ofensywie stwarzali sobie kolejne dobre okazje. Hetman jakby stracił impet i nie prezentował się już tak dobrze jak w pierwszej połowie.
Goście szybko zdobyli bramkę kontaktową, a po chwili doprowadzili do remisu. Wydawało się, że pójdą za ciosem, ale rywale potrafili wrócić do wysokiego poziomu gry i po dwóch skutecznych kontrach ponownie objęli prowadzenie 5:3. W końcówce Boca Seniors zdołali jeszcze zdobyć gola, lecz na więcej zabrakło już czasu.
Hetman pozostaje niepokonanym liderem czwartej ligi i ma realną szansę utrzymać tę pozycję po rundzie jesiennej. Boca Seniors, mimo porażki, nadal będą walczyć o czołowe lokaty w tabeli.
To miał być mecz odrodzenia Bad Boys po trudnym spotkaniu z Furduncio, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała te plany. Gospodarze, osłabieni brakiem kluczowego Bartka Podobasa, od początku mieli problemy z wejściem w rytm. FC Bulls ruszyli jak po swoje – już na starcie zdobyli dwa szybkie gole, przy których nie najlepiej zachował się bramkarz Bad Boys, Igor Gozdecki.
Chwilowy zryw gospodarzy i bramka kontaktowa mogły dać nadzieję na emocje, ale Byki nie zamierzały zwalniać tempa. Kapitalny fragment w ich wykonaniu oraz trafienia Oleksandra Kardasha, Arkadiego Kozenki i Ivana Markovycha sprawiły, że do przerwy mieliśmy już wynik 1:5.
Druga połowa to prawdziwy popis ofensywy FC Bulls. Grali pewnie, kombinacyjnie, a Vadym Churiukanov rozdawał piłki jak z rękawa – aż sześć asyst i do tego jedno trafienie! Bad Boys walczyli do końca, zdołali dorzucić kilka bramek, ale tego dnia różnica jakości była widoczna gołym okiem.
Ostatecznie Bulls wygrali aż 11:4, potwierdzając, że ich celem są najwyższe miejsca w tabeli. Bad Boys muszą szybko zapomnieć o tym meczu i skupić się na powrocie do formy z poprzednich sezonów. Byki natomiast pokazują, że gdy złapią rytm, mogą pokonać każdego rywala.
W ramach 6. kolejki rozgrywek 4. ligi na Arenie Grenady zmierzyły się zespoły Ukraine United oraz Furduncio Brasil F.C. Gospodarze wciąż szukali swoich pierwszych punktów w sezonie, natomiast Furduncio od początku rozgrywek potwierdzali, że będą liczyć się w walce o najwyższe cele.
Spotkanie rozpoczęło się idealnie dla Ukraine United. Już w pierwszych minutach Vitalii Levandovskyi wykorzystał swoją okazję i wyprowadził gospodarzy na prowadzenie. Radość miejscowych nie trwała jednak długo – stracony gol tylko rozbudził ambicje gości, którzy od tego momentu całkowicie przejęli kontrolę nad meczem. Najpierw dwukrotnie do siatki trafił Jeremi Szymański, chwilę później wynik podwyższył Eduardo Kanela, a następnie pięknym uderzeniem popisał się Rafael Andrade. Jeszcze przed przerwą rezultat pierwszej połowy na 5:1 ustalił Hugo Chiaradia, dając swojej drużynie bardzo komfortowe prowadzenie.
Po zmianie stron dominacja Furduncio była jeszcze bardziej wyraźna. Goście grali z pełnym luzem i konsekwentnie powiększali swoją przewagę, nie dając rywalom chwili wytchnienia. Ukraine United zdołali odpowiedzieć jeszcze dwoma bramkami, ale tego dnia musieli uznać wyższość rywali.
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 12:3 na korzyść Canarinhos. Na szczególne wyróżnienie zasłużył Jeremi Szymański, który popisał się znakomitym występem – zdobył 5 bramek i zaliczył asystę, będąc prawdziwym liderem ofensywy. Cała drużyna Furduncio zaprezentowała się jednak bardzo solidnie, potwierdzając swoją wysoką formę i aspiracje do tytułu mistrzowskiego. Ukraine United po tym spotkaniu wciąż pozostają bez punktów i zamykają ligową tabelę, podczas gdy Brazylijczycy umacniają swoją pozycję w ścisłej czołówce.
Gdy grają ze sobą zespoły Dzików z Lasu II i Na2Nóżkę, niemal pewne jest, że nikt nie może się nudzić, oglądając ich mecze. Nie inaczej było w niedzielny wieczór na arenie AWF-u. Ekipa gości znakomicie weszła w spotkanie i już po kilku minutach prowadziła z zespołem z Bielan kilkoma golami. Gospodarze zaliczyli koszmarny start – praktycznie każda groźna akcja rywali kończyła się bramką.
Oczywiście team Michała Ossowskiego miał swoje szanse, ale znakomicie między słupkami spisywał się Aleksander Sordylewicz, skutecznie wyłapując strzały przeciwników. Ekipa Dzików zdobyła jedynego gola przy stanie 0:2, ale później bramki strzelali już tylko goście. Do przerwy było 1:6 i nic nie wskazywało na odrodzenie gospodarzy.
Po zmianie stron jednak z impetem do odrabiania strat ruszyła ekipa z Bielan. W ciągu zaledwie pięciu minut strzeliła trzy bramki, a wynik 4:6 brzmiał już bardzo niepokojąco dla zespołu Na2Nóżkę. Goście musieli się pozbierać, by nie wypuścić niemal pewnego zwycięstwa, ale zanim zdążyli się zorganizować, Dziki doprowadziły do wyrównania. Świetnie pracował w defensywie Dawid Goździewski, a w ofensywie brylował Michał Ossowski.
Od stanu 6:6 goście potrafili ponownie wstrzelić się w bramkę i objąć prowadzenie. Gospodarze dążyli do wyrównania, jednak po jednej z kontr stracili kolejną bramkę. W samej końcówce zdołali jeszcze pokonać golkipera rywali, ale była to tylko bramka zmniejszająca rozmiary porażki.
Mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 7:8, a obu ekipom należą się brawa za świetne widowisko na zakończenie zmagań szóstej kolejki Ligi Fanów.
Będące na najniższym stopniu podium Tylko Zwycięstwo podejmowało After Wolę, która pomimo 5. pozycji w tabeli wciąż broniła się przed strefą spadkową. Początek pierwszej połowy był dość wyrównany – oba zespoły badały możliwości rywala. Gospodarze prezentowali bardziej ofensywne podejście, lecz w tej fazie meczu brakowało im skuteczności. Z kolei goście powoli, od własnej połowy, konstruowali kontrataki.
Wiele wskazywało na to, że gol dla Tylko Zwycięstwa jest kwestią czasu. Jednak w 7. minucie to After Wola niespodziewanie objęła prowadzenie. Ten obrót spraw dodał spotkaniu rumieńców. Gospodarze, wciąż nieskuteczni pod bramką rywala, coraz częściej próbowali doprowadzić do wyrównania i w końcu dopięli swego. Od tego momentu przewaga Tylko Zwycięstwa stawała się coraz bardziej widoczna. Pomimo kilku dogodnych sytuacji goście nie zdołali pokonać dobrze dysponowanego Sebastiana Papierza, a sami w ostatnich minutach pierwszej połowy dwukrotnie musieli rozpoczynać grę od środka boiska.
Druga połowa należała już zdecydowanie do faworytów. W ciągu pierwszych pięciu minut powiększyli swój dorobek strzelecki o trzy gole, obejmując bezpieczną przewagę. After Wola, wspierana przez kibiców i swojego lidera Pawła Fronczaka, stojącego za linią boczną, nie potrafiła znaleźć sposobu na dobrze grających rywali. Nie mając już nic do stracenia, goście zdecydowali się wpuścić swojego kapitana na boisko. Zabieg ten szybko przyniósł efekt – After Wola zdobyła drugiego gola, przy którym asystował Paweł. Jednak upływający czas działał na ich niekorzyść. Przysłowiowy gwóźdź do trumny wbił Andrzej Morawski, ustalając wynik meczu w 50. minucie na 8:2.
Tylko Zwycięstwo obroniło swoją pozycję w lidze, natomiast After Wola jest już jedną nogą w strefie spadkowej.
Kryształ po pierwszym zwycięstwie w poprzedniej kolejce stanął przed niezwykle trudnym zadaniem – zmierzyć się z Feniksem, który do tej pory wygrał wszystkie pięć meczów. Mało kto spodziewał się, że zespół z Targówka zdoła przerwać tę imponującą serię lidera, a jednak dokonał tego w wielkim stylu.
Spotkanie rozpoczęło się zgodnie z przewidywaniami. Fenix szybko narzucił wysokie tempo i już po kilku minutach prowadził 2:0. Wydawało się, że wszystko potoczy się po myśli faworyta, lecz Kryształ błyskawicznie wrócił do gry. W okolicach 10. minuty było już 3:2 dla gospodarzy, którzy przejęli kontrolę nad meczem. Świetnie funkcjonował duet braci Rucińskich, raz po raz rozmontowujących defensywę rywali, a Kubiszer dołożył prawdziwe dzieło sztuki – eleganckim strzałem w samo okienko bramki. Kryształ nie zamierzał się zatrzymywać. Do końca pierwszej połowy utrzymywał inicjatywę i schodził na przerwę z zasłużonym prowadzeniem 6:3.
Druga połowa była bardziej wyrównana, ale to wciąż Targówek był skuteczniejszy. Na nieco ponad dziesięć minut przed końcem spotkania prowadził już 8:4 i wydawało się, że sprawa jest rozstrzygnięta. Wtedy jednak Fenix włączył tryb turbo – w krótkim czasie odrobił wszystkie cztery bramki i doprowadził do remisu! Głównym bohaterem tej pogoni był Jevhenii Palamarchuk, który zdobył aż cztery gole i dał swojemu zespołowi nadzieję na uratowanie punktu.
Ale los miał przygotowany jeszcze jeden zwrot akcji. Gdy zegar wskazywał ostatnią minutę meczu, na scenę wkroczył zawodnik meczu – i całej 5. ligi w tej kolejce – Igor Ruciński. W ostatniej akcji spotkania przyjął piłkę, obrócił się z rywalem na plecach i uderzył z dystansu nie do obrony. Piłka wpadła do siatki, a Kryształ mógł świętować sensacyjne i dramatyczne zwycięstwo. Ruciński zakończył mecz z pięcioma golami na koncie, po raz kolejny udowadniając, jak kluczową postacią jest dla swojego zespołu.
Fenix doznał pierwszej, bardzo bolesnej porażki w sezonie, ale mimo tego wciąż pozostaje jednym z głównych faworytów rozgrywek. Kryształ z kolei pokazał ogromny charakter, determinację i wiarę w siebie, potwierdzając, że nie zamierza rezygnować z walki o miejsce na podium.
Mecz pomiędzy liderem tabeli, czyli zespołem, który do tej pory nie stracił ani jednego punktu i miał na koncie pięć zwycięstw w pięciu meczach a drużyną znajdującą się bliżej strefy spadkowej niż podium, z reguły trudno uznać za wyrównany. W klasycznym futbolu 11 na 11 takie historie zdarzają się rzadko. Ale futbol 6x6 rządzi się swoimi prawami. Tutaj naprawdę każdy może wygrać z każdym, niezależnie od miejsca w tabeli. I właśnie to jest w nim najpiękniejsze.
Niedzielne spotkanie tylko to potwierdziło. Przez pierwsze 15 minut oglądaliśmy bardzo wyrównaną rywalizację. Owszem, Mareckie Wygi częściej utrzymywały się przy piłce i kreowały więcej sytuacji, ale trudno powiedzieć, by raz za razem zagrażały bramce Lagi. Pierwszy gol padł dopiero w 15. minucie. Nie po długiej akcji, lecz po kapitalnym dalekim podaniu bramkarza Mateusza Klefasa, który idealnie obsłużył Szymona Pietruchę. Ten znalazł się sam na sam z golkiperem i z zimną krwią wykorzystał okazję.
W kolejnych minutach obraz gry nie uległ dużej zmianie. Laga próbowała wyrównać, lecz Mareckie Wygi grały konsekwentnie w obronie i same miały kilka szans, by podwyższyć prowadzenie. Piłka jednak bywa nieprzewidywalna i tym razem los napisał inny scenariusz.
Na kolejne trafienia musieliśmy czekać aż do 37. minuty, ale gdy już padły, emocje eksplodowały. Laga zdobyła dwa szybkie gole, odwracając losy meczu i wychodząc na prowadzenie. W ekipie gości dwa razy w krótkim odstępie trafiał Julian Wzorek. Mareckie Wygi natychmiast jednak odpowiedziały błyskawiczną akcją i doprowadziły do remisu. Wszystkie te bramki były efektem walki, determinacji i błędów w defensywie - typowe „robocze gole”, które pokazują charakter obu drużyn. Po tym szalonym fragmencie mieliśmy remis 2:2.
Ale Laga nie zamierzała się zatrzymywać. Zagrała świetną akcję pozycyjną, która ponownie wyprowadziła zespół na prowadzenie. Wydawało się, że Laga dowiezie zwycięstwo do końca, wszak na zegarze zostało tylko siedem minut.
Jednak duet Klefas – Pietrucha miał inne plany. W ostatnich minutach meczu znów zadziałała ta sama kombinacja: długie podanie Klefasa, główka Pietruchy i piłka w siatce! W ten sposób Mareckie Wygi wyrównały praktycznie w ostatniej akcji meczu, ratując punkt i podtrzymując swoją serię meczów bez porażki.
Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 3:3. Mareckie Wygi pozostają niepokonane i wciąż liderują w tabeli, choć tym razem tracą pierwsze punkty w sezonie. Laga z kolei może być z siebie dumna. Z jednej strony urwała punkty liderowi, z drugiej jednak ma prawo czuć niedosyt, bo zwycięstwo było naprawdę blisko.
Spotkanie pomiędzy Warsaw Eagle a Ajaksem Warszawa miało zdecydowanie jednostronny przebieg. Gospodarze przystąpili do meczu w mocno osłabionym składzie, co od początku było widoczne na boisku. Już w ósmej sekundzie spotkania Ajaks objął prowadzenie po trafieniu Bartka Kopacza - to jedno z najszybszych goli w historii rozgrywek Ligi Fanów. Od tego momentu goście całkowicie przejęli kontrolę nad meczem, urządzając sobie prawdziwy festiwal strzelecki. Ostatecznie Ajaks zwyciężył aż 25:4, nie pozostawiając złudzeń co do swojej dominacji.
Najskuteczniejszym zawodnikiem spotkania był Natan Czyżewski, który zdobył aż 8 bramek. Świetne zawody rozegrał również Bartek Kopacz, autor 7 trafień. Po hat-tricku dołożyli Dominik Kossowski i Jakub Pastewka, Wojtek Lewandowski trafił dwukrotnie, a Jan Zaborny i Adrian Tarnowski dorzucili po jednym golu.
Mimo wysokiej porażki, gospodarze nie złożyli całkowicie broni i starali się zdobywać bramki honorowe, jednak różnica klas między zespołami była tego dnia aż nadto widoczna.
Dla Ajaksu to pierwsze punkty w tym sezonie, które z pewnością podniosą morale drużyny. Choć ekipa wciąż zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, tak efektowne i przekonujące zwycięstwo może być zapowiedzią długo wyczekiwanego przełamania.
Oba zespoły miały przed tym meczem tyle samo punktów po pięciu kolejkach, więc trudno było wskazać wyraźnego faworyta. Spotkanie od pierwszych minut zapowiadało się bardzo wyrównanie, ale też obfitowało w sytuacje bramkowe.
Początek należał do Georgian Team, który stworzył sobie kilka okazji, jednak brakowało mu skuteczności – piłka mijała bramkę lub trafiała w dobrze ustawionych obrońców. Z kolei Sante wykazało się znacznie większą precyzją. Już w 3. minucie po szybkim ataku Tomasz Cacko otworzył wynik spotkania. Po objęciu prowadzenia Sante cofnęło się, skupiając na defensywie, co pozwoliło Gruzinom przejąć inicjatywę.
W 12. minucie po dalekim wyrzucie bramkarza piłka trafiła do Saby Lomii, który wykorzystał błąd obrony i doprowadził do remisu. Chwilę później Georgian Team poszedł za ciosem i wyszedł na prowadzenie 2:1. Zespół gospodarzy grał coraz pewniej, imponując organizacją gry. Kolejne minuty przyniosły następne trafienia, a Gruzini odskoczyli rywalom. Dopiero w końcówce pierwszej połowy Sante złapało rytm i dzięki skutecznej grze ofensywnej zdołało zmniejszyć stratę do 4:3.
Po przerwie goście szybko doprowadzili do remisu po rzucie wolnym i dobitce Piotra Wirboła, ale to Georgian Team miał tego dnia w swoich szeregach prawdziwego lidera. W 39. minucie rozpoczął swoje show Saba Lomia, który w ciągu zaledwie czterech minut zdobył cztery bramki, przesądzając o losach meczu.
Choć Sante walczyło do końca i potrafiło jeszcze kilkukrotnie zagrozić bramce rywali, zespół z Kaukazu nie wypuścił już zwycięstwa z rąk. Ostatecznie wygrał 9:7, awansując na 5. miejsce w tabeli. Sante natomiast w kolejnych meczach będzie musiało szukać punktów, by wydostać się z dołu tabeli.
To był mecz o pierwsze miejsce i nie trzeba wielu słów, by podkreślić jego wagę. Ostatecznie zobaczyliśmy wyjątkowe widowisko, które zakończyło się wynikiem 1:0 dla wciąż niepokonanych liderów 6. ligi – drużyny Mixtura. Ale po kolei.
Pierwsze dwanaście minut upłynęło pod znakiem wyrównanej gry. Obie drużyny badały się nawzajem, żadna nie chciała popełnić błędu. Spokój jednak musiał zostać przerwany – dokonał tego Filip Junowicz, który po fantastycznym rajdzie przez całe boisko zagrał idealną piłkę w pole karne do Rafała Jochemskiego. Ten tylko dołożył nogę i skierował piłkę do siatki. Wtedy nikt jeszcze nie przypuszczał, że będzie to jedyny, a zarazem zwycięski gol tego spotkania.
Po stracie bramki Zaborów wrzucił piąty bieg. Zespół ruszył do ataku – fala za falą sunęły ofensywne akcje, jednak żadna nie przyniosła efektu. Raz za razem ich próby zatrzymywał świetnie dysponowany bramkarz Mikstury, Cezary Kubalski, a gdy już i on był bezradny, piłka trzykrotnie odbijała się od słupków. W jednej z najbardziej dramatycznych akcji pierwszej połowy Mateusz Jochemski uratował Miksturę, wybijając piłkę z linii bramkowej.
Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 1:0, który – jak się później okazało – mocno podciął skrzydła drużynie z Zaborowa. W drugiej części spotkania w ich grze pojawiło się coraz więcej nerwowości, a tempo ataków wyraźnie spadło. Zamiast wyrównującego gola, Zaborów sprokurował rzut karny. Wtedy jednak bohaterem został Jakub Bauer – bramkarz Zaborowa poleciał w przeciwny róg, ale w locie zdołał odbić piłkę nogami, ratując zespół przed stratą kolejnej bramki. Ta obrona dodała skrzydeł jego kolegom, jednak mimo końcowego naporu przegrywający nie zdołali już znaleźć drogi do siatki.
Choć wynik 1:0 może sugerować spokojne spotkanie, w rzeczywistości był to mecz pełen napięcia, emocji i licznych sytuacji bramkowych. Świetnie spisywali się bramkarze i obrońcy, a tam, gdzie zabrakło umiejętności dopisało szczęście. Tego ostatniego nieco więcej miała Mikstura, ale jak mówi powiedzenie: szczęście sprzyja lepszym, a liderzy pokazali, że pierwsze miejsce należy się im w pełni zasłużenie.
Zaborów, mimo porażki, nie ma powodów do wstydu. W niedzielny wieczór pokazał charakter. Walka o mistrzostwo wciąż jest otwarta, a po takim meczu obie drużyny udowodniły, że będą brały w niej udział do samego końca.
Spotkanie pomiędzy Saską Kępą a Bartolini Pasta do samego końca trzymało w napięciu. Od pierwszych minut widać było, że obie drużyny są dobrze przygotowane, zmotywowane i zdeterminowane, by sięgnąć po komplet punktów. Okazji nie brakowało po obu stronach, a gra toczyła się w szybkim tempie.
Kiedy wydawało się, że pierwsza połowa zakończy się bezbramkowym remisem, w końcówce tej części meczu wynik otworzył Adam Kubajek, dając prowadzenie Bartolini Pasta. Radość gości nie trwała jednak długo – Marcin Nowak błyskawicznie doprowadził do wyrównania po doskonałym dośrodkowaniu Adama Zgórzaka i precyzyjnym strzale głową. Do przerwy mieliśmy remis 1:1 i trudno było wskazać, kto jest bliżej zwycięstwa.
Druga połowa przyniosła jeszcze więcej emocji. Już na jej początku gospodarze przejęli inicjatywę – efektownym uderzeniem z dystansu popisał się Grzegorz Rękawek, bramkarz Saskiej Kępy, który wpisał się na listę strzelców i wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Kilka minut później odpowiedzieli zawodnicy Bartolini. Mateusz Brożek popisał się kapitalną indywidualną akcją, przebiegł z piłką pół boiska i precyzyjnym strzałem doprowadził do remisu.
Emocje nie opadały. Saska Kępa ponownie wyszła na prowadzenie po trafieniu Łukasza Pastewki, który wykorzystał swoją okazję w polu karnym. Gdy wydawało się, że trzy punkty zostaną w rękach gospodarzy, w końcówce meczu sędzia podyktował rzut karny dla Bartolini Pasta. Do piłki podszedł Piotr Winek i pewnym strzałem ustalił wynik spotkania na 3:3.
Remis można uznać za w pełni sprawiedliwy rezultat.
Spotkanie pomiędzy Shot DJ a Szmulki Warszawa zapowiadało się wyjątkowo ciekawie, ponieważ obie drużyny miały za sobą udane występy w poprzedniej kolejce i liczyły na kontynuację zwycięskiej serii. Nie zawiedliśmy się – w tym meczu nie zabrakło bramek i zwrotów akcji.
Idealny początek zaliczyli gospodarze, bo już w 2. minucie zawodnicy Shot DJ objęli prowadzenie. Szmulki błyskawicznie odpowiedziały – Wiktor Januszewski popisał się potężnym strzałem, który przełamał ręce bramkarza i wpadł tuż pod poprzeczkę.
Gra przypominała bokserską wymianę ciosów. W 5. minucie Szmulki wyszły na prowadzenie, jednak gospodarze niemal natychmiast wyrównali. Kilka minut później Borys Sułek wykorzystał nieporozumienie w defensywie Shot DJ, doszedł do sytuacji sam na sam z bramkarzem i pewnym strzałem przywrócił prowadzenie swojej drużynie. Gospodarze nie zamierzali się poddawać – po precyzyjnym podaniu Michała Wasiaka z pierwszej piłki trafił Jan Jabłoński.
Końcówka pierwszej połowy to pokaz ofensywnej siły Szmulek. Dwa szybkie gole pozwoliły im odskoczyć na dwie bramki, a następnie obie ekipy miały okazję do wykazania się przy rzutach karnych – zarówno gospodarze, jak i goście skutecznie je wykorzystali. Do przerwy na tablicy widniał wynik 4:6.
Po zmianie stron Shot DJ ruszył do odrabiania strat. Po błędzie bramkarza Szmulek zdołali zdobyć gola kontaktowego, lecz chwilę później Wiktor Januszewski po raz kolejny huknął jak z armaty, kompletując hat-tricka i przywracając swojej drużynie dwubramkową przewagę. Gospodarze trafili jeszcze raz, ale mimo walki do ostatnich sekund nie zdołali doprowadzić do remisu – piłka po ich strzale w końcówce trafiła w słupek, a dobitkę wybronił bramkarz Szmulek.
Ostatecznie Szmulki Warszawa wygrały 7:6, inkasując cenne trzy punkty i wskakując na drugie miejsce w tabeli. Shot DJ musi ustabilizować formę – potencjał w tej drużynie jest ogromny, ale brakuje jeszcze regularności.
Tydzień temu Old Eagles Koło przełamało serię dwóch porażek z rzędu. Aby podtrzymać dobrą passę, musiało wygrać z Green Lantern. Zielona Latarnia nie może jak dotąd zaliczyć tej rundy do udanych i swoim światłem rozświetla dół tabeli.
Gospodarze rozpoczęli mecz od szybkiej żółtej kartki, dając rywalowi szansę na objęcie prowadzenia. Oponenci nie wykorzystali gry w przewadze, a wręcz przeciwnie – stracili pierwszą bramkę w meczu. Chwilę później przyszedł drugi cios od Orłów z Koła i dopiero wtedy gra stała się bardziej wyrównana. Oba zespoły tworzyły sobie dogodne sytuacje strzeleckie, lecz nie potrafiły ich zamienić na gole. Przełamanie nastąpiło w 17. minucie. Gospodarze po raz trzeci pokonali pełniącego rolę bramkarza Mikołaja Wysockiego. Do końca pierwszej połowy uczynili to jeszcze czterokrotnie, nie pozostawiając rywalom złudzeń, kto ma ten mecz wygrać.
Po zmianie stron nastąpiła również zmiana w bramce Green Lantern – pomiędzy słupki wskoczył Janek Wysocki. Zmiana ta, mimo szybko straconej bramki, przyniosła widoczną poprawę w grze gości. Znów byliśmy świadkami wyrównanego fragmentu meczu, a po upływie 11 minut Zielona Latarnia zdobyła swojego pierwszego gola, przy którym asystował Mikołaj Wysocki.
Gospodarze, świętujący dwudziestolecie zespołu, momentalnie odpowiedzieli bramką, a chwilę później zobaczyli drugą żółtą kartkę. Tym razem rywale wykorzystali grę w przewadze, jednak mimo nadziei i wiary w comeback, Green Lantern musieli uznać wyższość przeciwnika.
Old Eagles Koło dzięki zwycięstwu 10:3 awansowało o jedną pozycję w tabeli, a Zielona Latarnia raczej jeszcze przez dłuższy czas będzie rozświetlać strefę spadkową.
Mecz pomiędzy zespołami Skra Warszawa a KK Wataha Warszawa zdecydowanie zaspokoił kibiców pod względem emocji i dostarczył wyrównanej rywalizacji, dokładnie takiej, jakiej spodziewaliśmy się przed spotkaniem.
Początek meczu był bardzo ostrożny i zachowawczy. Obie drużyny badały się nawzajem, zachowując przy tym odpowiedni spokój i rozwagę w grze obronnej. Pierwsze groźne sygnały chęci zmiany wyniku wyszły od gospodarzy. To oni, głównie za sprawą Lewisa Onuigbo, stwarzali sobie więcej sytuacji bramkowych i pokazali się z nieszablonowej, dynamicznej i zaskakującej strony, grając przez pierwsze 25 minut bez zmian.
Niestety dla nich, świetnie dysponowany w bramce Piotr Szwedo miał swój dzień i nie pozwolił w tej części meczu na utratę żadnego gola. Bezbramkowa połowa dobiegła końca, a na boisko dojechał spóźniony Bartosz Dzikowski, który mocno namieszał i odmienił losy spotkania. To właśnie on rozpoczął strzelanie w drugiej odsłonie meczu, a następnie dołożył jeszcze dwa kolejne trafienia.
Ekipa Skry wyglądała znacznie lepiej pod względem ofensywy, jednak właśnie w spokojnym dla nich momencie przydarzył się najgorszy możliwy scenariusz – czerwona kartka dla Lewisa, zdobyta w bezmyślny sposób. Spowodowała ona, że gospodarze musieli grać w osłabieniu do końca spotkania, co było wodą na młyn dla doświadczonej ekipy Watahy.
Goście, pod przewodnictwem Maćka Lulki, znakomicie wykorzystali przewagę, strzelając o jednego gola więcej. Sam Lulka popisał się hat-trickiem w tej części meczu. Dzięki temu zespół gości zgarnął komplet punktów, a gospodarze mogą tylko pluć sobie w brodę. Mieli mecz w miarę pod kontrolą, lecz niepotrzebna czerwona kartka znacząco utrudniła im pomyślne zakończenie tego pojedynku...
W 7. lidze, w ramach 6. kolejki, doszło do starcia pomiędzy Virtualne Ń a Czasoumilaczami – meczu, który rozpoczął się bardzo wyrównanie, lecz zakończył wysokim zwycięstwem gości 9:3. Choć wynik może sugerować jednostronne widowisko, przez długi czas spotkanie miało zupełnie inny przebieg.
Gracze Virtualne Ń rozpoczęli mecz w osłabieniu, grając przez blisko połowę pierwszej części o jednego zawodnika mniej, co znacząco utrudniło im zadanie. Mimo to pokazali ogromny charakter i waleczność – potrafili się dobrze zorganizować w obronie, wyprowadzać kontry i doprowadzili do remisu 1:1 do przerwy. Ich zaangażowanie i determinacja zasługują na uznanie, bo przez długi czas skutecznie utrudniali życie przeciwnikom.
Po zmianie stron sytuacja kadrowa się wyrównała, ale wówczas na boisku do głosu doszli Czasoumilacze. Goście prezentowali większą skuteczność, lepsze wyczucie momentu i spokojniejsze rozegranie. Kluczowymi postaciami byli Piotr Cieślak oraz Dominik Sędrowski, którzy wspólnie rozmontowali defensywę rywali. Cieślak imponował wszechstronnością, notując 3 bramki i 2 asysty, natomiast Sędrowski również dołożył 3 gole i 2 asysty, będąc motorem napędowym większości ofensywnych akcji.
W drugiej połowie Czasoumilacze całkowicie zdominowali rywala, wykorzystując każdy błąd i zmęczenie gospodarzy. Virtualne Ń walczyli do końca, jednak różnica w skuteczności była zbyt duża, by myśleć o korzystnym wyniku.
Do pewnego momentu to spotkanie było klasyczną wymianą ciosów. O tym, że zmierzyły się drużyny o bardzo zbliżonym potencjale, świadczy chociażby fakt, że pierwszy gol padł dopiero po siedemnastu minutach gry. Wynik otworzył Nurlykhan Yessenzhan, ale riposta Driperów przyszła błyskawicznie – już chwilę później z dystansu huknął Szymon Celiński.
Sytuacja powtórzyła się w 24. minucie – najpierw dla Alash trafił Yunus Karakaz, a w ostatniej akcji pierwszej połowy wyrównał Jan Strzembosz i na tablicy widniał wynik 2:2.
Po zmianie stron znów pierwsi zapunktowali goście. Madiyar Seiduali popisał się ładną, indywidualną akcją i nie dał szans bramkarzowi Driperów. Tym razem Alash poszedł za ciosem i chwilę później było 2:4 po golu Daniyara Seiduali. Gospodarze odpowiedzieli trafieniem Norberta Gregorczyka, ale już po kolejnej akcji Sebastian Papierz musiał wyciągać piłkę z siatki po strzale Almaza Imangali. W tym momencie gospodarzom skończyły się pomysły na ofensywę, za to Alash atakował coraz śmielej. W 39. minucie trzybramkową przewagę zabezpieczył Nurkhan Abishev. W 43. minucie Wiktor Stojek zmniejszył stratę do dwóch bramek, ale na więcej Driperów nie było już stać tego wieczoru. Goście skutecznie zabezpieczyli tyły, a w 48. minucie gola zamykającego mecz zdobył Yunus Karakaz.
Chwilę później kropkę nad „i” postawił Alizhan Zamirov, a ekipa Alash mogła ponownie cieszyć się ze zwycięstwa i – co najważniejsze – zachowała fotel lidera.
Obie drużyny od początku postawiły na ofensywę, a tempo gry mogło się podobać. Lepiej rozpoczęli gospodarze – już w pierwszych minutach, po faulu w polu karnym, Javid Suleymanov pewnie wykorzystał rzut karny, dając Eagles prowadzenie. Chwilę później wynik podwyższył Michał Rybiński, który najlepiej odnalazł się w zamieszaniu pod bramką rywala.
Gunners nie zamierzali się poddawać i szybko złapali kontakt. Krzysztof Raczyński wykorzystał dokładne podanie Sebastiana Lisockiego, przywracając swojemu zespołowi nadzieję. Do końca pierwszej połowy trwała wymiana ciosów – obie drużyny zdobyły jeszcze po jednym golu, dzięki czemu na przerwę schodziliśmy przy wyniku 3:2 dla Eagles. Choć rezultat wskazywał lekką przewagę gospodarzy, gra była naprawdę wyrównana.
Po zmianie stron obraz meczu jednak się odmienił. Eagles wyszli na drugą połowę z zupełnie nową energią – grali szybciej, dokładniej i z większą agresją w odbiorze. Ich przewagę błyskawicznie potwierdził Denisio Chea, który w krótkim odstępie czasu dwukrotnie pokonał bramkarza Gunners. Goście zdołali jeszcze odpowiedzieć jednym trafieniem, ale nie byli już w stanie zatrzymać rozpędzonych Orłów. W końcówce ponownie błysnął Chea, kompletując cztery gole na swoim koncie i definitywnie przesądzając o losach spotkania.
Ostatecznie Eagles FC zwyciężyli 7:3, potwierdzając świetną formę i pokazując, że zasłużenie znajdują się w czołówce tabeli. Gunners tym razem muszą uznać wyższość rywala – choć do przerwy byli blisko, druga połowa udowodniła, że doświadczenie i skuteczność gospodarzy zrobiły różnicę.
Pewnie wiele osób byłoby zaskoczonych, słysząc, że szorujące po dnie tabeli 7. Ligi Tornado Squad otworzyło wynik meczu z defensywnie usposobionymi weteranami z osiedla Derby. A piłkarze Tornado nie tylko jako pierwsi strzelili bramkę – zrobił to Bartek Stokowiec po asyście Arka Sajnoga – ale przez sporą część, szczególnie pierwszej odsłony zmagań, to właśnie oni byli stroną groźniejszą i przeważającą.
Jednak, jak dobrze wiemy, Oldboys Derby nie zawsze muszą dominować, by wygrywać. I nie inaczej było tym razem. Trzeba im jednak oddać, że akcja bramkowa na 1:1 była naprawdę „palce lizać”. Wszystko rozpoczął Miłosz Suchta, który obsłużył podaniem Marcina Wiktoruka, a ten wspaniale dostrzegł Michała Kurowskiego i umożliwił mu zdobycie bramki. Niedługo później żółto-czerwoni wyszli na prowadzenie w pozornie niegroźnej sytuacji – będąc jeszcze na własnej połowie, Suchta oddał potężny strzał, który zatrzepotał w siatce. Dla Tornado wyrównał wprowadzony z ławki rezerwowych Tomek Wiśniewski, świetnie wychodząc do prostopadłej piłki od Marcina Kusaka. Zdawało się, że do przerwy wynik nie ulegnie już zmianie, lecz na nieszczęście gości ponownie dał o sobie znać duet Kurowski–Wiktoruk.
Po zmianie stron Tornado stale przebywało w okolicach pola karnego rywali, ale kompletnie nie potrafiło sforsować defensywnych zasieków gospodarzy. A takie okazje lubią się mścić – bo potem strzelali już tylko Oldboye. Po dwie bramki zaaplikowali młodemu, stojącemu z konieczności w bramce, Maćkowi Laskowskiemu – Suchta i Kurowski, a w tym samym czasie po graczach Tornado było już widać, że kilku z nich nie ma siły walczyć.
Czy zawiodła mentalność gości, czy raczej był to pokaz doświadczenia i boiskowego sprytu gospodarzy, którzy po prostu wiedzą, jak takie mecze wygrywać? Niezależnie od odpowiedzi – trzy punkty trafiły do Oldboys Derby, a Tornado musiało pogodzić się z czwartą porażką z rzędu.
Ależ to był mecz na otwarcie kolejki! Starcie lidera z trzecią drużyną tabeli ósmej ligi w pełni spełniło oczekiwania - emocje, zwroty akcji i grad bramek. Od pierwszego gwizdka było widać, że nikt nie zamierza odpuszczać. Force Fusion zaczęli lepiej i po trafieniu Ruslana Yakubiva wyszli na prowadzenie, którego nie oddali już do końca pierwszej połowy, schodząc na przerwę z minimalną przewagą 1:0.
Druga połowa to już prawdziwa karuzela piłkarska. Najpierw Piotr Szpilarewicz popisał się kapitalnym uderzeniem z rzutu wolnego, potem dołożył bramkę Oleh Leshchyshyn i zrobiło się 3:0 dla gości. Gdy wydawało się, że Q-Ice są w tarapatach, przebudził się Vasyl Pidluzhny. Jego kontaktowy gol dał impuls gospodarzom, ale Force Fusion błyskawicznie odpowiedzieli, podwyższając wynik na 4:1.
I wtedy zaczęło się szaleństwo! Q-Ice złapali rytm i w kilka minut odmienili losy meczu. Cztery trafienia z rzędu i prowadzenie 5:4! Prym wiódł wspomniany Pidluzhny, który skompletował hat-tricka i był prawdziwym motorem napędowym swojej drużyny. Gdy wydawało się, że komplet punktów zostanie w rękach gospodarzy, Force Fusion pokazali charakter i doprowadzili do wyrównania, a mecz zakończył się remisem 5:5.
Świetne widowisko, godne miana hitu kolejki. Obie drużyny pokazały ogromne serce do walki i aspiracje na miarę najlepszych zespołów w lidze.
Cóż za emocje, cóż za comeback! W starciu Legionu UA z Kresowią Warszawa nieznacznym faworytem byli raczej goście i początek meczu tylko to potwierdził. Tuż po rozpoczęciu gry, zbyt lekkie podanie golkipera Legionu przechwycił Kirill Pshyk i pewnie wpakował piłkę do siatki. Z 0:1 dość szybko zrobiło się 0:2, kiedy po podaniu od Pshyka na pustą bramkę trafił Oleksandr Rohovyi. Kolejne trafienie dla Kresowii zostało odłożone w czasie tylko dlatego, że wspomniany zawodnik obejrzał żółtą kartkę za faul przerywający kontratak gospodarzy.
Podczas gry w osłabieniu nieco więcej pracy miał stojący w bramce gości Orkhan Huseynli, ale spisywał się bez zarzutu, notując nawet dwie bardzo wymagające interwencje. Trzeci gol graczy w białych koszulkach w końcu stał się faktem – po wysokim pressingu duetu Pshyk–Liashuk, pierwszy z nich po raz drugi wpisał się na listę strzelców. Legion UA odpowiedział w końcówce pierwszej połowy – Ivan Pushkarenko spróbował odważnie z dystansu, a piłka po rykoszecie zaskoczyła bramkarza i wpadła do siatki. Świetny doskok zawodników Kresowii i ich przytomne ustawianie się na boisku pogłębiały jednak dominację nad rywalami, co zwieńczyło trafienie Tiuryna, który przeciął uderzenie z dystansu Kazakowa.
W finałowych 25 minutach obraz gry zmienił się diametralnie – to Legion zaczął grać wysoko i agresywnie, a Kresowia coraz bardziej się gubiła. Dotychczasową precyzję i spokój zastąpiły chaos i niedokładność, a zawodnicy w czarnych koszulkach coraz mocniej wierzyli w dokonanie niemożliwego. Oleksandr Hehelskyi nie zraził się pudłem z rzutu karnego – ruszył w indywidualny rajd, minął kilku rywali i pokonał bramkarza. Dwa niezwykle istotne trafienia dołożył Yurii Chrnobai, z czego drugie – po efektownych nożycach – było niebywałej urody. Narastająca frustracja odbierała Kresowii argumenty piłkarskie, a Legion wyglądał coraz lepiej. I stało się – zamieszanie w polu karnym zakończył gol Hehelskyiego na 5:4.
Straty odrobione, strefa spadkowa opuszczona, buzie roześmiane – widać było, jak ważne było to zwycięstwo dla Legionu. I zupełnie się im nie dziwimy – za takie historie właśnie kochamy piłkę nożną!
Spotkanie pomiędzy FC Dnipro United a Legionem zapowiadało się niezwykle ciekawie – obie drużyny miały tyle samo punktów i zbliżony bilans bramkowy, co zwiastowało wyrównaną rywalizację. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że zarówno gospodarze, jak i goście przystąpili do meczu w mocno ograniczonych składach – FC Dnipro United miało tylko jednego rezerwowego, a Legion przyjechał bez żadnej zmiany, co zapowiadało prawdziwy test wytrzymałości.
Mecz rozpoczął się idealnie dla gospodarzy. Już w 5. minucie Roman Zelinskyi zaskoczył rywali strzałem z własnej połowy, po którym piłka wylądowała w siatce. W 9. minucie padło wyrównanie – po wyrzucie z autu w wykonaniu Igora Polskyiego futbolówkę przejął bramkarz Legionu, który odważnie ruszył do przodu i płaskim uderzeniem po ziemi doprowadził do remisu.
Gospodarze nie dali się wybić z rytmu i szybko wrócili na prowadzenie. W kolejnych minutach Dnipro United złapało wiatr w żagle, strzelając dwa kolejne gole i obejmując prowadzenie 3:1. Wydawało się, że mają mecz pod kontrolą, jednak końcówka pierwszej połowy przyniosła niesamowity zwrot akcji. Legion wykorzystał błędy rywali i w krótkim odstępie czasu trafił trzykrotnie, dzięki czemu to goście schodzili na przerwę, prowadząc 4:3.
Druga część spotkania rozpoczęła się od mocnego uderzenia Dnipro. Już minutę po wznowieniu gry Vladyslav Serheiev doprowadził do remisu, a chwilę później Oleh Savchuk wykorzystał nieporozumienie w defensywie Legionu i odzyskał prowadzenie dla gospodarzy. W 39. minucie kolejną świetną akcję prawym skrzydłem przeprowadził Illia Kopyl, który dograł piłkę do Mihaila Pedyny, a ten pewnym strzałem podwyższył wynik.
Mimo prowadzenia 6:5 gospodarze nie zdołali dowieźć korzystnego rezultatu. Legion po raz kolejny pokazał charakter – najpierw wyrównał, a w końcówce spotkania zadał decydujący cios, wychodząc na prowadzenie 7:6. W samej końcówce FC Dnipro United mogło jeszcze uratować remis, jednak Maksym Popov popisał się kapitalną interwencją, broniąc rzut karny.
Ostatecznie Legion wywozi z Areny Grenady komplet punktów po pełnym zwrotów akcji meczu, a FC Dnipro United musi przełknąć gorycz porażki po spotkaniu, w którym kilkukrotnie byli o krok od zwycięstwa.
Spotkanie rozpoczęło się od zdecydowanej dominacji gości, którzy już od pierwszych minut narzucili wysokie tempo i bezlitośnie wykorzystywali błędy rywali. Po zaledwie kwadransie gry FC Alliance prowadzili aż 4:0 po trafieniach Vitaliego Bazuliaka, Volodymira Lazaruka, Kyrylo Shepela oraz Mykhaila Zorii. Wydawało się, że mecz jest już rozstrzygnięty, a goście mają wszystko pod kontrolą. Nic bardziej mylnego!
Końcówka pierwszej połowy przyniosła sensacyjny zwrot akcji. W zaledwie trzy minuty Shitable dokonali rzeczy wydawałoby się niemożliwej – odrobili cztery gole straty! Dwukrotnie do siatki trafił Yehor Holubko, następnie bramkę zdobył Maksym Romashenko, a tuż przed przerwą wyrównał Illia Shemanuiev. Wynik 4:4 do przerwy zwiastował emocjonującą drugą część spotkania.
Po zmianie stron FC Alliance szybko odzyskali kontrolę nad wydarzeniami. Kapitalny fragment meczu rozegrał Volodymir Lazaruk, który w ciągu dziesięciu minut zdobył aż cztery bramki, praktycznie w pojedynkę przesądzając o losach meczu. Gospodarze nie zamierzali jednak się poddawać – trafili jeszcze dwa razy, próbując ponownie wrócić do gry, ale tym razem zabrakło im czasu i sił na kolejny cudowny comeback.
Ostatecznie FC Alliance zwyciężyli 8:6 po niezwykle widowiskowym i pełnym zwrotów meczu. Shitable, mimo imponującej walki i efektownej pogoni w pierwszej połowie, muszą przełamać serię niepowodzeń. Jeśli chcą utrzymać się w 8. lidze, konieczna będzie poprawa gry w defensywie i większa konsekwencja w kolejnych spotkaniach.
Zapowiadano, że Synowie Księdza będą faworytem tego spotkania i rzeczywiście potwierdzili to na boisku, choć nie obyło się bez emocji. Mecz rozpoczął się w znakomitym tempie, a pierwsze minuty przyniosły szybkie wymiany ciosów z obu stron. Najpierw kapitalne otwarcie gości – Piotr Ziembiński wykorzystał dalekie przerzucenie Damiana Węgierka i precyzyjnym uderzeniem otworzył wynik. Pers jednak błyskawicznie odpowiedział – Kamol Obidov dopadł do piłki po błędzie w rozegraniu i doprowadził do remisu 1:1.
Po tym wyrównaniu inicjatywę całkowicie przejęli Synowie. Ich kontrataki wyglądały jak z podręcznika – szybkie wyjścia, dokładne podania i skuteczność w kluczowych momentach. Najpierw ponownie trafił Damian Węgierek, a następnie dwa razy błysnął Jakub Trentowski, który doskonale odnajdywał się w polu karnym rywala. Do przerwy wynik 1:4 wydawał się ustawiać mecz.
Po zmianie stron gospodarze ruszyli do odrabiania strat i trzeba przyznać, że robili to z ogromnym charakterem. Bramka kontaktowa dodała im wiary, a po chwili kolejny gol sprawił, że zrobiło się naprawdę gorąco – 3:4 i wszystko znów było możliwe. W tym fragmencie obaj bramkarze spisywali się znakomicie, kilkukrotnie ratując swoje zespoły w trudnych sytuacjach. Ostatecznie jednak więcej zimnej krwi zachowali goście. Po jednej z kontr ponownie podwyższyli prowadzenie i nie pozwolili już sobie wydrzeć zwycięstwa.
Synowie Księdza dopisują kolejne trzy punkty i utrzymują pozycję wicelidera, pokazując, że potrafią zachować spokój nawet w momentach presji. Pers walczył ambitnie i z determinacją, jednak różnica w doświadczeniu oraz organizacji gry okazała się decydująca.
Mecz 6. kolejki 9. Ligi Fanów pomiędzy KSB II Warszawa a Królewskimi Wola okazał się jednostronnym widowiskiem, które od pierwszych minut miało tylko jednego bohatera. Obie drużyny przed tym spotkaniem znajdowały się w dolnych rejonach tabeli – po pięciu kolejkach miały zaledwie po trzy punkty i desperacko potrzebowały zwycięstwa, aby wydostać się ze strefy zagrożenia. Jednak już po kilku minutach gry było jasne, że tego dnia tylko Królewscy przyjechali na warszawski AWF z realnymi szansami na komplet punktów.
Gospodarze mieli ogromne problemy kadrowe, co od razu przełożyło się na wydarzenia na boisku. Goście dominowali w każdym aspekcie – byli szybsi, bardziej agresywni i niezwykle skuteczni pod bramką rywala. Już w 2. minucie wynik otworzył Kłosowski, a chwilę później podwyższył Olwiński. W 6. minucie ponownie trafił Kłosowski, w 8. Olwiński, a po jedenastu minutach gry na tablicy widniał już wynik 5:0 po golu Biegajły. Kiedy w 15. minucie Kłosowski skompletował hat-tricka, było jasne, że losy meczu są przesądzone. Do przerwy Królewscy prowadzili aż 8:1 – po trafieniach Tomaszewskiego, Myszkiewicza i honorowym golu Pokrzywy dla KSB.
Druga połowa była kontynuacją dominacji gości – kolejne bramki zdobywali Lewandowski, Myszkiewicz, Tomaszewski, Krakowiak, a prawdziwym katem gospodarzy okazał się ponownie Kłosowski, który trafiał niemal przy każdej okazji.
Spotkanie zakończyło się miażdżącym zwycięstwem Królewskich z Woli 15:2, a sam Kłosowski zdobył aż sześć goli. Dla KSB II Warszawa była to bolesna lekcja futbolu i poważny sygnał alarmowy przed następnymi kolejkami, natomiast goście mogą mieć nadzieję, że to efektowne zwycięstwo stanie się dla nich punktem zwrotnym w sezonie.
Derby Bielan zapowiadały się emocjonująco, jednak od pierwszych minut było widać, że LaFlame nie zamierza pozostawiać złudzeń, kto rządzi w tej części Warszawy. Gospodarze od początku zdominowali grę – dłużej utrzymywali się przy piłce, kontrolowali tempo i konsekwentnie spychali Legends do głębokiej defensywy. Na pierwszego gola trzeba było jednak chwilę poczekać. W 12. minucie po dobrze rozegranym rzucie rożnym wynik otworzył Filip Grygorczuk, który zachował się najprzytomniej w polu karnym. Chwilę później było już 2:0, a LaFlame złapało właściwy rytm. Do końca pierwszej połowy gospodarze dorzucili jeszcze dwa trafienia, nie pozostawiając wątpliwości, kto był stroną dominującą. Do przerwy wynik brzmiał 4:0 i wydawało się, że losy meczu są już przesądzone.
Po zmianie stron goście zagrali odważniej i szybko zdobyli kontaktową bramkę – Mateusz Borczyk trafił po świetnym podaniu Piotra Kamińskiego, na moment podrywając swój zespół do walki. Spotkanie stało się bardziej otwarte, ale gospodarze zachowali spokój i skutecznie odpowiedzieli kolejnymi akcjami ofensywnymi. W końcówce tempo nieco spadło, jednak różnica jakości między drużynami pozostawała wyraźna. Świetne zawody rozegrał Szymon Lisiecki, który popisał się hat-trickiem, imponując precyzją i wykończeniem pod bramką rywala.
Ostatecznie LaFlame Bielany pewnie zwyciężyło 9:4. Legends momentami pokazywali niezły futbol i charakter, ale różnica w skuteczności i organizacji gry była zbyt duża, by mogli realnie powalczyć o korzystny wynik.
W tej kolejce doszło do jednej z większych niespodzianek rundy. KS Sandacz, drużyna która od początku sezonu prezentowała solidny poziom i zorganizowaną grę uległa zespołowi TRCH, wciąż poszukującemu swojego pierwszego zwycięstwa. A wszystko zaczęło się zgodnie z planem gospodarzy.
Od pierwszych minut Sandacz miał inicjatywę. Długo utrzymywał się przy piłce, rozgrywał cierpliwie i konsekwentnie szukał otwarcia wyniku. Sytuacji nie brakowało, ale zawodziła skuteczność. Zarówno Aleksander Olender, jak i Krzysztof Rostankowski mieli swoje okazje, jednak piłka uparcie omijała bramkę TRCH. W końcu gospodarze dopięli swego - po składnej akcji objęli prowadzenie i wydawało się, że wszystko zmierza w stronę kolejnych trzech punktów.
Druga połowa napisała jednak zupełnie inną historię. TRCH wróciło na boisko z nową energią i wiarą, że ten mecz można jeszcze odwrócić. Przełom nadszedł w 32. minucie, kiedy Kamil Pasik popisał się kapitalnym uderzeniem z rzutu wolnego - z rotacją, mocno i precyzyjnie w długi róg. Ta bramka tchnęła życie w gości, którzy momentalnie poczuli krew i szybko dołożyli drugie trafienie.
Choć Słojkowski zdołał jeszcze wyrównać, Sandacz ponownie ruszył do ataku i wydawało się, że odzyska kontrolę nad spotkaniem. Ale tym razem scenariusz był zupełnie inny. W końcówce błysnął Emil Mostowski, który rozegrał prawdziwy koncert. Jego hat-trick całkowicie pogrążył gospodarzy - pewność w wykończeniu, instynkt strzelecki i konsekwencja sprawiły, że w krótkim czasie wynik wymknął się Sandaczowi z rąk.
Dla TRCH to pierwsze zwycięstwo w sezonie, ale odniesione w stylu, który może odmienić morale całej drużyny. Pokazali charakter, cierpliwość i skuteczność wtedy, gdy rywal zaczął się gubić. Z kolei KS Sandacz będzie musiał wyciągnąć wnioski, albowiem brak skuteczności i chwila dekoncentracji kosztowały ich bardzo drogo. Katem Sandaczy został bez wątpienia Emil Mostowski - autor hat-tricka i symbol nieoczekiwanej, ale w pełni zasłużonej wygranej TRCH.
To był prawdziwy pokaz ofensywnego futbolu! W meczu, który miał być hitem kolejki, emocji nie brakowało od pierwszego gwizdka. Gamba Veloce rozpoczęła z przytupem i już na początku spotkania Olek Florczuk wykorzystał błąd w obronie i dał swojej drużynie prowadzenie. Ten gol tylko podrażnił lidera rozgrywek. Iglica szybko się otrząsnęła i zaczęła grać swoje. Kapitalną formę potwierdził Kacper Romanowski, który dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, a Sebastian Szczygielski dorzucił swoją bramkę, dając trochę oddechu swoim kolegom. W kolejnych minutach obraz gry się nie zmienił – wciąż dominowało ofensywne nastawienie i chęć zdobywania kolejnych bramek. Do przerwy gospodarze prowadzili 5:2, pokazując, dlaczego są na czele tabeli.
Po zmianie stron tempo nie spadło ani na moment. Obie ekipy postawiły na otwartą grę, dzięki czemu kibice zobaczyli aż piętnaście bramek! Gamba próbowała gonić wynik, ale defensywa Iglicy oraz fenomenalny występ jej bramkarza – późniejszego MVP kolejki w 9. lidze – okazały się kluczowe. Golkipera gospodarzy nie złamał nawet rzut karny, który pewnie obronił, podkreślając swój wielki dzień.
Ostatecznie Iglica wygrała 9:6, utrzymując komplet punktów i pozycję lidera. Mimo porażki Gamba pokazała ogromny potencjał. Z takim stylem i zaangażowaniem na pewno będzie liczyć się w walce o podium.
W przedmeczowych zapowiedziach zastanawialiśmy się, czy Skorpiony stać w tym sezonie na coś więcej niż walkę o utrzymanie i chyba otrzymaliśmy odpowiedź negatywną. Faktem jest, że gospodarze są cieniem samych siebie z poprzedniego sezonu, a co gorsza – nie widać zbytnio perspektyw na poprawę.
Zespół Artura Kałuskiego stawił się na rywalizację z ASAP Vegas w siedmioosobowym składzie, więc już na starcie było wiadomo, że na wybieganych rywali to zdecydowanie za mało. ASAP kontrolował mecz właściwie od pierwszej do ostatniej minuty. Już pierwsza połowa pokazała, że będzie to spotkanie do jednej bramki – i to dosłownie.
Ofensywę gości napędzali Kacper Drozdowicz, Łukasz Czerwionka oraz Robert Rząca, a obrońcy Skorpionów nie mieli pomysłu, jak skutecznie powstrzymywać ich ataki. Premierowe 25 minut zakończyło się wynikiem 0:8, choć rezultat mógł być jeszcze wyższy. Do tego doszedł sprokurowany rzut karny (oczywiście wykorzystany przez ASAP Vegas) oraz trafienie samobójcze i mieliśmy pełen komplet nieszczęść, jakie mogły spaść na A.D.S.
Druga część meczu, jak można się było spodziewać, również przebiegała pod dyktando gości. Skorpiony z każdą minutą opadały z sił, ale ambitnie walczyły przynajmniej o trafienie honorowe. Próbował szarpać Tomasz Świeczka, próbował Dominik Dedek, lecz brakowało im wsparcia ze strony kolegów. Tymczasem ASAP Vegas nie miał żadnych problemów – nawet gdy nie forsował tempa i nie musiał grać na 100% swoich możliwości, wciąż był przynajmniej o klasę lepszy od rywali. Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 0:23.
Gospodarze grali na tyle, na ile mogli, ale ASAP Vegas jest obecnie w takiej formie, że nawet przy pełnym, najmocniejszym składzie Skorpiony miałyby niewielkie szanse na sukces.
Spotkanie pomiędzy Fuszerką a Bulbez Team Bemowo zapowiadało się dość jednostronnie ze względu na obecną sytuację w tabeli. Gospodarze zajmowali mocną, czwartą lokatę, natomiast zespół gości zamykał stawkę z dorobkiem zaledwie jednego punktu.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom to Bulbez Team jako pierwszy wyszedł na prowadzenie już po zaledwie pięciu minutach gry. Do siatki trafił Rafał Dobrosz, który tego dnia był w znakomitej dyspozycji strzeleckiej i ostatecznie zdobył aż trzy bramki. Fuszerka nie pozostała dłużna i szybko doprowadziła do wyrównania. Od tego momentu faworyci przejęli kontrolę nad meczem i skutecznie punktowali swoich rywali. Do przerwy na tablicy wyników widniał rezultat 4:1.
Druga odsłona spotkania była zdecydowanie ciekawsza dla kibiców. Jako pierwsza po przerwie trafiła Fuszerka, a na listę strzelców wpisał się niezawodny tego dnia Łukasz Prusik. Zawodnik ten był kluczową postacią w sukcesie gospodarzy - zdobył w sumie pięć bramek i w dużej mierze przesądził o końcowym wyniku. Po jego trafieniu do głosu doszedł Bulbez Team, który zdołał zbliżyć się do rywali na różnicę dwóch goli. Nieco spokoju gospodarzom przywróciło kolejne trafienie Prusika, lecz Fuszerka chwilami zbyt mocno spuściła z tonu. Wykorzystała to ekipa z Bemowa, która dzięki skuteczności Rafała Dobrosza złapała kontakt a na tablicy wyników widniało już 6:5. Emocje sięgały zenitu, jednak ostatecznie to Fuszerka zachowała zimną krew i ponownie odskoczyła rywalom.
Końcowy wynik 8:5 jasno pokazuje, że nie było to łatwe spotkanie dla Fuszerki. Bulbez Team Bemowo postawił zdecydowany opór i swoją grą zasłużył na duże uznanie. Ich najbliżsi przeciwnicy z pewnością nie powinni ich lekceważyć, ponieważ wiele wskazuje na to, że drużyna z Bemowa jeszcze niejednemu odbierze punkty.
W 10. lidze, w ramach 6. kolejki, doszło do niezwykle ciekawego i zaciętego spotkania pomiędzy Wczorajsi FC a FC Po Nalewce. Oba zespoły zaprezentowały ofensywny futbol, pełen zaangażowania i ambicji. Mecz zakończył się wynikiem 4:5 na korzyść gości, ale gospodarze z pewnością pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie.
Pierwsza połowa była wyrównana, choć to FC Po Nalewce schodziło na przerwę z prowadzeniem 1:2. Wczorajsi starali się odpowiadać szybkimi kontrami i pressingiem, jednak rywale grali niezwykle dojrzale i zespołowo. Po zmianie stron tempo nie spadło — obie drużyny wymieniały ciosy, a sytuacje pod obiema bramkami mnożyły się z minuty na minutę.
W szeregach gospodarzy wyróżniał się Jakub Erbel, który rozegrał kapitalne zawody. Jego dwa gole i dwie asysty napędzały ofensywę Wczorajszych i utrzymywały zespół w grze do samego końca. Erbel imponował dynamiką, spokojem pod bramką rywali i świetnym wyczuciem przestrzeni.
Po stronie gości trudno wskazać jednego lidera, ponieważ FC Po Nalewce zagrało jak prawdziwy kolektyw. Drużyna funkcjonowała niczym dobrze zgrany mechanizm - bez indywidualnych zrywów, za to z pełnym zrozumieniem na boisku. Kacper Konowrocki zdobył dwa gole, Wojtek Tworzydło dołożył gola i dwie asysty, a Kurowski również wpisał się na listę strzelców dwukrotnie. Wszyscy trzej stanowili o sile ofensywnej zespołu, wykorzystując każdy błąd rywala.
Spotkanie było emocjonujące do samego końca, a wynik 4:5 idealnie oddaje jego przebieg – pełen walki, pasji i piłkarskiej jakości. FC Po Nalewce udowodniło, że zgranie i kolektywność potrafią przechylić szalę zwycięstwa nawet w najbardziej wyrównanym meczu.
O godzinie 14:00 na Arenie Grenady stanęły naprzeciw siebie ekipy FC Depserados i FC Polska Górom. Zdecydowanym faworytem spotkania byli gospodarze, którzy poza inauguracyjnym meczem wygrali wszystkie swoje spotkania, i to w pięknym stylu. Goście natomiast zajmowali przedostatnią lokatę z dorobkiem zaledwie dwóch punktów.
Zgodnie z oczekiwaniami, pierwsi na prowadzenie wyszli Depserados, wykorzystując chwilowy brak podstawowego bramkarza rywali. Gdy FC Polska Górom skompletowała skład, zaczęła wyglądać znacznie lepiej - przejęła inicjatywę, co poskutkowało przepięknym trafieniem z dystansu autorstwa Kuby Kucharskiego. Goście naciskali, wyraźnie przeważali, a ich wieloletnie zgranie zaczęło górować nad młodym składem Depserados. Do przerwy FC Polska Górom prowadziła już 3:1 i schodziła do szatni w znakomitych nastrojach.
Po zmianie stron sytuacja odwróciła się o 180 stopni. W szatni gospodarzy musiały paść mocne słowa, ponieważ w drugiej połowie zdobyli aż dwanaście bramek! Wyróżniającymi się postaciami w zespole Depserados byli bez wątpienia Jan Szcześniak i Daniel Kłos. Ich współpraca miała kluczowe znaczenie dla przebiegu meczu. Szcześniak trafił do siatki aż siedmiokrotnie, natomiast Kłos zanotował pięć asyst i był głównym kreatorem gry. Cały skład gospodarzy zasługuje na ogromne pochwały - ich determinacja i tempo gry całkowicie wyczerpały rywali, dzięki czemu ponownie ustrzelili dwucyfrową liczbę bramek.
Rezultat 13:5 mówi sam za siebie. Jesteśmy ciekawi, gdzie znajduje się sufit możliwości ekipy FC Depserados i jak wysoko mogliby się uplasować w wyższej lidze. FC Polska Górom prezentuje grę na poziomie znacznie wyższym, niż wskazywałaby na to liczba ich punktów - grają ambitnie i z pomysłem, ale wciąż czekamy na ich pierwsze zwycięstwo w tym sezonie.
To spotkanie od pierwszego gwizdka miało jednego bohatera zbiorowego – drużynę Gawulon, która rozegrała mecz niemal perfekcyjny. Od pierwszych minut narzuciła wysokie tempo, intensywnie pressowała i grała z ogromnym zaangażowaniem. Zespół emanował energią, pewnością siebie i determinacją, a każdy zawodnik wyglądał, jakby dokładnie wiedział, co ma robić.
Husaria próbowała przeciwstawić się presji, ale tego dnia niewiele jej wychodziło. W grze gości było sporo niedokładności, brakowało płynności i pomysłu na przełamanie agresywnego stylu przeciwnika. W efekcie już po pierwszej połowie tablica wyników pokazywała 9:0, a więc rezultat, który sam w sobie najlepiej oddawał przebieg spotkania.
Gawulon zdominował rywala w każdym aspekcie – fizycznym, technicznym i taktycznym. W drugiej połowie tempo gry nieco spadło, ale przewaga przyjezdnych wciąż była przytłaczająca. Mecz zakończył się wynikiem 14:1, który mógł być jeszcze wyższy, gdyby nie kilka świetnych interwencji bramkarza Husarii.
Katami drużyny przeciwnej okazali się przede wszystkim ofensywni liderzy Gawulonu. Maciej Rajkowski był nie do zatrzymania – pięć bramek, z czego kilka po efektownych, indywidualnych akcjach, robiło ogromne wrażenie. Paweł Iterman dołożył hat-tricka, potwierdzając skuteczność i zimną krew pod bramką. Swoje trzy grosze dorzucił również Kuba Urban, który zdobył gola i zaliczył aż trzy asysty, będąc motorem napędowym ofensywy.
Nie można też pominąć Patryka Niemyjskiego, który rozdał aż sześć asyst – jego wizja gry, precyzja podań i umiejętność znajdowania partnerów w idealnym momencie robiły różnicę. Całość spinał kapitan Jarosław Czeredys, który z pełnym opanowaniem organizował grę i utrzymywał drużynę w wysokim rytmie.
Dla Husarii to bolesna lekcja, ale i okazja do refleksji. Dla Gawulonu natomiast – potężny sygnał dla całej ligi: w takiej formie są rywalem, którego naprawdę trudno będzie zatrzymać.
Jak na mecz ekipy, która przynajmniej na razie bije się o utrzymanie, z niekwestionowanym liderem – spotkanie to stało naprawdę na wysokim poziomie, zarówno technicznym, taktycznym, jak i motorycznym. Jednym słowem – obie strony miały swoje momenty i przebłyski, ale wygrać mogła tylko ta drużyna, która popełni mniej błędów. Tą ekipą okazali się Grajki i Kopacze.
Otwarcie wyniku nastąpiło po tak zwanej w kręgach gości „firmówce” – Łukasz Warda posłał z bramki wspaniałą piłkę wprost na głowę Przemka Nieszporka. Wyrównanie dla Górki Kazurki przyszło jednak szybciej, niż spodziewali się piłkarze w granatowych koszulkach, a autorem gola był bardzo aktywny Mikołaj Mogilnicki, który sam wywalczył futbolówkę. Na nieszczęście dla młodej ekipy gospodarzy, musieli oni udać się na przerwę, przegrywając jedną bramką – niemal identycznym podaniem popisał się Warda, tym razem na głowę Wojtka Laskowskiego.
W drugiej odsłonie meczu bramki padały już częściej, lecz mimo ogólnego wrażenia wyrównanego boju to Grajki i Kopacze wciąż utrzymywali względnie bezpieczny dystans do swoich rywali. Podczas gdy u gości za ofensywę odpowiadali głównie Nieszporek i Laskowski, przeprowadzając wspólnie cztery akcje zakończone golem (jedną asystę dołożył także Daniel Krzanowski), tak u Kazurki trafienia rozłożyły się równomiernie pomiędzy zawodników. Na listę strzelców wpisali się Tymon Ruciński, Stanisław Korzeb i Michał Mazur.
Rezultat 4:6 umocnił Grajków i Kopaczy na pierwszym miejscu w 10. Lidze, nie dając tym samym Górce Kazurce oddechu w walce o opuszczenie strefy spadkowej. Abstrahując od skutków wyniku był to naprawdę świetny mecz pod względem piłkarskim!
Starcie FC Warsaw Wilanów z FC Patetikos było pojedynkiem drużyn, które za wszelką cenę chciały przerwać passę dwóch porażek z rzędu – bo ta „sztuka” przydarzyła się ostatnio i jednym, i drugim. Po obiecującym początku rundy, zanim mniejszych lub większych kontuzji nabawiła się znaczna część kadry, FC Patetikos przechodził przez trudne chwile, czego przykładem był także ten mecz.
Już na starcie zawodnicy gości pozwolili rywalom na zbyt wiele we własnym polu karnym, czego owocem był gol Wdowińskiego po asyście Kowalskiego. Długo sytuacja ta nie ulegała zmianie – raz po raz Bordowych ratować musiał legendarny Stefan Necula, a po przeciwnej stronie swoją wysoką dyspozycję potwierdzał Maciej Dobrowolski. W meczu nie brakowało walki, choć przebiegał on w bardzo fair atmosferze.
Szansa dla gości pojawiła się w momencie, gdy kilka sekund po niewykorzystanej „setce” graczy z Wilanowa narodziła się kontra, którą nieumyślnym uderzeniem w rywala przerwał Dobrowolski, sprokurowując tym samym rzut karny. Z tego stałego fragmentu gry nie pomylił się Volodymyr Balandin i na przerwę piłkarze schodzili przy stanie 1:1.
Mimo spóźnionego przybycia Patryka Skibińskiego, którego ofensywne rajdy mocno gnębiły defensywę Wilanowa, FC Patetikos coraz bardziej odczuwało zmęczenie, a wobec braków kadrowych była to murowana recepta na niepowodzenie. W końcu stało się to, co musiało się stać – gospodarze wyszli na prowadzenie po golach Supłata i Kowalskiego. Podopieczni Huberta Kalkowskiego nie zamierzali jednak odpuszczać, czego efektem był wymuszony przez Tomasza Tomczyka samobój Dominika Pietruczuka.
Faul na skraju pola karnego okazał się dla Patetikos bardziej kosztowny, niż można się było spodziewać – z rzutu wolnego drogę do siatki znalazł ponownie Karol Kowalski, który zaliczył kolejny wybitny występ. „Dzieła zniszczenia” dopełnił Kuba Świtalski, ustalając rezultat na 5:2.
Dzięki temu komplet punktów pojechał do Wilanowa, a zespół z tej części Warszawy wrócił na zajmowane niedawno podium. Miejmy nadzieję, że Patetikos w porę uporają się z problemami zdrowotnymi swoich zawodników, bo widmo strefy spadkowej coraz śmielej zagląda im w oczy, czego na starcie sezonu z pewnością nikt się nie spodziewał.
W 11. lidze doszło do niezwykle emocjonującego spotkania pomiędzy CWKS Ferajną Warszawa a AC Choszczówką. Oba zespoły od początku postawiły na ofensywny futbol, co szybko przełożyło się na grad bramek. Już pierwsza połowa obfitowała w dynamiczne akcje, ostre pojedynki i wysokie tempo gry. Goście z Choszczówki grali skutecznie i z pomysłem, dzięki czemu schodzili na przerwę z prowadzeniem 2:4.
Po zmianie stron mecz stał się jeszcze bardziej otwarty. Ferajna, napędzana dopingiem i chęcią odrobienia strat, zaczęła śmielej atakować, jednak kosztem większego ryzyka w defensywie. AC Choszczówka zachowała chłodną głowę, choć momentami widać było lekkie rozluźnienie, które pozwoliło gospodarzom zmniejszyć różnicę. Ostatecznie jednak to goście dowieźli zwycięstwo, triumfując 6:7 po prawdziwym bramkowym thrillerze.
Na wyróżnienie w zespole zwycięzców zasługuje przede wszystkim Michał Kochanowski, który rozdał trzy asysty, imponując wizją gry i precyzją podań. Olek Śpiewak i Piotr Górecki również odegrali kluczowe role, zdobywając po dwie bramki każdy – to oni stanowili motor napędowy ofensywy Choszczówki. Warto też wspomnieć o Szymonie Salacie, bramkarzu gości, który mimo sześciu straconych goli kilkukrotnie ratował swój zespół świetnymi interwencjami.
W drużynie CWKS Ferajna dobrze zaprezentował się Dominik Turos, doświadczony pomocnik, który zdobył gola i zaliczył dwie asysty, napędzając większość akcji ofensywnych gospodarzy. Kacper Waz również pozostawił po sobie świetne wrażenie – jego dwa gole i asysta pozwoliły Ferajnie do końca wierzyć w odwrócenie losów meczu.
Spotkanie mogło się podobać. Było dynamiczne, pełne emocji i pięknych akcji, a o wyniku przesądziła większa skuteczność i chłodna głowa Choszczówki w kluczowych momentach.
W 11. lidze, podczas 6. kolejki, doszło do spotkania pomiędzy Legijną Ferajną a Piwo Po Meczu FC. Był to mecz, w którym gospodarze od pierwszych minut narzucili swoje tempo i styl gry, nie pozostawiając rywalom większych złudzeń co do końcowego wyniku. Już do przerwy Legijna Ferajna prowadziła 3:1, a w drugiej połowie całkowicie zdominowała przeciwnika, wygrywając ostatecznie 6:1.
Zespół gospodarzy zaprezentował imponującą mieszankę młodości i doświadczenia, która okazała się kluczem do sukcesu. Największe brawa należą się duetowi ojciec & syn czyli Robertowi oraz Oskarowi Kwapiszom. Senior, mimo upływu lat, wciąż imponuje instynktem strzeleckim i wyczuciem pola karnego, co udowodnił, zdobywając dwie bramki. Z kolei jego syn Oskar dołożył gola i asystę, pokazując, że talent i pasja do futbolu w tej rodzinie zdecydowanie przechodzą z pokolenia na pokolenie.
Świetny występ zaliczył również Daniel Ogórek, który dzięki swojej dynamice i pracowitości na skrzydle trzykrotnie obsłużył kolegów celnymi podaniami, notując trzy asysty. Jego ruchliwość i tempo stanowiły ogromny problem dla defensywy Piwo Po Meczu FC.
Goście próbowali odpowiadać, jednak na tle dobrze zorganizowanej i konsekwentnej Legijnej Ferajny byli praktycznie niewidoczni. Brakowało im pomysłu na rozegranie oraz sił, by skutecznie przeciwstawić się gospodarzom.
Dla Legijnej Ferajny było to zwycięstwo pewne, przekonujące i budujące morale przed kolejnymi spotkaniami – pokazali, że połączenie rutyny i młodej energii może być receptą na sukces.
Spotkanie Mistrzów Chaosu z FC Mocnym Narketem w pełni potwierdziło swoją rangę – starcie drużyn z dolnej części tabeli wcale nie oznaczało braku emocji. Wręcz przeciwnie – od pierwszych minut tempo i zaangażowanie stały na naprawdę wysokim poziomie. Goście rozpoczęli z przytupem, a powrót Dawida Brzezińskiego wyraźnie ożywił ofensywę Narketu. To właśnie on otworzył wynik spotkania, pokazując, że jego obecność potrafi zrobić różnicę.
Chwilę później na boisku zawrzało, bo doszło do niepotrzebnej przepychanki, która zakończyła się czerwoną kartką dla Bartosza Jaworskiego. Zawodnik Narketu ewidentnie zapomniał, że to mecz piłkarski, a nie pojedynek bokserski. Arbiter, próbując ostudzić emocje, pokazał też kilka żółtych kartek. Mistrzowie Chaosu szybko wykorzystali grę w przewadze – najpierw doprowadzili do remisu, a następnie objęli prowadzenie. Goście jednak nie zamierzali odpuszczać, a po znakomitym podaniu Rubena Nieścieruka do siatki trafił Bartosz Sitek, wyrównując stan meczu na 2:2. Do przerwy obie ekipy dołożyły jeszcze po jednym trafieniu i na tablicy wyników widniał wynik 3:3.
Po zmianie stron gospodarze wrócili na boisko z nową energią. Przejęli inicjatywę i dzięki dwóm szybkim bramkom wyszli na prowadzenie 5:3. Goście walczyli do końca – w końcówce Ruben Nieścieruk wykorzystał rzut karny, dając swojej drużynie nadzieję, jednak czasu na wyrównanie już zabrakło. Ostatecznie Mistrzowie Chaosu zwyciężyli 5:4, dopisując do swojego konta niezwykle cenne trzy punkty.
Dla Mocnego Narketu to kolejny mecz bez zdobyczy punktowej, a na domiar złego drużyna okupuje ostatnie, 166. miejsce w klasyfikacji fair play. Liczba kartek, którą uzbierali w tym sezonie, rzeczywiście robi wrażenie – niestety, nie takie, jakiego życzyliby sobie kibice i sami zawodnicy.
Starcie pomiędzy drużynami MWSP a Hiszpańskim Galeonem zapowiadał się niezwykle emocjonująco, ponieważ mierzyły się ze sobą ekipy zajmujące odpowiednio drugie i trzecie miejsce w tabeli.
Od pierwszych minut inicjatywę przejęli goście, którzy ruszyli do zdecydowanych ataków. Już w 5. minucie udokumentowali swoją przewagę – po precyzyjnym podaniu od Pręgowskiego, Sosnowski pewnym strzałem otworzył wynik spotkania. Chwilę później Hiszpański Galeon musiał jednak grać w osłabieniu po żółtej kartce dla Abramczyka. Mimo to nie przeszkodziło im to w powiększeniu prowadzenia – tym razem na listę strzelców wpisał się Rudyi, który wykorzystał zamieszanie w polu karnym oponentów.
Po drugim straconym golu MWSP zaczęło grać odważniej, coraz częściej zagrażając bramce strzeżonej przez Pręgowskiego. Ich wysiłki przyniosły efekt tuż przed przerwą, kiedy po świetnym zagraniu Piechocińskiego, Wróblewski zdobył kontaktową bramkę.
Po zmianie stron gospodarze ruszyli z jeszcze większym impetem. W 30. minucie Wrotniak doprowadził do wyrównania po akcji z Sołdaczukiem, a kilka minut później MWSP wyszło na prowadzenie 3:2, gdy Nowak sprytnie wykorzystał wrzut z autu. Radość nie trwała jednak długo – fatalny błąd w defensywie gospodarzy wykorzystał ponownie Rudyi, ustalając wynik meczu na 3:3.
W końcówce obie drużyny miały jeszcze swoje okazje, jednak żadnej nie udało się przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść. Ostatecznie spotkanie zakończyło się sprawiedliwym podziałem punktów, który jednak pozostawił lekki niedosyt po obu stronach. To był prawdziwy mecz na szczycie – pełen emocji, walki i bramek, który potwierdził, że zarówno MWSP, jak i Hiszpański Galeon zasłużenie znajdują się w czołówce ligi.
Vox Populi miało nadzieję na walkę i zdobycie punktów w meczu z Rodziną Soprano. Początek spotkania przyniósł nieoczekiwane prowadzenie gospodarzy – golkiper gości niefortunnie wykopał piłkę od bramki, a po przechwycie napastnik Vox Populi dał swojemu zespołowi prowadzenie.
Rodzina Soprano szybko chciała odpowiedzieć, jednak ich akcjom brakowało skuteczności, by zaskoczyć rywali. Na szczęście dla gości przeciwnicy sami pomogli im przełamać impas. Po niepotrzebnym odkopnięciu piłki Krzysztof Stachowicz otrzymał żółtą kartkę, a jego drużyna musiała grać w osłabieniu. Właśnie wtedy zespół Grzegorza Bogdańskiego wyrównał wynik. Do końca pierwszej połowy żadna z ekip nie potrafiła wyjść na prowadzenie, więc do przerwy mieliśmy remis 1:1.
Po zmianie stron goście weszli na wyższy poziom i zaczęli wykorzystywać błędy przeciwników. Szybko objęli trzybramkowe prowadzenie, a gospodarze musieli gonić wynik. Po słabszym okresie Vox Populi ponownie uwierzyło, że może jeszcze zdobyć punkty – Krzysztof Stachowicz strzelił gola na 2:4, ale natychmiast po tym Rodzina Soprano odpowiedziała kolejnym trafieniem.
W drugiej połowie gospodarze mieli jeszcze jeden zryw. Ponownie Stachowicz pokonał bramkarza rywali, zmniejszając wynik do 3:5. Chwilę później Vox Populi zmarnowało doskonałą okazję, a rywale ruszyli z kontrą i skutecznie ją wykorzystali. W końcówce wynik ustalił Jan Szarata, a Rodzina Soprano mogła cieszyć się z kompletu punktów po zasłużonym zwycięstwie.
W 12. lidze doszło do bardzo ciekawego i momentami zaciętego spotkania pomiędzy Luminą a FC Melange. Oba zespoły przystąpiły do meczu z dużą motywacją. Gospodarze chcieli wreszcie przełamać serię niepowodzeń, natomiast goście, po kilku solidnych występach, celowali w kolejne zwycięstwo. Pierwsza połowa była wyrównana i zakończyła się wynikiem 1:1, co dobrze oddawało jej przebieg.
Lumina starała się grać odważnie i wysoko, jednak FC Melange skutecznie odpowiadał kontratakami. W ofensywie gości szczególnie dobrze zaprezentował się Łukasz Słowik, który po raz kolejny udowodnił, że jest zawodnikiem od zadań specjalnych – zdobył dwa gole, pokazując zarówno instynkt snajpera, jak i świetne ustawienie w polu karnym. Świetny występ zaliczył również Kamil Pietrzykowski, który zdobył bramkę i zaliczył asystę, potwierdzając, że jest jednym z liderów drużyny. Obok niego błysnął także Kamil Marciniak – autor gola i asysty, którego aktywność na obu połowach boiska nadawała rytm grze Melange.
Jednak największe wrażenie pozostawił po sobie Juliusz Marciniak, syn Kamila. Młody, ambitny i bardzo dobrze wyszkolony technicznie zawodnik. Wszedł na boisko bez kompleksów, dołożył bramkę i asystę, a swoją odwagą i błyskotliwością udowodnił, że przed nim duża przyszłość w amatorskich rozgrywkach.
Druga połowa była popisem skuteczności gości, którzy lepiej wykorzystywali swoje sytuacje i zachowali więcej sił. Lumina próbowała odgryzać się pojedynczymi atakami, ale defensywa Melange była dobrze zorganizowana i nie pozwoliła na wiele.
Spotkanie zakończyło się wynikiem 3:6, a FC Melange zasłużenie dopisał do swojego konta trzy punkty. To zwycięstwo pokazuje, że drużyna dojrzewa z meczu na mecz i potrafi skutecznie łączyć doświadczenie z młodzieńczą energią.
To spotkanie miało być wyrównanym pojedynkiem ekip ze środka tabeli, ale FC Łazarski od pierwszych minut rozwiał wszelkie wątpliwości, kto będzie rozdawał karty. Gospodarze zaczęli z pełnym impetem i już w pierwszej połowie zdominowali Dynamo. Bramki Nuralego Omarkula, Mykyty Harkavki i Zhasulana Kamantaya dały im solidne prowadzenie 3:0, a drużyna z Wołomina praktycznie nie potrafiła się odgryźć. Jedynie pojedyncze zrywy Adama Domidowicza dawały sygnały życia w ofensywie.
Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Łazarski nadal naciskał i dorzucił kolejne trafienia, podwyższając wynik na 6:0. Dopiero wtedy Dynamo zdołało odpowiedzieć – gole Jakuba Klimkowskiego i Andrzeja Śliwki nieco poprawiły rezultat, ale gospodarze szybko odzyskali kontrolę i dołożyli ósmą bramkę. Ostatnie słowo należało jednak do przyjezdnych – Michał Matyja ustalił wynik meczu na 8:3, dając Dynamo choć odrobinę powodów do zadowolenia.
FC Łazarski w pełni zasłużenie zgarnia komplet punktów, pokazując świetną organizację gry i skuteczność w ofensywie. Dynamo natomiast musi szybko poszukać sposobu, by ustabilizować formę, bo w takiej dyspozycji trudno będzie myśleć o awansie w tabeli.
Przybitym kontuzją swojego bramkarza i prawdziwego filara drużyny, Kuby Augustyniaka, Gentlemanom nie dawano większych szans w starciu z FC Razam, mimo że rywale również nie mogli pochwalić się najlepszą formą. Na placu gry, dość niespodziewanie w roli golkipera, pojawił się trenujący białorusko-polską ekipę Vitalii Haiduchyk, co – przynajmniej na papierze – jeszcze bardziej zmniejszało szanse gości. Jak się jednak okazało, boisko zweryfikowało te przewidywania, bo wcale nie oglądaliśmy jednostronnej rywalizacji.
Wprawdzie posiadanie piłki było zdecydowanie po stronie gospodarzy, ale Gentlemani, czekając w niskim bloku i skutecznie odcinając rywalom możliwości stworzenia zagrożenia, potrafili wyprowadzać równie groźne kontry. W miejsce Augustyniaka między słupkami stanął Nam Nguyen, który spisał się fenomenalnie, notując cztery kapitalne interwencje przy stuprocentowych okazjach Razamu – 0:0 do przerwy było w dużej mierze jego zasługą.
Po zmianie stron oba zespoły trzymały się swoich założeń, ale gościom pomogło słabe podanie jednego z defensorów Razamu, które przechwycił Piotr Loze, dając Gentlemanom sensacyjne prowadzenie. Potem przez niemal dziesięć minut trwało „bicie głową w mur” – spotkanie miało raczej charakter defensywnej szachownicy niż otwartego widowiska – aż w końcu gospodarze wyrównali. Szybki wyrzut z bramki Haiduchyka, podanie do Kolokoltseva i piłka została wyłożona do Kostogloda, który trafił do pustej bramki.
Prawdziwy rollercoaster emocji rozpoczął się na sześć minut przed końcem. Obie drużyny wymieniały cios za ciosem. Najpierw Dang strzałem pod poprzeczkę dał gościom prowadzenie 1:2, na co odpowiedział Kolokoltsev. Chwilę później Dziemieszczyk trafił na 2:3, lecz znów wyrównał niezawodny „numer 73” gospodarzy. Gdy wydawało się, że remis jest już przesądzony, Michał Dang, jak na kapitana przystało, ostatkiem sił wywalczył piłkę i upadając na murawę, bohatersko wbił ją do bramki, wywołując euforię wśród kolegów.
Chyba nikt nie przewidziałby takiego scenariusza. Gentlemani dokonali rzeczy, która jeszcze przed meczem wydawała się niemożliwa.
O godzinie 15:00 na Arenie Grenady zmierzyły się ze sobą drugie drużyny zespołów FURDUNCIO Brasil F.C. oraz FC Vikersonn UA. Faworytem spotkania byli bez wątpienia goście, którzy jako liderzy tabeli mierzyli się z zajmującymi dotąd szóstą lokatę Brazylijczykami.
Zgodnie z przewidywaniami, w mecz lepiej weszła drużyna w jasnoniebieskich strojach. Vikersonn wyszedł na prowadzenie już w 1. minucie za sprawą trafienia Yevhenii Kyrii, który z zimną krwią pokonał bramkarza rywali. Furduncio to jednak zespół wyjątkowo zdeterminowany i walczący do samego końca. Po tak szybkiej stracie gola gospodarze nie załamali się, błyskawicznie przejęli inicjatywę i zaczęli tworzyć sobie dogodne okazje, co finalnie poskutkowało trafieniem genialnego tego dnia Diego Caballero. Gospodarze ewidentnie byli w gazie. Rozgrywali piłkę cierpliwie i oddawali wiele strzałów z dystansu, lecz bramkarz Vikersonn był ciągle na posterunku. Żelazną defensywę gości w końcu przełamał strzał Donniego Williamsa. Radość Furduncio nie trwała jednak długo, ponieważ tuż przed przerwą goście zdobyli bramkę do szatni, ustalając wynik pierwszej połowy na 2:2.
Po zmianie stron Canarinhos kontynuowali oblężenie bramki rywali. W ich grze widać było prawdziwą pasję do piłki nożnej, co poskutkowało wyjściem na prowadzenie już po dziesięciu minutach gry. Do siatki trafił nowy nabytek Furduncio Brasil, Marcos Santana, który chwilę później zanotował swojego drugiego gola, w świetnym stylu rozpoczynając przygodę w Lidze Fanów. Tuż przed końcowym gwizdkiem zwycięstwo gospodarzy przypieczętował Rafael Godoy, dokładając nogę do pustej bramki.
Zwycięstwo Furduncio 5:2 nad Vikersonn nie tylko umocniło ich pozycję w ligowej tabeli, ale przede wszystkim dało zawodnikom mnóstwo radości. Ekipa gości spadła natomiast o dwie pozycje.
W niedzielny poranek doszło do pojedynku drugiej i piątej ekipy 13. ligi. Zespoły Boiskowy Folklor oraz Borowiki przystępowały do tego meczu w zupełnie odmiennych nastrojach. Gospodarze, po serii czterech zwycięstw, z wiarą spoglądali w kierunku awansu do wyższej klasy rozgrywkowej, natomiast goście - po trzech porażkach z rzędu - musieli uważać, by nie wylądować w strefie spadkowej.
Od marzeń do ich realizacji daleka droga, ale od początku spotkania widać było wyraźną przewagę gospodarzy. Kacper Miriuk tym razem rozpoczął mecz na ławce, jednak z boku aktywnie dyrygował poczynaniami swoich kolegów. Patryk Świtaj bronił pewnie, skutecznie rozprowadzał piłkę i nie popełniał błędów. Ariel Kucharski - autor czterech trafień - regularnie nękał defensywę przeciwników, sprawdzając jej czujność niemal w każdej akcji. Co prawda Borowiki dwukrotnie obiły poprzeczkę bramki strzeżonej przez Świtaja, jednak w przekroju całego spotkania nie był to ich najlepszy występ. Dość powiedzieć, że strzelanie w drugiej połowie rozpoczęli... golem samobójczym.
Wysoka wygrana pozwoliła Boiskowemu Folklorowi umocnić się w czołowej trójce tabeli, a Ariel Kucharski objął prowadzenie w klasyfikacji najlepszych strzelców ligi. Z kolei porażka Borowików zepchnęła ich do strefy spadkowej, choć tabela jest na tyle wyrównana, że wciąż możliwy jest każdy scenariusz.
W 13. lidze, podczas 6. kolejki, doszło do niezwykle emocjonującego spotkania pomiędzy Jogą Bonito a Cockpit Country. Mecz ten dostarczył kibicom prawdziwych emocji - od dominacji gości, przez pościg gospodarzy, aż po pełen dramaturgii finisz zakończony zwycięstwem 3:2 dla Jogi.
Pierwsza połowa toczyła się pod lekką kontrolą Cockpit Country, które lepiej operowało piłką i umiejętnie wykorzystywało przestrzeń. Hofman, po doskonałym podaniu Maziarza, otworzył wynik i dał swojemu zespołowi prowadzenie 1:0. Joga Bonito próbowała odpowiedzieć, ale brakowało jej skuteczności w wykańczaniu akcji. Goście utrzymali prowadzenie do przerwy, prezentując spokój i dobrą organizację gry.
Po zmianie stron Cockpit Country szybko podwyższyło wynik na 2:0 i wydawało się, że nic już nie odbierze im zwycięstwa. Wtedy jednak gospodarze pokazali charakter. Krysiak poderwał zespół do walki, zdobywając kontaktowego gola i przywracając nadzieję na korzystny rezultat. Jego gra była pełna energii i determinacji – nieustannie napędzał kolegów do przodu.
Chwilę później Joga Bonito doprowadziła do wyrównania. Po świetnej akcji Kamila Pietrzykowskiego i jego idealnym podaniu ponownie błysnął Krysiak, który po raz drugi wpisał się na listę strzelców. Gospodarze złapali rytm i zaczęli wyraźnie dominować. Decydujący cios zadali w końcówce meczu. Po dynamicznej akcji ofensywnej Krysiak obsłużył Hnatio, który zachował zimną krew i pewnym strzałem ustalił wynik na 3:2.
Po końcowym gwizdku radość Jogi Bonito była ogromna. Zespół pokazał ogromną wolę walki, charakter i zespołową dojrzałość. Bohaterem meczu został bez wątpienia Krysiak – dwa gole i asysta to występ godny wyróżnienia. Jego odwaga, siła i pewność siebie zrobiły różnicę w kluczowych momentach.
To spotkanie pokazało, że Joga Bonito potrafi grać nie tylko efektownie, ale też skutecznie. A taka postawa może być zwiastunem kolejnych sukcesów w lidze.
Rywalizację w 13. lidze rozpoczęliśmy od pojedynku Kresovii Warszawa II z White Foxes. Przed spotkaniem faworytem wydawali się gospodarze, którzy zajmowali trzecie miejsce w tabeli, jednak Lisy, mimo że znajdowały się w strefie spadkowej, nie były skazywane na porażkę. Jak się później okazało, słusznie. Ostatnie występy w ich wykonaniu wyglądały coraz lepiej, a dołączenie do zespołu Maćka Chojnackiego znacząco wzmocniło potencjał ofensywny gości. To właśnie on otworzył wynik meczu, choć nawet analiza nagrania z VEO nie dała jednoznacznej odpowiedzi, czy piłka całym obwodem przekroczyła linię bramkową.
Na kolejnego gola musieliśmy czekać około dziesięciu minut – podobnie jak poprzedni, padł on po rzucie rożnym. Wynik 0:2 mógł być lekkim zaskoczeniem, ponieważ to Kresovia częściej stwarzała sytuacje, lecz była nieskuteczna, podczas gdy Białe Lisy w pełni wykorzystały swoje stałe fragmenty gry. W końcu gospodarze odpowiedzieli tą samą bronią – Kerim Memedow wykorzystał świetne dośrodkowanie z rzutu rożnego i zrobiło się 1:2. Co więcej, Kresovia zdołała wyrównać jeszcze przed przerwą i druga połowa rozpoczęła się praktycznie od nowa.
Po zmianie stron White Foxes ponownie wyszły na prowadzenie, ale gospodarze nie odpuszczali. Obie ekipy poszły na otwartą wymianę ciosów, długo utrzymując się przy remisie. W zespole Kresovii wyróżniał się duet Artem Janczylik – Maksim Lapatsuyeu, natomiast w ekipie Białych Lisów brylowali Maciek Chojnacki i Krzysztof Oracz. Przy wyniku 6:6 to goście wrzucili wyższy bieg – odskoczyli na 6:9, czym praktycznie zapewnili sobie zwycięstwo. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 8:10 dla White Foxes.
Czy było to zwycięstwo zasłużone? Zdecydowanie tak. O sukcesie Lisów przesądziła przede wszystkim lepsza skuteczność. Gdyby Kresovia lepiej wykorzystała fakt, że rywale grali bez nominalnego bramkarza, rezultat mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Mimo porażki gospodarze utrzymali się na trzecim miejscu w tabeli, choć ich strata do Boiskowego Folkloru i Jogi Bonito wzrosła. Z kolei White Foxes wydostali się ze strefy spadkowej i tracą już tylko dwa punkty do Kresovii.
Elitarni Gocław wygraną sprzed tygodnia z Lisami Bez Polisy niejako uciekli spod gilotyny – czwarta porażka z rzędu mogła zepchnąć ich na dobre w dolne rejony tabeli, z których trudno byłoby się wydostać. Z kolei Nieuchwytni na kolejne zwycięstwo czekali od pierwszej kolejki, w której pokonali Borowiki – od tego czasu udało im się dopisać zaledwie dwa punkty w czterech meczach. Bezpośrednie starcie zapowiadało się więc na rywalizację drużyn, które liczyły na więcej w tym sezonie, ale dotychczasowe wyniki były zwyczajnie rozczarowujące.
Spotkanie zaczęło się idealnie dla Nieuchwytnych. Już w 2. minucie prowadzenie dał Maksym Zhukov, a chwilę później Łukasz Wiśniewski podwyższył na 0:2. Wszystko układało się po myśli ekipy Marka Szklennika – aż do 11. minuty, kiedy podyktowany został rzut karny dla gości. Wydawało się, że to idealna szansa na podwyższenie wyniku, jednak Zhukov przestrzelił. Jak mówi sportowe porzekadło: „2:0 to niebezpieczny wynik” i tym razem sprawdziło się ono w stu procentach.
Jeszcze przed przerwą Elitarni zdołali odrobić straty i wyjść na prowadzenie 3:2, choć ostatecznie obie drużyny schodziły do szatni przy remisie 3:3. Po zmianie stron gra nadal była bardzo wyrównana, a sytuacje pojawiały się pod obiema bramkami. W 30. minucie Oleksy Kyselov dał Nieuchwytnym prowadzenie 3:4, które utrzymywało się przez ponad dziesięć minut.
Sytuacja zrobiła się nieciekawa dla gospodarzy, gdy Marcin Bielski otrzymał żółtą kartkę, zmuszając zespół do gry w osłabieniu. Paradoksalnie to właśnie wtedy Elitarni pokazali charakter – nie tylko nie stracili bramki, ale po faulu w polu karnym doprowadzili do wyrównania. Rzut karny pewnie wykorzystał Damian Rojek, a chwilę później Łukasz Dawid trafił na 5:4, dając swojej drużynie pierwsze prowadzenie w meczu i – jak się okazało – zwycięstwo.
Nieuchwytni ponownie stracili punkty trochę na własne życzenie. Indywidualne błędy popełniane w kluczowych momentach mają ogromny wpływ na końcowe rezultaty. Elitarni Gocław natomiast, mimo przeciwności, pokazali ogromną wolę walki i udowodnili, że warto grać do końca. Dzięki temu mogą cieszyć się z drugiego z rzędu, cennego zwycięstwa.
Spotkanie między Warsaw Pistons a BS Zadymiarze zapowiadało się bardzo jednostronnie ze względu na rewelacyjną formę, jaką prezentują goście. Gospodarze natomiast przystępowali do meczu z ósmej lokaty, po dotkliwej porażce sprzed tygodnia.
Pierwsza połowa przyniosła niesamowite emocje i zwroty akcji, zwłaszcza w jej początkowych minutach. Skreślane na starcie Warsaw Pistons jako pierwsi wyszli na prowadzenie po niespełna dwóch minutach gry. Kolejna minuta przyniosła aż trzy kolejne trafienia - dwa ze strony gości oraz jedną bramkę dorzuconą przez Mateusza Malimona. Mateusz prezentował tego dnia znakomitą dyspozycję, zdobył wszystkie cztery gole dla swojego zespołu i był zdecydowanie wyróżniającą się postacią w drużynie gospodarzy. W pewnym momencie ekipa w czarnych koszulkach prowadziła niespodziewanie 4:2, lecz tuż przed przerwą dała sobie wbić trzy gole i rezultat do przerwy wynosił 4:5.
Druga połowa meczu to już absolutna dominacja Zadymiarzy. Po przeciętnej jak na nich pierwszej części gry, goście wyszli na drugą połowę odmienieni. Już po niespełna pięciu minutach zdobyli cztery bramki, które praktycznie przesądziły o losach spotkania. Gole padały głównie po dużych błędach defensywy Pistons. Zadymiarze kontrolowali przebieg gry do końca meczu, czerpiąc przy tym ogromną przyjemność z gry. Do końcowego gwizdka dołożyli jeszcze trzy trafienia, zwyciężając tym samym po raz piąty z rzędu. Genialna dyspozycja Dominika Zawiślaka oraz Michała Nesterowicza była kluczowa dla osiągnięcia takiego wyniku. Ich kreowanie gry i współpraca między formacjami zdecydowanie wyróżniają się na tle całej ligi.
Po tym spotkaniu BS Zadymiarze umocnili się na fotelu lidera i kontynuują swoją znakomitą passę zwycięstw. Jeśli chodzi o Warsaw Pistons, ich gra mimo wszystko napawa optymizmem. Gdyby nie znacznie słabsza druga połowa, z pewnością zasłużyliby na coś więcej niż tak dotkliwa porażka.
To był jeden z kluczowych meczów dla obu drużyn. Zwycięstwo Santiago Remberteu mogło znacząco przybliżyć ich do podium, natomiast triumf Milkeen dawał szansę na dogonienie rywali i jednoczesne oddalenie się od dolnej części tabeli. O wadze tego spotkania najlepiej świadczył jego przebieg – pełen zwrotów akcji i nieprzewidywalnych momentów.
Pierwsza połowa rozpoczęła się bardzo intensywnie. Już w 1. minucie wynik otworzył Bartosz Chamera, dając Santiago szybkie prowadzenie. Później tempo nieco spadło, gra się uspokoiła, ale w 9. minucie zawodnicy Milkeen odpowiedzieli – Rafał Maciejewski doprowadził do remisu. Spotkanie było wyrównane, obie drużyny miały swoje momenty, lecz tuż przed przerwą Santiago ponownie wyszło na prowadzenie, tym razem po trafieniu Konrada Domańskiego.
Wydawało się, że druga połowa przyniesie jeszcze więcej emocji i zaciętą walkę o każdy centymetr boiska. Niestety dla Milkeen sytuacja skomplikowała się po kontuzji Jury Goncharenko – drużyna nie miała już zmian, co mocno utrudniło jej grę w końcówce. To był punkt zwrotny. Santiago bezlitośnie wykorzystało przewagę kondycyjną, dominując rywala w każdej strefie boiska. W ostatniej tercji meczu Milkeen nie nadążał już za tempem rywali – aż dziewięć razy piłka lądowała w ich siatce. Choć udało im się odpowiedzieć czterema trafieniami, o realnej walce nie mogło być już mowy. Santiago zagrało pewnie, z polotem i pełną kontrolą.
Na szczególne wyróżnienie zasłużyli liderzy Santiago: Bartosz Chamera (3 gole i 3 asysty), Piotr Wójtowicz (3 gole i 1 asysta) oraz Konrad Domański (również 3 gole i 1 asysta). To właśnie oni stanowili o sile ofensywnej drużyny i przesądzili o wysokim zwycięstwie.
Dzięki temu triumfowi Santiago znacząco zbliżyło się do czołowej trójki przed przerwą w rozgrywkach. Milkeen natomiast ugrzęzło w dolnej części tabeli – do piątego miejsca traci sześć punktów, ale sezon jeszcze się nie skończył. Przed nami aż 12 kolejek, więc wciąż jest czas, by powalczyć o lepszy wynik.
W rzęsistym deszczu przyszło rywalizować w niedzielny wieczór ekipom Kanarków i Olimpiku. Gospodarze, w nowych strojach i z pełnym składem, przystąpili do spotkania z drużyną z Ukrainy w doskonałych nastrojach. Początek meczu to prawdziwy popis skuteczności Mateusza Chatrego, który błyskawicznie otworzył wynik po przechwycie, a następnie dołożył kolejne dwa trafienia. Kanarki zyskały spokój w grze i – ku radości całej ławki rezerwowych – wyraźnie dominowały na boisku.
Olimpik sprawiał wrażenie, jakby nie dotarł na pierwsze minuty meczu, przez co musiał odrabiać straty. Przebudzenie gości nastąpiło przy stanie 3:0. Najpierw zdobyli pierwszą bramkę w meczu, a chwilę później trafili po raz drugi, łapiąc kontakt. W tym okresie kapitalnie między słupkami spisywał się Jakub Piwowarczyk, który kilkoma świetnymi interwencjami utrzymał Kanarki na prowadzeniu. Przy wyniku 3:2 gospodarze potrafili jeszcze przed przerwą podwyższyć rezultat, dzięki czemu po 25 minutach rywalizacji mieliśmy 4:2.
Po zmianie stron znacznie lepiej zaczęli grać zawodnicy z Ukrainy. Kanarki złapały lekki przestój, co rywale skrzętnie wykorzystali, doprowadzając do remisu 4:4. Na szczęście gospodarze szybko odzyskali rytm i ponownie wyszli na prowadzenie. W drugiej części spotkania znów błyszczał Jakub Kowalski, który był niezwykle aktywny w ofensywie – to po jego świetnych akcjach Kanarki odskoczyły i ustaliły wynik meczu na 7:4.
Olimpik zasługuje na uznanie za walkę i determinację, jednak tego dnia lepsza była drużyna gospodarzy. Kanarki po raz kolejny sięgnęły po zwycięstwo i wyraźnie zgłaszają aspiracje do walki o najwyższe cele w tym sezonie.
Po tym meczu – ponownie będącym aluzją do sezonu Lato 2025 – pozostał pewien niedosyt. Przy nieco mniej drastycznych warunkach pogodowych byłby to naprawdę świetny pojedynek jak na standardy 14. Ligi, jednak zawodnicy musieli skupić się przede wszystkim na tym, by nie nabawić się kontuzji na śliskiej murawie. Nie znaczy to jednak, że zabrakło emocji – wręcz przeciwnie.
BRD błyskawicznie wyszło na prowadzenie, gdy górną piłkę posłaną na ich połowę strącił głową Marcin Miszkurka, a futbolówka trafiła prosto pod nogi Maćka Karczewskiego, który płaskim strzałem pokonał Artura Macka. Heavyweight Heroes szybko odpowiedzieli. Najpierw wyrównali za sprawą aktywnego Mateusza Nykiela, a następnie wyszli na prowadzenie, gdy Rafał Spodar wykorzystał podanie od Marka Malenki i sprytnym strzałem po koźle zaskoczył Adriana Kloskowskiego.
Doskonałą okazję na wyrównanie miał Karol Nowicki, jednak jego strzał z rzutu karnego poszybował nad poprzeczką. Po serii wzajemnych kontrataków, wielu niecelnych górnych podań i momentami bardziej fizycznej gry, doszło do prawdziwego zwrotu akcji. Ku niedowierzaniu wszystkich, gola z własnego pola karnego zdobył bramkarz gospodarzy Macek, lobując wysuniętego Kloskowskiego. Ten niespodziewany gol ustalił wynik do przerwy na 3:2, choć piłkarze z Bródna mogli mieć do siebie sporo pretensji. To oni byli stroną nieco bardziej dominującą, lecz zawiodła ich dokładność i decyzje w kluczowych momentach.
Na szczęście dla widowiska, goście nie wyszli na drugą połowę ze spuszczonymi głowami. Wręcz przeciwnie – zmotywowani, ruszyli po odwrócenie losów spotkania. Kluczową rolę w tym, mimo fatalnych warunków, odegrał Adam Wojciechowski, który najpierw asystował przy trafieniu Nowickiego, następnie sam wpisał się na listę strzelców po rzucie rożnym, a na koniec zaliczył decydujące podanie przy golu Mateusza Adamca.
Choć remis również byłby wynikiem sprawiedliwym, żadna z drużyn nie zamierzała tego wieczoru dzielić się punktami. Ostateczny rezultat tego spotkania miał duże znaczenie – wyraźnie podzielił tabelę na dwie grupy: zespoły walczące o podium oraz te broniące się przed spadkiem.
To miał być trudny egzamin dla Elekcyjnej i… egzamin ten zakończył się brutalnym obnażeniem wszystkich braków gospodarzy. Starcie ostatniej drużyny ligi z pewnie kroczącymi w stronę podium Oldboys Derby II przerodziło się w jednostronny spektakl, Goście zdominowali każdą strefę boiska, narzucili tempo i nie pozostawili Elekcyjnej nawet cienia nadziei na korzystny rezultat.
Od samego początku Oldboysi ruszyli z pełną mocą. Piłka praktycznie nie opuszczała połowy gospodarzy, a kolejne ataki spływały falami. Worek z bramkami otworzył fenomenalny tego dnia Łukasz Łukasiewicz, który od pierwszych minut był siłą nie do zatrzymania. Krótko po jego trafieniu kolejne gole wpadały w szybkim tempie, a Elekcyjna mogła jedynie odpierać napór, nie mając możliwości dłuższego utrzymania się przy piłce. Do przerwy tablica wyników wskazywała 0:5, a wszystko wskazywało na to, że to dopiero początek.
Druga połowa była jeszcze bardziej jednostronna. Oldboysi grali z pełną swobodą, pewnością i ogromną skutecznością. Z każdą kolejną minutą realizowali plan „totalnej dominacji”. Na listę strzelców wpisał się nawet bramkarz Oldboysów, który zauważył wysuniętą pozycję golkipera Elekcyjnej i potężnym wybiciem spod własnej bramki trafił bezpośrednio do siatki rywali. Co więcej – dołożył do tego jeszcze dwie asysty, podkreślając, że tego dnia dosłownie wszyscy zawodnicy gości mieli swój udział w ofensywnej grze. Prawdziwym bohaterem meczu został jednak Łukasz Łukasiewicz – absolutny lider spotkania, który zakończył mecz z imponującym dorobkiem 4 bramek i 3 asyst. Grał z polotem, będąc motorem napędowym każdej akcji ofensywnej swojego zespołu.
Elekcyjna walczyła i próbowała przełamać napór, ale Oldboys Derby II byli tego dnia poza zasięgiem. Każdy błąd gospodarzy kończył się bezlitosnym wykorzystaniem, a każda strata kolejną groźną akcją. Ostateczny wynik 0:15 mówi sam za siebie.
Spotkanie faktycznie mogło być „bez historii”, ale stało się brutalnym przypomnieniem, jak długa droga czeka Elekcyjną, jeśli chce jeszcze powalczyć o utrzymanie. Oldboysi natomiast pokazali piłkarską dojrzałość, dyscyplinę i skuteczność, która pozwala im coraz śmielej myśleć o najwyższych celach w tym sezonie.
W meczu na szczycie mierzyły się ekipy Yug Bud i Green Team. Gospodarze, wciąż niepokonani w lidze, chcieli wykonać kolejny krok w kierunku mistrzostwa tego sezonu. Goście natomiast nie zamierzali ustępować i przyjechali w mocnym składzie, gotowi powalczyć z liderem rozgrywek.
Początek spotkania to zacięta walka na całym boisku – żadna z drużyn nie potrafiła przejąć inicjatywy, a klarownych sytuacji było jak na lekarstwo. Dopiero po stałym fragmencie gry Robert Zawistowski nie trafił czysto w piłkę, co wykorzystał Krystian Szkop, znajdując się we właściwym miejscu i czasie, by wyprowadzić Green Team na prowadzenie.
Gospodarze ruszyli do odrabiania strat, ale w pierwszej połowie brakowało im dokładności w rozegraniu. Dopiero w końcówce tej części gry, po błędzie w środku pola, do piłki dopadł Volodymyr Kharin i świetnie dostrzegł w polu karnym Vasyla Smirnova, który z bliskiej odległości pokonał Sebastiana Durańskiego. Do przerwy mieliśmy remis 1:1.
Po zmianie stron Yug Bud szybko zdobył dwie bramki i przejął pełną kontrolę nad wydarzeniami na boisku. Green Team jednak nie zamierzał się poddawać i konsekwentnie próbował odrobić straty. Brakowało im jednak szczęścia – potężne uderzenia Piotra Waszczuka kilkukrotnie mijały bramkę o centymetry, a strzał głową Krystiana Szkopa trafił w słupek. Gospodarze mieli więc odrobinę szczęścia, choć w końcówce również mogli podwyższyć prowadzenie. Świetnie w bramce gości spisywał się Sebastian Durański, który sam w doliczonym czasie miał jeszcze szansę na gola, ale minimalnie chybił.
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 3:1 i Yug Bud pozostał niepokonany w tym sezonie. Green Team, mimo porażki, wciąż zachowuje realne szanse na walkę o medale.
Jakie wspaniałe widowisko zgotowały nam zespoły RCD Los Rogalos i Old Boys Derby III na Arenie Grenady w ten weekend! Z początku faworytem do zwycięstwa był bez wątpienia zespół gości, który jak dotąd przegrał tylko raz - w hitowym starciu z Pogromcami Poprzeczek. Rogale z kolei mieli na swoim koncie zaledwie jedno zwycięstwo, a w tabeli legitymowali się najgorszym bilansem bramkowym w lidze.
Obie ekipy przystąpiły do meczu w szerokich składach. Gospodarze wystawili dziesięciu zawodników, a Old Boys Derby przyjechali aż w piętnastoosobowej kadrze. Już od pierwszego gwizdka było widać, że żadna ze stron nie zamierza się oszczędzać. Grę prowadzili częściej goście, utrzymując się dłużej przy piłce, lecz kontrataki Rogalików okazały się dla nich zabójcze. Po zaledwie siedmiu minutach gry, wbrew oczekiwaniom, to gospodarze jako pierwsi trafili do siatki, wykorzystując błąd defensywy rywali. Na ławce rezerwowych Rogalos panowała fantastyczna atmosfera - zawodnicy nieustannie wspierali swoich kolegów na boisku. Gospodarze nie zwalniali tempa, rozkręcali się z każdą minutą i już po dziesięciu kolejnych minutach ponownie znaleźli drogę do bramki. Genialną zespołową akcję z zimną krwią wykończył Maciej Saniewski, a jego radość po trafieniu była nie do opisania. Old Boys Derby znaleźli się w trudnym położeniu - próbowali wszystkiego: strzałów z dystansu, krótkich podań, kombinacyjnej gry, jednak nic nie przynosiło efektu, a szczelna defensywa Rogalików nie pozwalała im złapać kontaktu.
Po zmianie stron emocje sięgnęły zenitu. Goście wyszli na drugą połowę odmienieni. Widać było, że w szatni padły mocne słowa, które zmotywowały ich do działania. Old Boys ustawili się w najmocniejszym składzie i w końcu zaczęli odrabiać straty. W 35. minucie Daniel Zieliński wykończył rzut rożny efektownym i efektywnym trafieniem z krzyżaka. Bramka ta rozpaliła w gościach nową energię i dodała im wiary. Na ich nieszczęście w odpowiedzi popisał się kapitalnym dryblingiem Kuba Piotrowski, który po efektownym rajdzie podwyższył prowadzenie Los Rogalos na 3:1. Radość wśród gospodarzy była ogromna, którzy praktycznie czuli już zapach zwycięstwa.
Old Boys nie tracili jednak ducha walki. Do końca naciskali, zasypywali bramkę rywali strzałami i w końcu po dobitce Piotra Grudnia zdobyli gola kontaktowego na 3:2. Czasu na wyrównanie było jednak zbyt mało. RCD Los Rogalos dowieźli prowadzenie do końca, odnosząc swoje drugie historyczne zwycięstwo. Świętowanie po ostatnim gwizdku było wyjątkowe ,a radość na twarzach zawodników Rogalików mówiła więcej niż tysiąc słów.
NieDzielni po pięciu meczach mieli na koncie zaledwie trzy punkty i przystępowali do spotkania 6. kolejki z nadzieją na wydostanie się ze strefy spadkowej. Nadzieję tę jednak zostawili w szatni, bo na boisku grę w pełni kontrolowali zawodnicy Szeregu Homogenizowanego. Lider zespołu, Jakub Myszór, zaliczył dwa trafienia w pierwszej połowie, jedno dołożył Aleksander Ryszawa i NieDzielni schodzili na przerwę z bagażem trzech bramek. Na szczególną uwagę zasługuje drugie trafienie Myszóra, który popisał się skutecznym strzałem z bezpośredniego rzutu wolnego.
Trzeba jednak oddać gospodarzom, że nie poddawali się i szukali swoich okazji. Strzałom - między innymi Jana Wójcika - niewiele brakowało do szczęścia. Niestety dla nich, to goście byli skuteczniejsi. Kolejne bramki zdobywali Jakub Gazda, Jan Mitrowski oraz Bogdan Bańkowski, a Jakub Myszór skompletował hat-tricka.
Odrobinę radości kibicom NieDzielnych przyniosła akcja duetu Maciek Piątek – Jan Wójcik. Po sprytnie rozegranym rzucie wolnym Wójcik oddał mocny, płaski strzał i gospodarze również mogli cieszyć się z trafienia. Niestety, takie momenty zdarzają się im rzadko. NieDzielni mają obecnie najsłabszą ofensywę w lidze i zdecydowanie muszą nad nią popracować w kolejnych meczach.
Po tej wysokiej porażce podopieczni Marcina Aksamitowskiego spadli na przedostatnie miejsce w tabeli. Szereg Homogenizowany natomiast odniósł drugie zwycięstwo z rzędu, umacniając swoją pozycję w środku stawki.
Spotkanie FC Wombatów z Pogromcami Poprzeczek było jednym z tych meczów, które na długo zapadają w pamięć – nie tylko ze względu na wynik, ale również na niecodzienny przebieg wydarzeń. Ostatecznie to Pogromcy zwyciężyli 4:3, potwierdzając, że znajdują się w świetnej formie i nieprzypadkowo zajmują miejsce w górnej połowie tabeli.
Od pierwszego gwizdka to właśnie Pogromcy przejęli inicjatywę. Częściej utrzymywali się przy piłce i tworzyli więcej sytuacji podbramkowych. Paradoksalnie jednak jako pierwsi trafili... do własnej siatki. Po niefortunnej interwencji Olka Markowskiego piłka odbiła się od niego i wpadła do bramki, dając prowadzenie Wombatom. Reakcja gości była jednak natychmiastowa - chwilę później Marcin Kowalski wyrównał po dobrze rozegranej akcji i precyzyjnym strzale.
Kiedy wydawało się, że Pogromcy w pełni kontrolują mecz, Markowski po raz drugi niefortunnie skierował piłkę do własnej bramki. Na szczęście dla niego Marcin Kowalski ponownie szybko odpowiedział, doprowadzając do remisu 2:2. Dla samego Markowskiego końcówka pierwszej połowy nie była jednak szczęśliwa - po ostrym wejściu obejrzał żółtą kartkę, choć sędzia mógł równie dobrze pokazać czerwoną, ale najwyraźniej nie chciał jeszcze bardziej dobić pechowego zawodnika.
Po przerwie Pogromcy Poprzeczek wciąż prezentowali się lepiej. Grali dokładniej, szybciej reagowali na straty i skutecznie wykorzystywali błędy rywali. Gole Mateusza Niewiadomego oraz Marcina Kowalskiego, który tym samym skompletował hat-tricka, dały im prowadzenie 4:2. Wombaty odpowiedziały jeszcze mocnym uderzeniem Wojtka Grabowskiego, ale czasu na wyrównanie już zabrakło.
Ostatecznie Pogromcy Poprzeczek wygrali zasłużenie 4:3 i to mimo dwóch pechowych samobójów. Wombaty walczyły ambitnie i do końca, jednak różnica w organizacji gry i skuteczności była tego dnia widoczna.
Na Arenie Grenady zamykająca tabelę KP Syrenka podejmowała wyżej notowany Inter. Faworyt tego meczu był oczywisty – każdy, kto choć trochę śledzi Ligę Fanów, wiedział, że to goście przystępują do spotkania w roli zdecydowanego pretendenta do zwycięstwa. Jednak futbol lubi pisać swoje własne, nieprzewidywalne scenariusze.
Mecz rozpoczął się zgodnie z przewidywaniami. Inter szybko narzucił swój rytm i w krótkim odstępie czasu dwukrotnie trafił do siatki za sprawą Pavlo Hordieieva, który potwierdził wysoką formę strzelecką. Wydawało się, że będzie to spokojny spacer po punkty, ale Syrenka miała inne plany. Najpierw kontaktowe trafienie zaliczył Kacper Stępniak, a choć Inter błyskawicznie odpowiedział kolejnym golem, gospodarze się nie załamali. W końcówce pierwszej połowy zagrali z ogromnym sercem – po indywidualnej akcji Eryk Bakun zdobył bramkę na 2:3, a chwilę później, po kombinacyjnej akcji, Maksymilian Pająk zagrał do Szymona Kozeła, który doprowadził do sensacyjnego remisu 3:3.
Po przerwie Inter ponownie ruszył do ataku, jednak bramkarz Syrenki kilkakrotnie popisał się znakomitymi interwencjami. W końcu Denis Kysilew mocnym strzałem przywrócił prowadzenie gościom, lecz Syrenka grała tego dnia z ogromnym zacięciem. Maksymilian Pająk popisał się fenomenalnym uderzeniem w samo okienko, a chwilę później dołożył kolejne trafienie, wyprowadzając gospodarzy na prowadzenie 5:4! Inter rzucił się do odrabiania strat i za sprawą Bohdana Kulbashnego zdołał ponownie wyjść na prowadzenie. Gdy wydawało się, że goście dowiozą zwycięstwo, na scenę znów wkroczył Pająk, kompletując hat-tricka i ustalając wynik na 6:6.
To historyczny punkt dla KP Syrenki – pierwszy w rozgrywkach Ligi Fanów! Radość gospodarzy była w pełni zasłużona. Inter natomiast zaliczył niespodziewaną wpadkę i zamiast zbliżyć się do czołówki, musi teraz poszukać przyczyn straty punktów.
Co prawda przed meczem 6. kolejki zespoły NWDGamers i Vitaura zajmowały dwa ostatnie miejsca w tabeli, ale od początku spotkania było widać, że goście przyjechali z jasnym celem - szybko poprawić swoją pozycję.
Mecz miał jednostronny przebieg. Zawodnicy Vitaury kreowali sytuację za sytuacją i jedynie własnej niedokładności mogą zawdzięczać to, że bramki nie padały jeszcze częściej. Okazji nie brakowało, a od pierwszych minut na bohatera i architekta sukcesu wyrastał Patryk Przybysz. Popisał się on trafieniem bezpośrednio z rzutu rożnego oraz bramką ze stałego fragmentu gry - z rzutu wolnego. To również Przybysz dwukrotnie próbował strzałów nożycami, z których jeden trafił w poprzeczkę. Do dziewięciu zdobytych bramek dołożył trzy asysty, a jego osiągnięcia starał się gonić Konrad Glinka, a więc autor pięciu goli i jednej asysty.
Zespół NWDGamers wciąż zbiera doświadczenie i potrzebuje ogrania, bo w tym meczu niewiele im wychodziło. Warto jednak zauważyć, że mimo wszystko podwoili swój dorobek bramkowy - hat-trickiem popisał się Kacper Paciorkowski. Był on zdecydowanie najaktywniejszym graczem gospodarzy, ale często zmuszony był walczyć samotnie z trzema czy czterema rosłymi zawodnikami rywali, co skutecznie ograniczało jego możliwości. Ten mecz po prostu nie mógł zakończyć się inaczej.
Drużyny FC Ballers i PPKS Tornado przystępowały do meczu 16. ligi jako sąsiedzi w tabeli. Oba zespoły miały na koncie po jednym zwycięstwie i jednej porażce, więc do pełnego „zestawu wyników” brakowało im tylko remisu. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Pierwsze minuty upłynęły pod znakiem optycznej przewagi gospodarzy. Zawodnicy Ballers szanowali piłkę, grali cierpliwie po obwodzie i konsekwentnie budowali akcje. Przyniosło to efekt już w 3. minucie, kiedy w dogodnej sytuacji znalazł się Volodymir Lykhatyskyi. Najlepszy strzelec drużyny bez problemu pokonał Mateusza Molendę, dając gospodarzom prowadzenie.
Obraz gry długo się nie zmieniał, choć z czasem zawodnicy Tornado zaczęli atakować coraz śmielej. Problem w tym, że ich gra była znacznie bardziej chaotyczna. Ballers szukali wielopodaniowych akcji, często angażując bramkarza w rozegranie, podczas gdy Tornado stawiało na szybkie przejścia pod bramkę rywala. Ich wysiłki zostały nagrodzone w 9. minucie. Piłki nie utrzymał w rękach Maksim Linnik, a skuteczną dobitką popisał się Filip Molenda. Remis utrzymywał się niemal do końca pierwszej połowy, gdy prostą, ale skuteczną wymianą piłki popisali się Molenda i Radzikowski. Ten drugi wyprowadził Tornado na prowadzenie 2:1.
Po przerwie Ballers ruszyli do ataku, a Tornado skupiło się na kontrach. Na bohatera meczu wyrastał bramkarz gości, Mateusz Molenda, który kilkoma pewnymi interwencjami uratował swój zespół od utraty gola. Okazji do zmiany wyniku nie brakowało. Na trzy minuty z boiska musiał zejść bramkarz Ballers, ale Tornado nie potrafiło tego wykorzystać - zastępca nie został nawet zmuszony do interwencji.
Do nietypowej sytuacji doszło na kilka minut przed końcem spotkania. Mocny strzał Kiryla Fursaua trafił w poprzeczkę, a odbita piłka spadła w okolice linii bramkowej. Zawodnicy Ballers cieszyli się z gola, Tornado protestowało, a w ocenie tej sytuacji pomógł VAR - w tej roli jeden z koordynatorów, który przypadkiem nagrywał akcję. Po konsultacjach z sędzią bramka słusznie nie została uznana.
Kilka minut później fortuna uśmiechnęła się jednak do gospodarzy. Po nieporozumieniu w defensywie Tornado do piłki dopadł Kryhin i doprowadził do remisu. Wynik 2:2 w naszej ocenie był jak najbardziej sprawiedliwy.
W 16. lidze doszło do jednego z najbardziej wyczekiwanych spotkań tej rundy. Naprzeciw siebie stanęły dwa prawdopodobnie najmocniejsze zespoły rozgrywek – Ternovitsia II oraz Standart. Oba zespoły reprezentują Ukrainę, co dodało temu meczowi wyjątkowego, niemal derbowego charakteru. Od pierwszych minut było widać ogromne zaangażowanie, determinację i walkę o każdy centymetr boiska.
Pierwsza połowa rozpoczęła się bardzo dynamicznie. Gospodarze starali się narzucać swój rytm gry i konstruowali ciekawe akcje, jednak to Standart wykazał się znacznie większą skutecznością pod bramką rywala. Wykorzystując błędy defensywy Ternovitsii, goście z zimną krwią zamieniali sytuacje na gole i do przerwy prowadzili 1:3, prezentując imponującą precyzję w wykończeniu.
Po zmianie stron obraz gry pozostał podobny. Ternovitsia II próbowała gonić wynik, ale Standart grał niezwykle konsekwentnie, z chłodną głową i świetną organizacją. W ich szeregach błyszczał Prashchur, który skompletował hat-tricka, imponując nie tylko skutecznością, ale także doskonałym ustawieniem i siłą w pojedynkach fizycznych. Niewiele ustępował mu Darmohrai, autor dwóch bramek i asysty – jego dynamika i agresywny pressing napędzały ofensywę drużyny.
Spotkanie było bardzo zacięte, pełne emocji i twardych starć, często na granicy faulu. Oba zespoły pokazały ogromną wolę walki oraz wysoką kulturę gry, ale to Standart okazał się bardziej dojrzały piłkarsko i skuteczny. Ostatecznie zwyciężył pewnie 4:8, umacniając się w roli głównego faworyta do mistrzostwa ligi. Ten wynik potwierdził, że Standart to drużyna świetnie zbalansowana – łącząca siłę, technikę i dyscyplinę taktyczną.




Warszawa
Łódź






)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)
)