reklama reklama
usuń na 24h reklama
menu ligowe
Archiwum
poziomy rozgrywek
aktualnośći
aktualnośći
Rozgrywki
Statystyki
Futbol.tv
turnieje
Wywiady
SOCCA CUP
Galeria
Ekstraklasa
1 Liga
2 Liga
3 Liga
4 Liga
5 Liga
6 Liga
7 Liga
8 Liga
9 Liga
10 Liga
11 Liga
12 Liga
13 Liga
14 Liga
15 Liga
16 Liga

RAPORT MECZOWY! 5. KOLEJKA - SEZON 25/25

W miniony weekend padło kilka twierdz, które do tej pory dzielnie się broniły. Swoich pierwszych porażek doznali między innymi Sirius, FC Vikersonn UA oraz Boca Seniors. Takich zespołów będzie jednak coraz więcej – liga jest niezwykle wyrównana i trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek przeszedł przez cały sezon suchą stopą.

Jak dokładnie wyglądały starcia z 19 października, dowiecie się z naszego raportu meczowego.

 
Opisy meczów 5. kolejki czekają już na Was w raportach, w zakładce PODSUMOWANIE SPOTKANIA. Ale mamy też coś dla tych, którym nie chce się za dużo klikać, a których interesują relacje wyłącznie z meczów ligi w której grają. Wchodząc w menu konkretnego poziomu rozgrywkowego dodaliśmy opcję RELACJE MECZOWE. Wszystkie streszczenia znajdziecie tam w jednym miejscu :)
 
Życzymy Wam przyjemnej lektury!

Ekstraklasa

W spotkaniu zaległej 5. kolejki najwyższego szczebla rozgrywek Ligi Fanów zmierzyły się drużyny EXC Mobile Ochota oraz FC Impuls UA. Początek meczu był bardzo wyrównany, ponieważ obie ekipy od pierwszych minut ruszyły do ataku, szukając szybkiego otwarcia wyniku. Pomimo kilku groźnych sytuacji z obu stron, przez dłuższy czas nie oglądaliśmy bramek, głównie dzięki świetnym interwencjom bramkarza Impulsu, Volodymyra Slobozheniuka, który kilkukrotnie ratował swój zespół przed stratą gola.

Z czasem jednak coraz wyraźniejszą przewagę zaczęli zyskiwać zawodnicy EXC. Na pięć minut przed końcem pierwszej połowy wynik meczu otworzył Mateusz Łysik, który mocnym strzałem z dystansu wyprowadził gospodarzy na prowadzenie. To trafienie wyraźnie dodało im skrzydeł, ponieważ tuż przed przerwą dwa kolejne gole dołożył Kacper Cetlin, ustalając rezultat pierwszej części spotkania na 3:0.

Druga połowa rozpoczęła się od kolejnych trafień ze strony EXC. Tym razem nie musieliśmy długo czekać na bramki. Już chwilę po wznowieniu gry Miłosz Nowakowski wykorzystał wysoki pressing, przejął piłkę w polu karnym i podwyższył prowadzenie. Niespełna kilka minut później na listę strzelców wpisał się także Dawid Brewczyński, zdobywając gola na 5:0. Pomimo wysokiego prowadzenia rywali, zespół Impulsu nie złożył broni i walczył ambitnie do końca, co przyniosło efekt w postaci trzech zdobytych bramek. Jednak tego wieczoru to EXC Mobile, po ostatnich sukcesach na arenie międzynarodowej, potwierdziło swoją znakomitą formę również w rozgrywkach ligowych.

Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 6:3 dla faworytów, którzy utrzymują się w czołówce tabeli Ekstraklasy.

Spodziewaliśmy się zaciętego meczu w pojedynku Gladiatorów Eternis z Turem, ale te nadzieje szybko zgasły. Goście, mając w składzie sporo młodzieży, która potrafi grać w piłkę, starali się dorównać doświadczonej ekipie Michała Dryńskiego. Początek spotkania był jeszcze w miarę wyrównany, jednak z biegiem czasu gospodarze pokazali, że są na tym etapie rozgrywek drużyną o klasę lepszą.

Szybko osiągnięta przewaga dała spokój w grze Gladiatorów, a ekipa z Ochoty miała ciężkie zadanie, by nawiązać walkę z aktualnym mistrzem Ligi Fanów. Do przerwy mieliśmy wynik 5:2, co nie było jeszcze tak złym rezultatem dla zespołu Jarka Kotusa.

W drugiej połowie goście atakowali, ale widać było brak zgrania - szczególnie wśród nowych zawodników. Każdy raczej próbował indywidualnie stworzyć sobie sytuację. Tur od lat słynął z gry zespołowej i potrzeba jeszcze czasu, zanim ten styl powróci do gry tej ekipy. Gladiatorzy tworzyli kolejne sytuacje i konsekwentnie podwyższali prowadzenie. Świetne i skuteczne zawody rozegrali Kuba Wardzyński oraz Mariusz Zalewski, którzy byli praktycznie wszędzie na boisku. Ostatecznie lider rozgrywek wygrał pewnie 11:3 i spokojnie czeka na kolejnych rywali w tym sezonie.

Tur natomiast musi jak najszybciej zdobyć punkty, bo w przeciwnym razie jego sytuacja w tabeli może stać się naprawdę niepokojąca.

Wieczorne spotkanie pomiędzy FC Otamanami a KS Tanatos Browarek zapowiadało się bardzo interesująco. Obie drużyny dzieliły w tabeli zaledwie dwa punkty, co dodatkowo podgrzewało atmosferę rywalizacji. Zespoły przystąpiły do meczu w solidnych składach, co gwarantowało wysoki poziom widowiska.

Od pierwszych minut gra była intensywna i otwarta, co z pewnością sprzyjało oglądaniu tego meczu. Na boisku widać było sporo jakości oraz wiele ciekawych rozwiązań taktycznych, które czyniły spotkanie jeszcze bardziej emocjonującym. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli gospodarze - po bramce Dmytro Solomichuka Otamany objęły prowadzenie. Tanatos nie zamierzał się jednak poddawać. Goście szybko przejęli inicjatywę i już po kilku minutach doprowadzili do wyrównania. Autorem gola był Jasiek Szklarzewicz. Po zdobyciu bramki doświadczony zespół Browarka kontynuował dobrą grę. Wyróżniali się zarówno zawodnicy formacji defensywnej, jak i cała linia ofensywna. W kolejnych minutach padła druga bramka dla gości, tym razem na listę strzelców wpisał się Kamil Modzelewski, ustalając wynik na 1:2. Ten rezultat nie utrzymał się jednak długo, ponieważ jeszcze przed przerwą Tanatos Browarek zdobył trzecią bramkę, a na przerwę schodziliśmy przy wyniku 1:3.

Po zmianie stron inicjatywę przejęli zawodnicy Otamanów, którzy dysponowali naprawdę wartościowymi piłkarzami. Pierwsze trafienie w drugiej połowie ponownie było dziełem Dmytro Solomichuka, który zdobył swoją drugą bramkę w meczu. Goście szybko odpowiedzieli trafieniem Eryka Kopczyńskiego, ponownie wychodząc na dwubramkowe prowadzenie. Od tego momentu Browarek cofnął się głęboko do defensywy, licząc na szybkie kontrataki. Otamany długo utrzymywały się przy piłce i z rozwagą konstruowały swoje akcje. Świetnie w bramce gości spisywał się Darek Nowak, który swoimi interwencjami długo utrzymywał korzystny wynik dla Browarka. W 43. minucie był jednak bezradny, kiedy to kontaktową bramkę zdobył Jurii Nievdakh, zmniejszając straty do 3:4. Gospodarze poczuli szansę, a obrona gości cofała się coraz głębiej, co skutkowało licznymi stratami przy próbach kontrataków. Otamany, jak zwykle, grały do ostatniego gwizdka. I tym razem niezawodny Dmytro Solomichuk zdobył swoją trzecią bramkę, doprowadzając do wyrównania.

Do końca spotkania pozostało już tylko kilka minut. Mecz otworzył się z obu stron i było widać, że remis nie satysfakcjonuje żadnej z drużyn. Lepiej w tej sytuacji odnaleźli się gospodarze, którzy w samej końcówce zdobyli bramkę na 5:4 i w pięknym stylu odwrócili losy spotkania.

Chwilę później sędzia zakończył to widowisko. FC Otamany, dzięki zdobytym trzem punktom, awansowali na czwarte miejsce w tabeli ekstraklasy z dorobkiem 9 punktów. Dla KS Tanatos Browarek początek sezonu nie jest udany - zaledwie cztery punkty plasują zespół tuż nad strefą spadkową. Wierzymy jednak, że solidna kadra i wysokie umiejętności zawodników pozwolą drużynie w kolejnych meczach wrócić na zwycięską ścieżkę.

W meczu na szczycie Ogień Bielany podejmował In Plus & Alpan. Gospodarze po dwóch porażkach musieli koniecznie zdobyć punkty, ale goście w poprzednich meczach sygnalizowali dobrą formę i zamierzali ponownie dopisać do swojego konta trzy punkty.

Pierwsza połowa była niezwykle wyrównana – obie ekipy starały się narzucić swój styl gry. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli zawodnicy z Bielan, jednak długo nie utrzymali korzystnego dla siebie wyniku. Duet Piotr Branicki i Konrad Wojtkielewicz, który rozumie się na boisku jak mało kto, znakomicie współpracował, i to właśnie po ich akcjach goście najpierw wyrównali, a jeszcze przed przerwą wyszli na prowadzenie. Do przerwy to ekipa Janka Skotnickiego prowadziła.

Po zmianie stron In Plus & Alpan podwyższył wynik, jednak w międzyczasie podstawowy bramkarz musiał opuścić boisko, więc między słupkami zastąpił go zawodnik z pola. Ogień błyskawicznie to wykorzystał i szybko doprowadził do wyrównania. Od stanu 3:3 emocji było już naprawdę sporo – gdy tylko goście obejmowali prowadzenie, gospodarze natychmiast odpowiadali.

Jednak w samej końcówce górę wzięło doświadczenie, a wspaniała asysta Konrada Wojtkielewicza do Tomasza Żebrowskiego zapewniła gościom cenne trzy punkty. Ogień, po trzeciej porażce z rzędu, znalazł się w trudnej sytuacji i musi szybko wrócić na zwycięską ścieżkę. In Plus & Alpan notuje kolejne zwycięstwo i coraz śmielej zgłasza aspiracje do gry o czołowe lokaty.

1 Liga

Spotkanie w ramach 5. kolejki pomiędzy Betterstyle Husaria Mokotów a FC Łowcy zapowiadało się na fantastyczne widowisko. To przecież dwie uznane marki nie tylko w Warszawie, ale i całej piłkarskiej mapy szóstek w Polsce. Co prawda, patrząc na miejsce w tabeli, obecną formę oraz sytuację kadrową, faworytem tego starcia byli zawodnicy gości, jednak nikt raczej nie spodziewał się tego, co zobaczyliśmy na arenie gry.

Pierwsze kilka minut rozpoczęło się znakomicie dla zespołu z Mokotowa. Po przejęciu piłki na własnej połowie zdecydowali się na szybki kontratak, który bardzo dobrze wykończył Bogucki. Nic wtedy nie zapowiadało, że będzie to ich ostatnia bramka w tej połowie, a rywal tak mocno zdominuje gospodarzy.

Łowcy włączyli drugi, trzeci, a momentami nawet piąty bieg, a ich gra przez długie fragmenty wyglądała wręcz bezbłędnie. Ekipa gości, pod przywództwem Denysa Blanka oraz wspierającego go w tej ofensywnej destrukcji Damiana Patoki, strzeliła aż osiem kolejnych goli, nie tracąc przy tym żadnego.

Po zmianie stron, niestety dla widowiska, obraz gry nie uległ zmianie. Drużyna Łowców wciąż doskonale kontrolowała przebieg spotkania, sukcesywnie dokładając kolejne trafienia. W drugiej odsłonie, do wspomnianych wcześniej liderów zespołu gości swoje duże trzy grosze dołożył Borys Ostapenko. Nieco mniej widoczny w pierwszej połowie, w drugiej pokazał pełnię swoich możliwości. Jego pięć bramek pozwoliło Łowcom jeszcze bardziej odskoczyć od rywala i praktycznie odebrało gospodarzom chęć do gry. Husaria próbowała tego dnia nawiązać jakąkolwiek rywalizację i udało jej się zdobyć dwa gole w drugiej połowie, jednak były to raczej trafienia na otarcie łez niż bramki kontaktowe. Drużyna Łowców ostatecznie wysoko wygrywa to spotkanie wynikiem aż 18:3 i wciąż pozostaje w grze o zajęcie pierwszego miejsca po rundzie jesiennej.

Husaria natomiast musi szukać punktów w kolejnych meczach, ponieważ Łowcy tego dnia byli po prostu za mocni. W takiej dyspozycji byliby w stanie zagrozić każdej drużynie z Ekstraklasy.

Pojedynek między Inferno a Siriusem był bez wątpienia najważniejszym meczem 5. kolejki 1. ligi. Obie drużyny swoją grą w pierwszych spotkaniach udowodniły, że zasługują na miejsce w Ekstraklasie.

Inferno dysponuje zawodnikami o bardzo wysokim indywidualnym poziomie, a z każdym kolejnym meczem coraz lepiej widać zgranie i solidność w defensywie. To zespół z ogromnym potencjałem, który mimo młodego stażu w lidze już teraz osiąga świetne wyniki. Z kolei Sirius to drużyna niezwykle dobrze przygotowana taktycznie, z szeroką ławką i wieloma klasowymi zawodnikami. Dzięki temu potrafi utrzymywać wysokie tempo gry przez pełne 50 minut. Połączenie dyscypliny i piłkarskiej jakości nadaje jej naprawdę mocny charakter.

Przed meczem trudno było wskazać faworyta – obie ekipy przystępowały do 5. kolejki z kompletem punktów, a stawką spotkania była pozycja lidera. Pierwsza połowa była prawdziwym pokazem ofensywnej piłki. Inferno trzykrotnie obejmowało prowadzenie, ale za każdym razem Sirius błyskawicznie odpowiadał, doprowadzając do remisu 3:3 przed przerwą.

W drugiej części meczu Sirius przejął inicjatywę. Częściej utrzymywał się przy piłce i stwarzał więcej groźnych sytuacji. W końcu udało mu się wyjść na prowadzenie, lecz tym razem Inferno natychmiast odpowiedziało kontratakiem, ponownie wyrównując wynik. W dalszej fazie spotkania Sirius nadal dominował w ataku, ale nie potrafił wykorzystać kilku stuprocentowych okazji. I wtedy zadziałała stara piłkarska zasada – „niewykorzystane sytuacje się mszczą”. W kolejnej kontrze Inferno przeprowadziło zabójczą akcję, ustalając wynik meczu.

Na miano bohatera spotkania zasłużył Patryk Abbassi, który zdobył hat-tricka i zaliczył asystę, ale warto też wyróżnić zawodnika Siriusa, Ihora Pivovara, który dołożył dwa trafienia i również miał swoje szanse na hat-tricka.

Dzięki temu zwycięstwu Inferno zostało samodzielnym liderem tabeli, jednak nie można zapominać o drużynach depczących im po piętach – zwłaszcza o Siriusie i Łowcach. Walka o tytuł w tej lidze dopiero się rozkręca, a emocji z pewnością nie zabraknie!

Od pierwszego gwizdka to zespół UKS Toho przejął inicjatywę. Gospodarze kontrolowali grę, długo utrzymywali się przy piłce i z łatwością przenosili ciężar meczu na połowę rywala. Korsarze skupili się na obronie i robili to naprawdę dobrze. Przez całą pierwszą połowę utrzymywali się w grze głównie dzięki świetnym interwencjom Damiana Zalewskiego, który kilkukrotnie ratował swój zespół przed stratą gola.

Pomimo przewagi Toho, do przerwy wynik brzmiał tylko 1:1 – efekt konsekwentnej defensywy gości i odrobiny nieskuteczności gospodarzy. W drugiej połowie obraz gry jednak diametralnie się zmienił. Korsarze zaczęli tracić siły, linie defensywne się rozluźniły, a Toho tylko czekało na moment, by przyspieszyć. Po zmianie stron gospodarze ruszyli z pełną mocą. Ich akcje nabrały płynności, piłka krążyła między zawodnikami z łatwością, a Aleksander Czyż rozegrał prawdziwy koncert. Zdobył cztery bramki i zaliczył dwie asysty, pokazując pełen wachlarz ofensywnych umiejętności – od mocnych strzałów po finezyjne dogrania. Obok niego świetny występ zanotował Dawid Jankiewicz, który zakończył mecz z dorobkiem dwóch bramek i dwóch asyst, będąc jednym z motorów napędowych ataków Toho.

W końcówce gospodarze nie zwalniali tempa. Wykorzystując zmęczenie rywala, konsekwentnie budowali akcje i zamieniali je w kolejne gole. Korsarze próbowali odpowiadać, ale brakowało już świeżości i dokładności, by utrzymać intensywność sprzed przerwy.

Mecz zakończył się wynikiem 7:2, w pełni oddającym przewagę Toho Adifeed. Gospodarze zagrali dojrzale i skutecznie, a duet Czyż – Jankiewicz był tego dnia nie do zatrzymania. Korsarze mogą być zadowoleni z pierwszej połowy i postawy swojego bramkarza, ale druga część spotkania pokazała, jak bezlitosne potrafi być tempo narzucone przez graczy z Grodziska Mazowieckiego.

Za takie mecze kochamy 1. Ligę! Multum akcji bramkowych, efektowne parady, zwroty akcji i niezastąpiona radość po zdobytych golach – wszystko to dostarczyło nam starcie legendarnej Kebavity z debiutującym w tym sezonie w Lidze Fanów zespołem KS Presley Gniazdowy.

Pierwsza połowa przyniosła wyrównane widowisko – obie drużyny starały się zachować balans między ofensywą a pilnowaniem własnych zasieków defensywnych. Jako pierwsi strzelanie rozpoczęli piłkarze Presleya, a konkretnie Nikodem Hamulczuk, który po podaniu od Maksa Serokina z prawego skrzydła umieścił piłkę w dalszym okienku bramki. Po wielu mozolnych próbach w ataku pozycyjnym także Kebavita dorobiła się swojego premierowego trafienia – strzał broniącego dostępu do bramki Fabiana Kalety dobił Davronbek Sattorov. Ofensywni gracze gości byli jednak bardzo ruchliwi i pomysłowi, co utrudniało grę przeciwnikom. Owocem takiego sprytu był strzał z dystansu w wykonaniu Wojciecha Michalaka, który wpadł do siatki również dzięki Krystianowi Pudelkowi, zmylił on bowiem golkipera, przepuszczając piłkę sunącą w stronę bramki. Kebavita zdołała jednak jeszcze przed przerwą odrobić straty – po kontrataku z udziałem Nnamaniego i Sattorova na tablicy widniał remis 2:2.

W drugiej odsłonie zmagań goście wyszli na komfortowe, dwubramkowe prowadzenie i wydawali się pewni w swoich poczynaniach, nawet po tym, jak gola kontaktowego zdobył szarżujący lewym skrzydłem Kaleta. Kiedy dystans znów wrócił do dwóch trafień – po golu Pudelka, któremu asystował Furtak – trener gospodarzy Burak Can, widząc przydatność Kalety w ofensywie, zdecydował się wprowadzić na bramkę Azamata Qutpiddinova. Był to strzał w dziesiątkę – piłkarze Kebavity zdołali odrobić straty i doprowadzili do wyniku 6:6. Na tym poziomie kluczowe jest jednak zarządzanie siłami, a tego dnia – ku rozpaczy trenera – gospodarze nie mieli ani jednego zmiennika. Zmęczeni zawodnicy nie nadążali już za świeżo wprowadzonymi rezerwowymi Presleya, którzy wspólnie z kapitanem Wiktorowskim i Pudelkiem wypracowali cztery kolejne trafienia.

Na otarcie łez Nnamani ustalił wynik meczu na 7:10, lecz nie miało to już wpływu na kwestię punktów w tej rywalizacji. Cenne trzy oczka pozwoliły gościom utrzymać niewielką przewagę nad strefą spadkową. Kebavicie, w razie zwycięstwa, dałyby ten sam komfort, lecz problemy kadrowe okazały się prawdziwą piętą achillesową podopiecznych Buraka Cana.

Explo Team na starcie z Uefą Mafią przystąpił z nadziejami na walkę o komplet punktów – i już na początku meczu pokazał, że tego dnia jest niezwykle mocny na boisku. Goście starali się poukładać grę, ale nie mieli pomysłu, jak zaskoczyć dobrze zorganizowaną defensywę rywali.

W obronie, jak zawsze, niemal nie do przejścia był Łukasz Dziewicki, a w ofensywie szalał Oskar Górecki, który tego wieczoru ustrzelił aż cztery bramki. Do przerwy gospodarze prowadzili 4:0.

Po zmianie stron UEFA próbowała szarpać i atakować, jednak to gospodarze podwyższyli wynik. Przy stanie 5:0 wkradła się chwila nieuwagi i goście w końcu zdobyli swoją pierwszą bramkę. Z przebiegu gry trudno jednak było przypuszczać, by mogli odrobić straty – tym bardziej, że Explo Team przez cały mecz pozostawał skoncentrowany i nie dopuszczał przeciwników do klarownych sytuacji. Sam kapitan ekipy z Ursynowa w pewnym momencie przyznał, że tego dnia rywale są po prostu nie do ruszenia. Spotkanie zakończyło się wynikiem 9:3, a Explo Team może realnie myśleć o walce o podium po rundzie jesiennej.

UEFA Mafia natomiast, plasując się w środku tabeli, musi zagrać lepiej w kolejnym tygodniu, by umocnić się w bezpiecznej strefie przed finiszem rozgrywek w tym roku kalendarzowym.

2 Liga

Tym razem czekało nas starcie jednego z liderów ligi z drużyną z dolnej części tabeli. Cyrkulatka znakomicie rozpoczęła swój pierwszy sezon w rozgrywkach, natomiast Zoria wciąż próbuje odnaleźć swoją dawną formę. Ich gra momentami wygląda dobrze, ale wyniki wciąż pozostawiają wiele do życzenia. Warto jednak przypomnieć, że w poprzednim meczu Zoria sprawiła niespodziankę, pokonując wysoko notowany Rock’n’Roll, więc mimo różnicy miejsc w tabeli nie można jej było lekceważyć. I słusznie.

Spotkanie zaczęło się zgodnie z przewidywaniami – Cyrkulatka szybko objęła prowadzenie i mogło się wydawać, że kontroluje przebieg meczu. Jednak Zoria błyskawicznie odwróciła losy spotkania, odpowiadając czterema golami z rzędu! Bohaterem tej części meczu był Platon Marchenko, który skompletował hat-tricka, prowadząc swój zespół do sensacyjnego wyniku. Przed przerwą Cyrkulatka zdołała nieco zmniejszyć stratę, ale i tak to Zoria prowadziła 5:3 po pierwszej połowie.

W drugiej części gry przez długi czas wydawało się, że Zoria utrzyma przewagę – przez 15 minut skutecznie się broniła i kontrolowała wynik. Jednak potem nastąpił dramatyczny zwrot – w ciągu zaledwie sześciu minut piłkarze Cyrkulatki zdobyli trzy bramki, wychodząc na prowadzenie 6:5. Zoria próbowała jeszcze wrócić do gry, ale zabrakło skuteczności. W samej końcówce Cyrkulatka dołożyła jeszcze jedno trafienie, ustalając wynik meczu na 7:5.

Na boisku błyszczały dwie gwiazdy zwycięskiej drużyny – Dominik Skubisz, który zanotował dwa gole i dwie asysty, oraz Marcin Wieliczuk, autor czterech bramek, czyli klasycznego pokera.

To niezwykle ważny comeback Cyrkulatki, jeśli drużyna chce włączyć się do walki o medale i tytuł. Zoria natomiast może czuć ogromny niedosyt – długo prowadziła i była blisko zwycięstwa, ale mimo porażki pokazała, że potrafi rywalizować z każdym przeciwnikiem w lidze.

Ternovitsia w spotkaniu z Dzikami z Lasu była zdecydowanym faworytem tego pojedynku. Początek meczu zdecydowanie należał do ekipy z Ukrainy, która od pierwszych minut zdominowała wydarzenia na boisku. Goście mieli swoje szanse na początku spotkania, ale świetnie dysponowany bramkarz gospodarzy skutecznie powstrzymywał ich próby.

Gospodarze szybko zdobyli bramki i kontrolowali przebieg gry. Zespół z Bielan próbował robić przewagę, grając z bramkarzem wysoko wysuniętym poza pole karne, ale niewiele to dało. Ternovitsia, gdyby była skuteczniejsza, mogła prowadzić znacznie wyżej, jednak do przerwy na tablicy widniał wynik 3:0.

Po zmianie stron mecz się wyrównał i oba zespoły miały swoje okazje na kolejne trafienia. Gracze z Ukrainy podwyższyli wynik na 4:0 i wydawało się, że nic już w tym meczu się nie wydarzy. Dziki z Lasu jednak nie odpuściły – Szymon Kwiatkowski zdobył bramkę, dając swojej drużynie nadzieję na choćby remis. Chwilę później, po rzucie wolnym, Marcin Bochenek zmniejszył stratę do dwóch goli, a przy stanie 4:2 pojawiła się realna szansa na odwrócenie losów meczu. Niestety dla gości, gospodarze szybko odpowiedzieli, zdobywając piątą bramkę, która praktycznie przesądziła o wyniku. W końcówce spotkania Ternovitsia musiała grać w osłabieniu po nałożonej karze, ale czasu było zbyt mało, by Dziki z Lasu zdołały jeszcze coś zmienić.

Zasłużone zwycięstwo Ternovitsii i kolejny komplet punktów. Dziki z Lasu natomiast, po tej porażce, znajdują się w coraz trudniejszej sytuacji w tabeli drugiej ligi.

To było widowisko z gatunku tych, które od pierwszych minut przyciągają uwagę. Rock’n’Roll wszedł w mecz z ogromnym impetem, a prowadzenie przyszło błyskawicznie. Już w początkowej fazie spotkania Maksim Hladchenko dwukrotnie trafił do siatki – najpierw mocnym strzałem po ziemi, a chwilę później precyzyjnym uderzeniem z dystansu. W kilka minut gospodarze ustawili sobie spotkanie i pokazali, że tego dnia są bardzo głodni bramek.

Bandziorsi nie zamierzali jednak stać z boku. W 16. minucie, po składnej akcji, kontaktowego gola zdobył Jan Piotrowski, dając swojej drużynie nadzieję na powrót do meczu. Przez kilka minut gra faktycznie się wyrównała, a goście zaczęli dłużej utrzymywać się przy piłce. Wydawało się, że pierwsza połowa może zakończyć się remisem. Decydujący moment nadszedł jednak po żółtej kartce dla Rykalova. Dwa rzuty wolne dla Rock’n’Rolla, dwa perfekcyjne wykonania Dmytro Kuzmina i na tablicy wyników zrobiło się 4:1. Oba strzały były mocne, precyzyjne i całkowicie zaskakujące. W tym momencie drużyna Bandziors pękła, a gospodarze przejęli pełną kontrolę nad meczem.

Druga połowa była już jednostronnym pokazem siły. Rock’n’Roll grał z rozmachem, akcja za akcją, niemal tańcząc z piłką. Ich pewność siebie rosła z każdą minutą, a Bandziors nie nadążali z reakcją. Gospodarze wykorzystywali przestrzeń, rozgrywali kombinacyjnie i bezlitośnie punktowali zmęczonego przeciwnika. W końcowym fragmencie meczu padły kolejne gole. Rock’n’Roll nie odpuszczał do ostatniego gwizdka, chcąc doprowadzić koncert do perfekcyjnego finału. Ostatecznie wynik 9:2 nie pozostawia żadnych wątpliwości.

To był mecz, w którym Rock’n’Roll zagrał tak, jak sugeruje ich nazwa – szybko, rytmicznie i z pełną energią. Hladchenko i Rakhmail byli liderami, ale cały zespół funkcjonował jak doskonale zgrana kapela. Tutaj każdy wiedział, kiedy wejść ze swoim solowym popisem. Bandziorsi nie mieli szans.

3 Liga

Pogrążone w głębokim kryzysie Orzeły Stolicy swoich pierwszych punktów w sezonie szukały w starciu z Deluxe Barbershop. Zadanie dla gospodarzy nie było łatwe, choć nie z takimi rywalami ta ekipa potrafiła już zdobywać punkty. Goście z kolei w tym sezonie grają w kratkę, ale minionej niedzieli udało im się przełamać i dopisać kolejne zielone kółeczko w ligowej tabeli.

To właśnie Deluxe wyszedł na prowadzenie – jeden z obrońców Orzełów stracił piłkę w okolicach własnego pola karnego, co doprowadziło do zamieszania pod bramką. Arkadiusz Ciołek początkowo jeszcze uratował swój zespół, ale przy kolejnej próbie był już bezradny. Goście poszli za ciosem – po kilku minutach wyprowadzili zabójczy kontratak i zrobiło się 0:2. Druga bramka zadziałała jednak mobilizująco na Orzeły. Krótko po stracie gola gospodarze wywalczyli rzut wolny – Maciek Kiełpsz mocno uderzył w kierunku bramki, golkiper odbił piłkę, lecz wobec dobitki Maxa Mahora był już bez szans. Do przerwy mieliśmy więc wynik na styku.

Po zmianie stron gospodarze znów stanęli przed szansą z rzutu wolnego. Do piłki ponownie podszedł Maciek Kiełpsz i tym razem już bezpośrednim, płaskim strzałem pokonał Elgiza Alasgarliego, doprowadzając do remisu. Na odpowiedź Azerów nie trzeba było długo czekać – indywidualną akcją prawym skrzydłem popisał się Raul Mammadov i mocnym strzałem w krótki róg ponownie wyprowadził Deluxe na prowadzenie, którego zespół nie oddał już do końca meczu. Ostatecznie goście wygrali 6:3.

Orzeły Stolicy, choć przegrały, zaprezentowały się z naprawdę dobrej strony i pokazały, że pierwsze punkty to tylko kwestia czasu.

Podrażnione pierwszą w sezonie porażką GLK rozgrywało mecz z Tonie Majami, które ostatnio nie najlepiej spisuje się na naszych boiskach. Pierwsze minuty były wyrównane – oba zespoły spokojnie się badały, budując swoje akcje ofensywne i grając rozważnie pod własną bramką.

Z upływem czasu zaczęła się jednak zarysowywać przewaga GLK, które w 18. minucie aż dwukrotnie pokonało stojącego między słupkami Szymona Świercza i wyszło na prowadzenie. Goście, niemający w zwyczaju się poddawać, z jeszcze większą determinacją dążyli do zdobycia bramki kontaktowej. Sztuka ta udała się Patrykowi Kamoli, dzięki czemu Tonie Majami złapało kontakt.

Czując oddech rywala na plecach, gospodarze jeszcze przed przerwą zdołali odzyskać dwubramkową przewagę. Po zmianie stron oglądaliśmy już zupełnie inny mecz – GLK narzuciło tempo, które wyraźnie nie odpowiadało gościom. Tonie Majami regularnie traciło kolejne gole, a samo nie potrafiło znaleźć sposobu na pokonanie wcielającego się w rolę bramkarza Patryka Dominiaka. Dopiero przy stanie 7:1 swojego drugiego gola zdobył Patryk Kamola, jednak było to tylko trafienie na otarcie łez. GLK, dzięki ofensywnemu stylowi gry w drugiej połowie i wysokiej skuteczności, pewnie wygrało to spotkanie i objęło fotel lidera.

Tonie Majami z kolei umocniło swoją pozycję w „czerwonej strefie”, a już w nadchodzącą niedzielę czeka ich trudny mecz z zespołem plasującym się aktualnie na podium.

Konfrontację P.P.B Artel Husaria Mokotów z FC Prykarpattia w ramach 5. kolejki zapowiadano jako starcie drużyny celującej w podium z zespołem walczącym o utrzymanie. Goście liczyli na przełamanie po trudnym początku rozgrywek, jednak rzeczywistość okazała się bezlitosna.

Już od pierwszego gwizdka mecz był bardzo jednostronny – gospodarze konsekwentnie budowali swoje akcje, w dużej mierze dzięki wysoko ustawionemu bramkarzowi, który aktywnie uczestniczył w rozegraniu. Taka taktyka szybko przyniosła efekty. Bramkę otwierającą wynik zdobył Patryk Hermann, wykorzystując idealnie wymierzoną wrzutkę kolegi z zespołu. Ekipa z Mokotowa nie zwalniała temp, prowadziła grę z dala od własnej bramki, a piłka poruszała się między zawodnikami niemal jak po sznurku. Ich dokładność i precyzja pozwalały systematycznie powiększać dorobek bramkowy, a do szatni drużyny schodziły przy wyniku 4:0.

Po zmianie stron goście na chwilę przejęli inicjatywę, co poskutkowało honorowym trafieniem Ivana Pozaruka. Chwilę później Husaria udowodniła jednak, że była to jedynie chwilowa dekoncentracja – faworyci szybko wrócili do swojego rytmu i ponownie zaczęli punktować rywali. Świetnie funkcjonowała współpraca na linii Borowski–Hermann, która bez wątpienia była kluczowa w tym zwycięstwie. W samej końcówce przebłysk geniuszu pokazał Vladyslav Khmara, zdobywając efektowną bramkę z dystansu. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 9:2.

Po tym spotkaniu P.P.B Artel Husaria Mokotów umacnia się w środkowej części tabeli, tracąc jedynie punkt do podium. FC Prykarpattia natomiast wciąż czeka na swoje pierwsze zwycięstwo w tym sezonie. Za tydzień czeka ich bardzo trudny sprawdzian – mecz z liderem tabeli, GLK.

Spotkanie pomiędzy FC Vikersonn UA I a FC Comeback zapowiadało się dość jednostronnie. Gospodarze przystępowali do meczu z pozycji lidera, natomiast goście zajmowali miejsce w środku ligowej tabeli.

Już od pierwszych minut widać było jednak, że obie drużyny prezentują bardzo wyrównany i wysoki poziom. Mecz był otwarty, bez żadnych kompromisów – obie ekipy przyjechały na arenę AWF z jednym celem: sięgnąć po cenne trzy punkty. Bramka otwierająca wynik padła w 12. minucie, kiedy to goście, wbrew oczekiwaniom, skutecznie zamienili rzut wolny tuż sprzed pola karnego na gola. Gospodarze, wyraźnie rozdrażnieni takim obrotem spraw, ruszyli do ofensywy. Ich napór przyniósł efekt – również po rzucie wolnym. Ivan Vovk popisał się cudowną precyzją, umieszczając piłkę w samym okienku bramki i dając Vikersonnowi remis tuż przed przerwą.

Po zmianie stron gospodarze kontynuowali natarcie i coraz częściej gościli pod polem karnym rywali. Ponownie błysnął Ivan Vovk, który pięknym zagraniem zewnętrzną częścią stopy posłał piłkę prosto pod nogi Valeriego Shulhy, a ten wykorzystał okazję, wyprowadzając Vikersonn na prowadzenie.

Nazwa zespołu gości – Comeback – tego dnia okazała się wyjątkowo trafna. Najpierw, na siedem minut przed końcem, Mykhailo Harkavka doprowadził do remisu, a w ostatniej minucie meczu bohaterem został Valentyn Sinkevych, który po raz kolejny wykorzystał stały fragment gry, ustalając wynik na 2:3.

Rzadko zdarza się, by w jednym spotkaniu padły aż trzy bramki z rzutów wolnych, ale właśnie takie emocje zapewniły nam te drużyny. Wynik 2:3 przybliżył FC Comeback do podium, a sytuacja w tabeli staje się coraz bardziej interesująca – każdy punkt zaczyna mieć wagę złota.

Niezwykle zacięty pojedynek oglądaliśmy w starciu Warsaw Sinaloa z Łowcami. Od początku gospodarze czekali na swojej połowie na ataki rywali i trzeba przyznać, że szczelna defensywa przynosiła efekty. Z boku, przy linii, zespołem skutecznie dyrygował Daniel Guba.

Goście, mimo że dłużej utrzymywali się przy piłce i częściej atakowali, nie potrafili znaleźć sposobu na dobrze zorganizowaną obronę przeciwnika. Podczas jednej z akcji sędzia odgwizdał faul na zawodniku Łowców, a Patryk Abbassi, nie mogąc pogodzić się z decyzją arbitra, obejrzał żółtą kartkę. W grze w osłabieniu bramkę dla zespołu z Ukrainy zdobył Anton Nautiak, dając swojej drużynie prowadzenie. Warsaw Sinaloa nie zamierzała jednak rezygnować i cierpliwie czekała na swoje szanse. Dobre okazje miał Mateusz Nejman, ale brakowało mu nieco precyzji i skutecznego wykończenia. Do przerwy utrzymał się wynik 0:1.

Po zmianie stron goście ruszyli mocniej do przodu, chcąc podwyższyć prowadzenie, jednak w bramce znakomicie spisywał się Artur Hermann. Gospodarze nie tracili wiary, że mogą zdobyć punkty w tym spotkaniu – po słabszym początku drugiej połowy wzięli się do pracy i w końcu doprowadzili do wyrównania. Grzegorz Himkowski kapitalnie wypatrzył Adriana Dąbrowskiego, a ten precyzyjnym strzałem ustalił wynik na 1:1. Od tego momentu oba zespoły walczyły o gola na wagę zwycięstwa. W samej końcówce Mateusz Nejman odebrał piłkę przeciwnikowi, ale zdaniem sędziego zrobił to z naruszeniem przepisów. Nie mógł pogodzić się z decyzją arbitra i został ukarany żółtą kartką.

Ostatnie sekundy Warsaw Sinaloa grała w osłabieniu, jednak zdołała utrzymać remis. Wynik 1:1 oddaje charakter tego spotkania – zaciętego, emocjonującego i pełnego walki do samego końca.

4 Liga

To spotkanie od pierwszych minut miało w sobie wszystko, co kibice kochają w lidze, czyli tempo, emocje i dramaturgię. Lepiej rozpoczął Team Ivulin, który już w pierwszych chwilach objął prowadzenie po szybkim trafieniu Rutkouskiego. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo, bo zaledwie minutę później wyrównał Paweł Groszkowski, a 60 sekund po tym znów znalazł się w świetnej sytuacji. Tym razem jednak bohaterem okazał się bramkarz Ivulina, Isayenia, który doskonale wyczuł intencje strzelca i obronił rzut karny.

Po chwili obraz gry się odwrócił. Zakapiory zaczęły przejmować inicjatywę, a ich pewność rosła z każdą akcją. Najpierw Łukasz Figura popisał się efektownym lobem głową, po którym piłka wpadła do bramki nad bezradnym golkiperem. Chwilę później Krzysztof Westenholtz zachwycił pięknym strzałem z dystansu – uderzył piłkę z tzw. „martwą rotacją”, a ta po idealnej trajektorii wpadła do siatki. W 22. minucie Ivulin złapał kontakt po dublecie Rutkouskiego, jednak goście znów szybko odpowiedzieli. Jeszcze przed przerwą, w 24. minucie, Smoliński wykorzystał zamieszanie pod bramką i podwyższył wynik na 2:4.

Druga połowa nie zwolniła tempa. W 44. minucie gospodarze zdobyli bramkę kontaktową i znów wróciła nadzieja na odwrócenie losów spotkania. Jednak Zakapiory nie dali się złamać. Na trzy minuty przed końcem zadali decydujący cios, ustalając wynik na 3:5.

Spotkanie było niezwykle żywe i emocjonujące. Zawodnicy obu drużyn walczyli z pełnym zaangażowaniem, często wchodząc w potyczki słowne i nie odpuszczając żadnej piłki. To była prawdziwa futbolowa wymiana ciosów. Zakapiory pokazały klasę i charakter, a Team Ivulin serce do gry. Naprawdę dobrze się to oglądało.

Po doskonałym początku sezonu Boca Seniors przystąpiło do rywalizacji z BJM Development z chęcią ogrania kolejnych rywali i dotrzymania kroku Hetmanowi, który godzinę wcześniej wygrał swój mecz. Dla BJMu był to mecz prawdy – w przypadku zwycięstwa zespół mógł wciąż realnie wierzyć w walkę o podium, natomiast porażka mocno skomplikowałaby sytuację w tabeli.

Spotkanie obie ekipy rozpoczęły z wysokiego „C”. Najpierw gospodarze wyszli na prowadzenie po trafieniu Banasiewicza, ale już w pierwszej akcji po wznowieniu gry BJM doprowadził do wyrównania. Pierwsza połowa to był zdecydowanie mecz walki – obie drużyny grały twardo, nie odstawiały nogi, ale nie brakowało też jakości i technicznego futbolu. Boca Seniors próbowała zaskoczyć, z konieczności występującego na bramce Filipa Odolińskiego, strzałami z dystansu, lecz ten spisywał się znakomicie – to prawdziwy fachowiec między słupkami i trudno go pokonać. Z kolei BJM starał się zagrażać bramce Damiana Dąbrowskiego bardziej kombinacyjną grą, ale mimo starań Bartków Bąka i Grzybowskiego do przerwy utrzymał się remis.

Po zmianie stron zobaczyliśmy więcej bramek. Gospodarze ponownie objęli prowadzenie, lecz – podobnie jak w pierwszej połowie – szybko je stracili. W końcówce role się odwróciły: Oliwier Aleksander wyprowadził swój zespół na prowadzenie, jednak chwilę później Łukasz Pruszyński precyzyjnym strzałem ponownie doprowadził do remisu.

Ostatnie słowo należało jednak do BJM Development, które w końcowych minutach przeprowadziło dwa skuteczne ataki, zapewniając sobie niezwykle ważne trzy punkty. Dzięki temu zwycięstwu goście znacząco poprawili swoją pozycję w tabeli, natomiast Boca Seniors straciło kontakt z liderującym Hetmanem. Już w najbliższą niedzielę jednak nadarzy się okazja do rewanżu i zrównania się punktami – w bezpośrednim starciu zapowiadającym się niezwykle emocjonująco.

Spotkanie między Hetmanem a Bulls zapowiadało się jako jedno z najciekawszych w tej kolejce i dokładnie takie było. Stawką były nie tylko trzy punkty, ale także pozycja w czołówce tabeli. Zwycięstwo Bulls pozwoliłoby im zrównać się punktami z Hetmanem i wskoczyć do TOP 3, natomiast triumf Hetmana umacniałby ich pozycję lidera.

Przez pierwsze dwie trzecie meczu oglądaliśmy piłkę na bardzo wysokim poziomie – dużo walki, taktycznej dyscypliny i groźnych sytuacji po obu stronach. Żadna z drużyn nie potrafiła odskoczyć rywalowi choćby na dwa gole, a wynik zmieniał się kilkukrotnie. W pierwszej połowie to Bulls częściej prowadzili – 1:0, 2:1 – jednak końcówka należała do Hetmana, który tuż przed przerwą przechylił szalę na swoją korzyść i schodził do szatni z prowadzeniem 3:2.

Po zmianie stron Byki szybko odrobili straty i ponownie wyszli na prowadzenie 4:3, ale w tym momencie coś w ich grze się załamało. Hetman zaczął dominować, konsekwentnie wykorzystywał błędy rywala i raz po raz trafiał do siatki. Z wyniku 3:4 zrobiło się 7:4, a w końcówce obie drużyny jeszcze wymieniły się trafieniami. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 8:5 dla Hetmana, który utrzymał miano niepokonanego lidera – choć tym razem zwycięstwo nie przyszło łatwo.

Kluczową postacią spotkania był Kacper Urban, który zanotował 2 bramki i 4 asysty. Imponujący wynik jak na tak wymagający mecz. Nie zawiedli również liderzy zespołu – Filip Motoczyński i Damian Kucharczyk – którzy dopisali po trzy punkty do klasyfikacji kanadyjskiej. W zespole Bulls wyróżnili się Vadym Churiukanov (3 asysty i gol), a także Maks Hololobov i Ilya Grunchak, którzy obaj zdobyli po dwa trafienia.

Dzięki temu zwycięstwu Hetman umocnił się na pierwszym miejscu, kontynuując serię meczów bez porażki. Bulls natomiast muszą pogodzić się z utratą dystansu do czołówki, jednak TOP 3 pozostaje w zasięgu – zaledwie trzy punkty różnicy sprawiają, że w walce o medale nadal wszystko jest możliwe.

Było to starcie drużyn o płomiennych charakterach, a obie ekipy weszły na wysokie obroty już po pierwszym gwizdku sędziego. Otwierająca mecz akcja Furduncio zakończyła się trafieniem w słupek, a w 7. minucie gospodarze wyszli na prowadzenie po golu Bruno Martinsa, który minutę później podwyższył wynik na 2:0.

Rezultat ten utrzymał się do przerwy, ale o nudzie nie mogło być mowy. Nie brakowało twardej walki w środku pola, a gra toczyła się od bramki do bramki – choć inicjatywa była nieco po stronie Brazylijczyków. W ostatniej akcji pierwszej połowy Bad Boys byli blisko zdobycia gola kontaktowego, jednak kapitalną interwencją popisał się Adam Czerwiński.

Po zmianie stron Bad Boys dość szybko zapunktowali – na listę strzelców wpisał się Krystian Stępień. Niestety chwilowe rozluźnienie w obronie sprawiło, że Furduncio błyskawicznie zripostowało, a gola zdobył Rafael Andrade. W 37. minucie gospodarze otrzymali prezent w postaci rzutu karnego, lecz całkiem dobry strzał Jeremiego Szymańskiego fenomenalnie obronił Igor Gozdecki. Napór Furduncio jednak nie zelżał i na 4:1 trafił w końcu Ismilay Maya. Bad Boys zamiast skupić się na grze, zaczęli zbyt często komentować decyzje sędziego, co zakończyło się żółtą kartką dla jednego z rezerwowych i koniecznością gry w osłabieniu. Tego prezentu gospodarze już nie zmarnowali – na 5:1 podwyższył Eduardo Kanela.

Niestety w samej końcówce frustracja całkowicie opanowała zawodników Bad Boys, którzy zapomnieli o zasadach fair play i... po prostu opuścili plac gry przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Mamy nadzieję, że była to jedynie chwilowa utrata rozsądku w szeregach Bad Boys, i że w kolejnym meczu wrócą zmotywowani do zdobywania bramek a nie do strzelania fochów.

Kto powiedział, że starcie dwóch ekip zamykających stawkę 4. Ligi musi być nudne? Bo mecz z udziałem Ukraine United oraz Warszawskiej Ferajny kompletnie się w ten szablon nie wpisywał.

Otwarcie wyniku nastąpiło w sposób nad wyraz kuriozalny – Dmytro Kuźmin, zagrywając piłkę do bramkarza, nie spodziewał się, że ten będzie źle ustawiony, przez co podanie powędrowało prosto do własnej bramki.

Zarówno jedni, jak i drudzy doskonale wyglądali z piłką przy nodze, lecz to, co imponowało najbardziej, to świetna organizacja gry po stronie Warszawskiej Ferajny – nie tylko w posiadaniu piłki, ale także w fazie obronnej. Mądre ataki i szybkie powroty po stracie skutecznie powstrzymywały ofensywne zapędy gospodarzy, a ponadto wybitne zawody rozgrywał w bramce Daniel Antoniewicz.  W pewnym momencie Ferajna prowadziła już 0:3 po golach Wiktora Kozłowskiego, który dobił swoją wcześniejszą próbę, oraz Bartosza Panasiuka, który spadającą, bezpańską piłkę umieścił w siatce efektownym strzałem z powietrza.

W drugiej połowie coraz częściej do głosu dochodzili Ukraińcy – Kyrylo Pustovit dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, a przewaga gości nie była już tak okazała. Jednak czujność piłkarzy grających na czerwono wciąż pozwalała im trzymać rywali na dystans, nawet jeśli już niewielki. Gdy po przechwycie na bramkę samodzielnie pognał Franciszek Pogłód, zdobywając gola na 2:4, mecz zaczął przypominać prawdziwą wymianę „cios za cios”. Co Ukraine United zmniejszało przewagę rywala do jednego gola, to Ferajna odpowiadała kolejnym – i tak oto spotkanie zakończyło się na stykowym 4:5.

Dla Warszawskiej Ferajny było to pierwsze zwycięstwo w tym sezonie. Jak ważne? Żeby to zrozumieć, wystarczyło zobaczyć radość i celebrację jej zawodników po końcowym gwizdku. Tymczasem Ukraine United wciąż pozostaje bez punktów w ligowej tabeli.

5 Liga

Spotkanie Na2Nóżkę z Fenixem zapowiadało się jako jedno z najciekawszych w tej kolejce piątej ligi i rzeczywiście dostarczyło sporo emocji. Obie drużyny znajdowały się w ścisłej czołówce tabeli, a ich ambicje sięgały walki o medale. Na2Nóżkę, po porażce w pierwszej kolejce, zanotowało komplet zwycięstw, natomiast Fenix z kompletem punktów chciał podtrzymać zwycięską passę i utrzymać się na pozycji lidera.

Pierwsza połowa rozpoczęła się od wyrównanej gry, w której żadna ze stron nie chciała popełnić błędu. W 5. minucie gospodarze wyszli na prowadzenie po akcji Maćka Samoraja. Zawodnik Na2Nóżkę oddał strzał, piłka odbiła się od jednego z obrońców Feniksa i zmyliła bramkarza, wpadając do siatki. Dodatkowo Aleksander Sordylewicz, bramkarz gospodarzy, świetnie dyrygował swoją defensywą — głośno podpowiadał kolegom, jak się ustawiać i jak reagować na pressing przeciwnika. Dzięki temu Na2Nóżkę skutecznie rozbijało ataki Feniksa, nie tracąc w pierwszej połowie żadnej bramki.

Po zmianie stron obraz gry był podobny. Oba zespoły grały twardo, konsekwentnie i z dużą determinacją. Jednak w końcówce meczu przewaga Feniksa zaczęła być coraz bardziej widoczna. Gospodarze bronili się coraz głębiej, a goście krok po kroku zwiększali presję. Decydujące momenty nadeszły w ostatnich pięciu minutach spotkania, kiedy Fenix trzykrotnie znalazł drogę do bramki rywala. Najpierw wyrównał Aliaksei Latypau, a chwilę później dwa szybkie trafienia Dmytra Artyugina przesądziły o losach meczu.

Ostatecznie Fenix wygrał 3:1, dopisując do swojego konta kolejne trzy punkty i utrzymując się na pozycji lidera z kompletem zwycięstw. Na2Nóżkę przerwało swoją serię wygranych i już w niedzielę musi pokonać drugą drużynę Dzików z Lasu, żeby nie stracić kontaktu z zespołami zajmującymi miejsca na podium.

To spotkanie miało być hitem, a okazało się przysłowiowym meczem do jednej bramki. Rezultat 9:1 jest z pewnością zaskakujący, szczególnie że w drużynie Tylko Zwycięstwo nie zabrakło ani Łukasza Walo, ani Andrzeja Morawskiego. Mimo obecności obu snajperów TZu, ekipa gości miała kolosalne problemy z kreowaniem klarownych sytuacji strzeleckich – a było to efektem kapitalnie poukładanego bloku obronnego Mareckich Wyg.

Można śmiało powiedzieć, że gospodarze kompletnie rozpracowali przeciwnika taktycznie i z każdą minutą mieli coraz większą kontrolę nad przebiegiem gry. W 5. minucie wynik otworzył Oleksandr Kuzmov, po kwadransie gry było już 2:0 po trafieniu Oleksandra Hutarova, a jeszcze przed końcem pierwszej połowy Wygi dołożyły kolejne dwa gole autorstwa Wiktora Pietruchy i Artura Jesionowskiego i było praktycznie po meczu.

Łukasz Walo próbował czarować dryblingami, ale podwójne krycie i doskonała asekuracja w defensywie Mareckich Wyg sprawiały, że nie był w stanie realnie zagrozić bramce Mateusza Klefasa. Po zmianie stron gospodarze dokładali kolejne trafienia i zanim się obejrzeliśmy, było już 8:0. Dopiero wtedy odblokował się Mateusz Walczak, zdobywając gola honorowego dla Tylko Zwycięstwo.

Mareckie Wygi zagrały kapitalny mecz zespołowo, praktycznie wyłączyły napad przeciwnika i bezlitośnie punktowały każdy błąd defensywy gości. Gospodarze po raz kolejny pokazali, że są zgranym kolektywem ze świetnym pomysłem na grę i znów sięgnęli po komplet punktów.

Mecz pomiędzy FC Kryształ Targówek a Ajaksem Warszawa był dokładnie taki, jak zapowiadała tabela – pełen chaosu w defensywie, emocji w ofensywie i zwrotów akcji, które trudno było policzyć. Obie drużyny wciąż czekały na pierwsze punkty w sezonie, więc stawka była naprawdę wysoka. I choć początek wskazywał na jednostronne widowisko, ostatecznie dostaliśmy prawdziwy rollercoaster zakończony wynikiem… 9:8!

Pierwsze minuty to totalna dominacja gospodarzy. Po dwóch szybkich trafieniach Karola Sułkowskiego i bramce Igora Rucińskiego, Kryształ prowadził już 3:0 i wydawało się, że mecz rozstrzygnie się błyskawicznie. Jednak Ajaks pokazał ogromny charakter, wykorzystał błędy obrony gospodarzy, wyrównał wynik, a tuż przed przerwą zadał kolejny cios, wychodząc sensacyjnie na prowadzenie 3:4.

Po zmianie stron gospodarze wzięli się w garść. Zaczęli grać z większą pewnością i spokojem, a show skradł Igor Ruciński, który rozegrał kapitalne 25 minut. Napastnik Kryształu był nie do zatrzymania – ciągle szukał gry, ustawiał się idealnie w polu karnym i to właśnie jego skuteczność sprawiła, że przybysze z Targówka odwrócili losy meczu, wychodząc na dwubramkowe prowadzenie.

Ajaks jednak nie zamierzał się poddawać. W końcówce postawił wszystko na jedną kartę i zdołał zbliżyć się na jedno trafienie, ale zabrakło mu dosłownie kilku minut, by doprowadzić do remisu. Kryształ ostatecznie zwyciężył 9:8, zdobywając pierwsze punkty w sezonie po szalonym meczu, w którym defensywy nie nadążały za tempem, a emocje sięgały zenitu. Jeśli wszystkie spotkania będą wyglądały tak jak to, na nudę w meczach 9. ligi raczej nikt nie będzie narzekał.

Spotkanie pomiędzy Lagą Warszawa a Warsaw Eagle dostarczyło dokładnie tego, czego można się było spodziewać po zapowiedziach – emocji, zwrotów akcji i ogromnej dawki walki od pierwszej do ostatniej minuty. Obie ekipy przystępowały do meczu z jasnym celem: zdobyć komplet punktów, by nie stracić kontaktu z czołówką 5. ligi. Ostatecznie jednak musiały zadowolić się remisem 6:6, który – patrząc na przebieg spotkania – wydaje się wynikiem w pełni sprawiedliwym.

Początek meczu ułożył się idealnie dla gospodarzy. Julian Wzorek i Jan Bajek stworzyli duet, który sieje postrach w defensywach rywali – ten pierwszy dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, a drugi zaliczył dwie asysty, potwierdzając, że potrafi doskonale rozgrywać i znajdować partnerów w idealnych pozycjach. Laga grała pewnie, kontrolowała tempo i wydawało się, że to właśnie oni będą rozdawać karty. Jednak Warsaw Eagle to zespół, który potrafi odpowiedzieć w najmniej spodziewanym momencie. Najpierw po rykoszecie gola zdobył Ali Abdullah, a chwilę później bramkarz gości, Mikołaj Wysocki, popisał się precyzyjnym uderzeniem z własnej połowy, które kompletnie zaskoczyło golkipera Lagi. Ten gol dodał skrzydeł przyjezdnym, a mecz stał się coraz bardziej otwarty.

Tuż przed przerwą gospodarze ponownie wyszli na prowadzenie dzięki Wzorkowi, który był w tym spotkaniu nie do zatrzymania. Zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy dołożył kolejne trafienie, kompletując hat-tricka i dając Ladze prowadzenie 4:2. Wydawało się, że to moment przełomowy. Nic bardziej mylnego – Warsaw Eagle pokazali charakter i z zimną krwią wykorzystali błędy rywali, doprowadzając do wyrównania.

Końcówka to prawdziwa wymiana ciosów – raz jeden, raz drugi zespół obejmował prowadzenie. Obie drużyny chciały zgarnąć pełną pulę, ale zabrakło skuteczności pod bramką przeciwnika. Gdy padł gol na 6:6, zarówno jedni, jak i drudzy mieli jeszcze swoje okazje, lecz wynik nie uległ już zmianie.

To był mecz, w którym zobaczyliśmy wszystko, co najlepsze w piłce amatorskiej. Lagerzy mogą czuć lekki niedosyt, bo mieli swoje momenty przewagi, ale Warsaw Eagle udowodnili, że potrafią walczyć do końca. Patrząc na formę obu ekip, można być pewnym, że jeszcze nie raz namieszają w 5. lidze.

Na zakończenie zmagań 5. kolejki 5. Ligi stanęły naprzeciw siebie ekipy, które potrzebowały punktów – jedni, czyli After Wola, by zbliżyć się do ligowej czołówki, drudzy – Dziki z Lasu II, by spróbować wydostać się ze strefy spadkowej.

Mecz od początku wyglądał dokładnie tak, jak można się było tego spodziewać – bardzo wyrównany, pełen walki o każdą piłkę na całym boisku. Właśnie przez tę zaciętość obie drużyny momentami popełniały błędy, które kończyły się kontrami zamienianymi na bramki. Na prowadzenie jako pierwsi wyszli zawodnicy z Woli, ale po kilku minutach goście doprowadzili do wyrównania. W pierwszej połowie zobaczyliśmy jeszcze jedno trafienie – jego autorem był Jakub Cygan, który mocnym, precyzyjnym uderzeniem z rzutu wolnego pokonał bezradnego Macieja Bilińskiego.

Druga połowa to już zdecydowane ataki Dzików z Lasu, którzy ze stanu 2:1 dla After Woli wyszli na prowadzenie 4:2, a następnie spokojnie kontrolowali przebieg spotkania. After Wola starała się robić, co mogła – konstruowała ładne, składne akcje, często oparte na sile dobrze zbudowanych napastników, ale wyniku meczu nie udało się już odwrócić.

Spotkanie zakończyło się zwycięstwem Dzików z Lasu II 6:4, dzięki czemu zespół zbliżył się do środka tabeli. After Wola natomiast musi mieć się na baczności – tabela ligowa jest bardzo płaska, a jeden nieudany mecz może sprawić, że drużyna znajdzie się w strefie spadkowej.

6 Liga

Jak przystało na ligofanowych weteranów, obie ekipy dostarczyły nam widowisko nielichej jakości. Od początku to goście byli zdecydowanie bardziej aktywną drużyną. W 8. minucie wynik otworzył Krzysztof Józefiak, a chwilę później Koło mogło prowadzić już nawet 0:3, ale fenomenalnym refleksem popisał się bramkarz Sante, Rafał Michalak, który dwukrotnie wygrał pojedynki jeden na jednego.

Niestety blok defensywny gospodarzy wciąż zawodził. W odstępie zaledwie dwóch minut Piotr Parol kapitalnymi asystami obsłużył najpierw Krzysztofa Józefiaka, a następnie Rafała Flaka, i Old Eagles prowadzili już trzema trafieniami. Dopiero wtedy uaktywnił się Grzegorz Kozłowski, który zdobył gola kontaktowego, zmniejszając stratę do 1:3. Po kwadransie gry gospodarze złapali rytm, a jeszcze przed przerwą przewaga „Orzełków” stopniała do jednego gola po trafieniu Maksymiliana Jędrzejczaka. Pierwsza połowa zakończyła się więc skromnym prowadzeniem ekipy z Koła 2:3.

Po zmianie stron Sante szybko wbiło piłkę do siatki... tyle że do własnej. W 37. minucie na 3:4 trafił Tomasz Cacko, ale był to ostatni gol tego spotkania. Ogromna w tym zasługa bramkarza Old Eagles, Jana Drabika, który wyczyniał prawdziwe cuda między słupkami swojej bramki. Nie tylko obronił rzut karny, ale także popisał się kilkoma fenomenalnymi interwencjami – a jego parada z 47. minuty praktycznie uratowała „Orzełkom” wynik.

Choć Sante walczyło do ostatniego gwizdka, defensywa gości nie dała się złamać i to Old Eagles mogli cieszyć się z wywalczenia trzech punktów.

Saska Kępa dokładnie siedem dni wcześniej sprawiła ogromną niespodziankę, pokonując Shot DJ. W tamtym meczu miała trochę szczęścia, ale w połączeniu z dużą determinacją udało się ograć faworyta. Teraz, przynajmniej w teorii, czekał na nią nieco łatwiejszy rywal – Szmulki. Nie znaczy to jednak, że miało być łatwo. Szmulki w tym sezonie radzą sobie naprawdę dobrze, mają swoje ambicje i dodatkową motywację – chciały zrehabilitować się za ostatnią porażkę z Miksturą. I trzeba przyznać, że zrobiły to z przytupem.

Na początek warto wspomnieć, że Saska Kępa rozpoczęła mecz w osłabieniu – brakowało jednego zawodnika, który utknął w drodze. Szmulki zachowały się bardzo fair, zgadzając się rozegrać ten fragment również w niepełnym składzie. W tym czasie goli nie oglądaliśmy, ale gdy tylko do Saskiej dojechał Adam Zgórzak i szykował się już do wejścia na boisko, Szmulki objęły prowadzenie za sprawą Borysa Sułka. Chwilę później zrobiło się 2:0, a sytuacja przegrywających nie wyglądała dobrze. Zespół Korneliusza Troszczyńskiego zdołał jednak odpowiedzieć – gola kontaktowego zdobył Mariusz Zgórzak, a po chwili Saska miała jeszcze znakomitą okazję na wyrównanie. Niestety jej nie wykorzystała. Jednobramkowa strata wydawała się jak najbardziej do odrobienia… no właśnie – wydawała się.

Rzeczywistość w drugiej połowie okazała się brutalna. Na 3:1 pięknym uderzeniem z dystansu popisał się Kuba Kaczmarek, a potem poszło już z górki. Szybko padło 4:1, a następnie Wiktor Januszewski dołożył piąte trafienie, definitywnie zamykając mecz. Saska Kępa wiedziała już, że nic tutaj nie wskóra. Mimo to próbowała walczyć do końca, starając się przynajmniej zmniejszyć rozmiary porażki. Ostatecznie jednak spotkanie zakończyło się wynikiem 2:7. Cóż – rywale byli młodsi, szybsi, lepiej zorganizowani, a w zespole Saskiej brakowało tego dnia kogoś, kto potrafiłby wziąć ciężar gry na siebie i strzelać gole.

To był trochę mecz bez historii, ale dla Szmulek bardzo cenny – pozwolił im utrzymać się w ścisłej czołówce tabeli. Saska Kępa z kolei znalazła się już niebezpiecznie blisko strefy spadkowej...

Green Lantern i Shot DJ koniecznie chciały zdobyć punkty, by poprawić swoją sytuację w tabeli. Od początku widać było determinację po obu stronach, dzięki czemu oglądaliśmy bardzo dobre widowisko.

Jako pierwsi bramkę zdobyli gospodarze - po rzucie wolnym świetnie wykonanym przez Patryka Podgórskiego. Na tym jednak dobre wiadomości dla Zielonej Latarni się skończyły. Francuzi natychmiast wyrównali, a następnie poszli za ciosem. Kapitalnie uzupełniający się duet Filip Olak i Jan Jabłoński strzelał, podawał i konsekwentnie wyprowadził swój zespół na bezpieczną przewagę. Gospodarze mieli swoje okazje, ale zamiast je wykorzystywać, marnowali kolejne sytuacje. Do przerwy na tablicy widniał wynik 1:6.

W przerwie w bramce Green Lantern doszło do zmiany — Mikołaja Wysockiego zastąpił Damian Dobrowolski. Gospodarze zaczęli odrabiać straty i w pewnym momencie zmniejszyli deficyt do dwóch bramek. Shot DJ potrafił jednak ponownie wejść na wyższy poziom – Chris Kalaba efektownym lobem przywrócił swojej drużynie bezpieczny dystans. Goście dorzucili jeszcze dwa trafienia i na kilka minut przed końcem prowadzili 4:9. Kolejny zryw ekipy Janka Wysockiego przyniósł jeszcze kilka goli, ale czasu na pełne odrobienie strat już zabrakło.

Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 7:9 i to Francuzi zgarnęli cenne trzy punkty. Green Lantern walczyło dzielnie, lecz tym razem było to za mało, by choćby zremisować. Shot DJ, po tym zwycięstwie, wciąż może realnie myśleć o walce o czołowe lokaty w tabeli tej jesieni.

W niedzielny poranek na arenie AWF-u zmierzyły się ze sobą ekipy Bartolini Pasta i Zaborowa. Gospodarze po czterech kolejkach zamykali tabelę, nie mając na koncie ani jednego punktu. Goście z kolei, z kompletem zwycięstw, zamierzali dopisać do swojego dorobku kolejne oczka.

Pierwsze minuty należały do lidera rozgrywek, który stworzył sobie kilka dobrych okazji do zdobycia bramki. Brakowało jednak skuteczności, a w bramce Bartolini znakomicie spisywał się Piotr Szczypek, który kilkukrotnie popisał się kapitalnymi interwencjami, wprawiając w zachwyt wszystkich oglądających to spotkanie. Gdy zespół Michała Cholewińskiego przetrwał pierwszy napór rywala, sam postarał się o gola. Po przechwycie na środku boiska Artur Fedurek z zimną krwią wykorzystał sytuację i gospodarze objęli prowadzenie 1:0. Zaborów ruszył do odrabiania strat, ale był tego dnia wyjątkowo nieskuteczny. Słupki, poprzeczki i zmarnowane sytuacje sam na sam z bramkarzem z pewnością będą się śniły po nocach napastnikom gości. Jeszcze przed przerwą Bartolini wywalczyło rzut karny – po wślizgu obrońcy, który zablokował strzał, sędzia musiał wskazać na wapno. Przemysław Sierpiński pewnym uderzeniem podwyższył wynik, i do przerwy niespodziewanie to gospodarze prowadzili 2:0.

Po zmianie stron Zaborów ponownie ruszył do ataków, lecz na drodze znów stawał niezawodny Piotr Szczypek. W międzyczasie Bartolini Pasta zdobyło trzeciego gola – Mateusz Brożek przejął piłkę i efektownym lobem przez całe boisko skierował ją do bramki. Czas mijał, a Zaborów wciąż bił głową w mur. Dopiero w końcówce, grając w przewadze, gościom udało się zdobyć honorowe trafienie.

W piątej kolejce byliśmy więc świadkami niespodzianki, którą delikatnie przeczuwaliśmy w naszych zapowiedziach. Bartolini Pasta wreszcie zdobyło pierwsze punkty i mamy nadzieję, że pójdzie za ciosem w kolejnych meczach. Zaborów, mimo pierwszej porażki, wciąż pozostaje jednym z głównych faworytów do wygrania tego poziomu rozgrywek.

To spotkanie było prawdziwym rollercoasterem – wynik zmieniał się jak w kalejdoskopie, a tempo gry nie spadało ani na moment. Zdecydowanie lepiej w mecz weszli Gruzini, którzy objęli prowadzenie już w 1. minucie. W 6. minucie przewagę podwyższył Jambazishvili, popisując się pięknym, płaskim strzałem z dystansu a piłka po ziemi wpadła tuż przy słupku. Na tym nie koniec – świetnie dysponowany Saba Lomia skompletował dublet, wykańczając szybką kontrę Georgian Team. Mikstura z kolei długo nie mogła znaleźć rytmu – brakowało dokładności, skuteczności i pewności w rozegraniu. Przełamanie przyszło dopiero w 21. minucie, gdy Mateusz Pawlik popisał się efektownym zagraniem piętą, zamykając prostopadłe podanie i kierując piłkę tuż przy słupku. Do przerwy 1:3 i sporo do nadrobienia.

Po przerwie obraz gry odmienił się diametralnie. Po motywującej rozmowie w szatni Mikstura wyszła na drugą połowę zupełnie odmieniona – z energią i wiarą. Już po minucie zrobiło się 3:4, a sygnał do walki dali Zawadziński i Rafał Jochemski. Gra nabrała rumieńców – obie drużyny wymieniały ciosy, a tempo było niezwykle wysokie. Gruzini odpowiedzieli trafieniem na 3:5, a Saba Lomia skompletował hat-tricka. Jednak od tego momentu Georgian Team zaczął słabnąć. Mikstura wykorzystała każdą chwilę nieuwagi rywala i ruszyła z ofensywą, której nie dało się zatrzymać. W ostatnich dziesięciu minutach gospodarze dokonali wielkiego comebacku, strzelając cztery bramki i zamieniając wynik 3:5 w końcowe 7:5. Ogromny udział w zwycięstwie miał Zawadziński – autor hat-tricka i dwóch asyst, który był motorem napędowym Mikstury przez cały mecz.

Po tym emocjonującym starciu Mikstura objęła prowadzenie w tabeli 6. ligi z dorobkiem 13 punktów. Choć Georgian Team opadł z sił w końcówce, trzeba im oddać jedno – walczyli do ostatniego gwizdka i zostawili na boisku serce. Dlatego chociaż każda porażka boli, to oni zrobili tutaj co mogli.

7 Liga

Spotkanie pomiędzy KK Watahą Warszawa a Alash FC zapowiadało się na jeden z hitów kolejki – w końcu mierzyły się drużyny z czołówki tabeli, które dotychczas prezentowały bardzo solidną formę. Rzeczywistość jednak okazała się zupełnie inna, bo zamiast wyrównanego widowiska dostaliśmy prawdziwy pokaz siły ze strony Kazachów. Alash FC rozbił gospodarzy aż 5:13, a wynik ten mówi wszystko o tym, jak wyglądał ten mecz.

Początek spotkania nie zapowiadał tak jednostronnego przebiegu. Wataha weszła w mecz bardzo dobrze, nawet biorąc pod uwagę, że po trafieniach Yunusa Karakaza i Madiyara Seidualiego (który zresztą był jednym z najlepszych zawodników na boisku) to goście objęli prowadzenie 0:2. Gospodarze jednak błyskawicznie odpowiedzieli – dwie szybkie bramki Huberta Korzeniowskiego dały remis i wydawało się, że mecz dopiero się zaczyna. Niestety dla Watahy, od tego momentu wszystko posypało się jak domek z kart.

Alash całkowicie zdominował boisko, grając z ogromną intensywnością – jakby każdy z zawodników miał w sobie dodatkowy akumulator energii. Kolejne akcje Kazachów były błyskawiczne, precyzyjne i zabójczo skuteczne. Jeszcze przed przerwą zdobyli aż sześć bramek z rzędu, kończąc pierwszą połowę wynikiem 2:8. Wataha wyglądała na kompletnie zaskoczoną takim obrotem spraw, a w jej szeregach zabrakło pomysłu na zatrzymanie naporu przeciwników.

Druga połowa była już bardziej wyrównana, ale przewaga wypracowana przez Alash była zbyt duża, by myśleć o odrobieniu strat. Gospodarze starali się grać odważnie i momentami stwarzali dobre okazje, lecz za każdym razem goście odpowiadali błyskawicznym kontratakiem. Ponownie wyróżniał się Madiyar Seiduali, który nie tylko zdobywał bramki, ale też świetnie rozgrywał i napędzał grę swojego zespołu.

Alash FC imponował tempem, pressingiem i nieustępliwością. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta drużyna po prostu się nie męczy – przez całe 50 minut grała z taką samą intensywnością, nie pozwalając rywalowi złapać oddechu. Wynik 5:13 to nie przypadek, a potwierdzenie ich dominacji i świetnego przygotowania.

W 7. lidze, podczas 5. kolejki, doszło do ciekawego starcia pomiędzy Oldboys Derby a Skrą Warszawa. Mecz od początku układał się po myśli gości, którzy prezentowali lepszą organizację gry, większą dynamikę oraz skuteczność pod bramką rywala. Już do przerwy Skra prowadziła 2:0, kontrolując tempo spotkania i skutecznie neutralizując atuty doświadczonych zawodników gospodarzy.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ znaczącej zmianie. Oldboys Derby próbowali odrabiać straty, a duet Pryjomski – Wiktoruk robił wszystko, by tchnąć życie w ofensywne poczynania swojego zespołu. Ich zaangażowanie i doświadczenie pozwoliły zmniejszyć dystans, jednak skuteczność Skry była tego dnia zbyt wysoka. Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 4:7, co dobrze oddaje ofensywny charakter meczu i liczbę sytuacji stworzonych przez obie ekipy.

Na szczególne wyróżnienie w drużynie gości zasłużył Lewis Onuigbo, który rozegrał kapitalne zawody. Jego dwie bramki i asysta były efektem siły, szybkości i świetnego wyczucia momentu. Obrońcy oponentów mieli ogromne problemy z powstrzymaniem tego dynamicznego napastnika. Obok niego błyszczał także Bartosz Dzikowski, który zanotował dwa gole i dwie asysty, pokazując ogromną wszechstronność i świetne zrozumienie z partnerami z zespołu.

Skra Warszawa zagrała tego dnia dojrzale, pewnie i skutecznie, wykorzystując swoje atuty do maksimum. Oldboys Derby nie brakowało ambicji ani woli walki, jednak młodszy i szybszy rywal okazał się po prostu zbyt skuteczny.

W 7. lidze rozegrano kolejny mecz o sześć punktów – naprzeciw siebie stanęły drużyny Czasoumilacze i Eagles, które przed spotkaniem dzieliły zaledwie trzy oczka. Zwycięstwo gospodarzy dawało im wyraźną przewagę nad bezpośrednim rywalem i realną szansę na objęcie pozycji lidera, natomiast wygrana Eagles mogła jeszcze bardziej zagęścić tabelę, w której kilka zespołów miało już po dziewięć punktów.

Spotkanie było bardzo intensywne, pełne walki i zaangażowania z obu stron, choć nie obfitowało w dużą liczbę sytuacji bramkowych. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli Czasoumilacze po trafieniu Mateusza Musińskiego, jednak Eagles błyskawicznie odpowiedzieli bramką, którą zdobył Denisio Chea.

W drugiej połowie role się odwróciły – tym razem Denisio wyprowadził Eagles na prowadzenie, ale Czasoumilacze szybko wyrównali po golu Mikołaja Kuszki. Ostatnie dziesięć minut przyniosło prawdziwe emocje – najpierw gospodarze zmarnowali stuprocentową okazję, a chwilę później zostali skarceni kontratakiem rywali. Na listę strzelców ponownie wpisał się Denisio, kompletując hat-tricka i zapewniając swojej drużynie zwycięstwo.

To był kolejny emocjonujący i wyrównany mecz w 7. lidze. Obie drużyny pokazały, że mają ambicje, charakter i realnie mogą włączyć się do walki o miejsca medalowe. Z niecierpliwością czekamy na ich występy w następnych kolejkach!

W 7. lidze doszło do jednostronnego widowiska, w którym Tornado Squad podejmowało ekipę Virtualne Ń. Spotkanie rozpoczęło się obiecująco dla gospodarzy, jednak już po pierwszej połowie stało się jasne, że rywale narzucili swój styl gry. Wynik do przerwy 1:3, a ostatecznie aż 3:9, najlepiej oddaje różnicę w skuteczności obu drużyn.

Centralną postacią meczu był bezsprzecznie Szymon Kolasa, który po raz kolejny potwierdził swoją fenomenalną formę. Ten wysoki, silny i niezwykle sprawny napastnik, mający za sobą doświadczenie z dużego boiska, rozegrał prawdziwy koncert strzelecki – zdobył aż siedem bramek, a każda z nich była pokazem instynktu snajperskiego i doskonałego czytania gry. Kolasa imponował nie tylko skutecznością, ale również pracą bez piłki – regularnie schodził do rozegrania, otwierając przestrzeń dla partnerów z zespołu.

Virtualne Ń jako drużyna funkcjonowało jak dobrze naoliwiona maszyna. Grali z pomysłem, spokojnie budując akcje i konsekwentnie wykorzystując błędy rywala. Tornado Squad próbowało odpowiadać kontratakami, jednak różnica w organizacji gry i skuteczności była zbyt duża, by mogli realnie zagrozić niedzielnemu przeciwnikowi.

Ostatnia w tabeli drużyna Warsaw Gunners FC rozgrywała mecz z aspirującą do podium ekipą KS Driperzy. Spotkanie bardzo źle rozpoczęło się dla nominalnych gospodarzy – ich bramkarz nie dotarł na czas, a w jego rolę na pierwsze 10 minut musiał wcielić się kapitan zespołu, Krzysztof „Siwy” Siwek.

Czas ten bardzo dobrze wykorzystali goście, którzy aż czterokrotnie umieścili piłkę w siatce, tracąc tylko jednego gola. Kiedy pomiędzy słupki wszedł już nominalny bramkarz Warsaw Gunners, gra gospodarzy wyraźnie się poprawiła. Mimo to zawodnicy KS Driperzy wciąż prezentowali się lepiej – ich gra była dokładniejsza, płynniejsza i bardziej poukładana. Pierwsza połowa, rozgrywana pod ich dyktando, zakończyła się trzybramkowym prowadzeniem gości.

Druga część meczu to jednak prawdziwy rollercoaster. W początkowych minutach Driperzy nadal lepiej wyglądali z piłką przy nodze, ale to Warsaw Gunners jako pierwsi zdobyli gola, przywracając nadzieję na korzystny rezultat. Z każdą minutą mecz stawał się coraz bardziej wyrównany. Na niespełna pięć minut przed końcem spotkania gospodarze nie tylko odrobili trzybramkową stratę z pierwszej połowy, ale też niespodziewanie objęli prowadzenie. Luźna atmosfera w szeregach KS Driperzy szybko zniknęła – zawodnicy ruszyli do odrabiania strat i w 48. minucie doprowadzili do wyrównania. Wszystko wskazywało na to, że mecz zakończy się podziałem punktów lub minimalnym zwycięstwem gości.

Jednak to, co wydawało się niemożliwe, stało się faktem. W ostatniej akcji meczu Warsaw Gunners FC strzeliło gola na wagę drugiego z rzędu zwycięstwa w sezonie. Gospodarze wygrali mecz, który wydawał się przegrany, i znacząco przybliżyli się do opuszczenia strefy spadkowej. Driperzy z kolei wypuścili z rąk niemal pewne zwycięstwo, ponosząc drugą porażkę z rzędu.

8 Liga

W 8. lidze, w 5. kolejce, doszło do emocjonującego starcia pomiędzy FC Legion UA a Force Fusion, które do ostatnich minut trzymało w napięciu zarówno zawodników, jak i kibiców. Mecz obfitował w zwroty akcji, a jego przebieg był prawdziwym rollercoasterem. Do przerwy widniał wynik 3:3, choć gospodarze prowadzili już 3:1, pokazując, że potrafią grać ofensywnie i skutecznie naciskać przeciwnika.

Po zmianie stron tempo wcale nie spadło. Obie drużyny grały otwarcie, szukając swoich szans w ataku. W drugiej połowie padła cała seria bramek — od 3:3, przez 3:4, aż do 4:4. Ostateczny cios zadał jednak Piotr Szpilarewicz, zdobywając gola na 4:5, który zapewnił Force Fusion komplet punktów. To trafienie było nie tylko bramką na wagę zwycięstwa, ale również symbolem determinacji i odwagi samego zawodnika.

Szpilarewicz był bezsprzecznie centralną postacią meczu. Choć jego gra momentami balansowała na granicy zbyt ostrej walki, to właśnie ta bezkompromisowość okazała się kluczem do sukcesu. Zanotował dwa gole, w tym decydujące trafienie, a swoim pressingiem i agresywnym odbiorem wielokrotnie zmuszał rywali do błędów.

Force Fusion może być dumne z tej wygranej. Pokazali charakter, nie poddali się mimo niekorzystnego wyniku i potrafili przechylić szalę zwycięstwa w dramatycznych okolicznościach. To był mecz, który idealnie oddaje ducha 8. ligi – pełen rywalizacji i nieprzewidywalności.

W 8. lidze odbył się mecz, który trener gospodarzy Andrii Baran z pewnością chciałby jak najszybciej wymazać z pamięci. Niestety, znane z nieustępliwości i waleczności Dnipro było jedynie tłem dla rozpędzonego tego popołudnia zespołu Q-Ice Warszawa.

Goście od pierwszych minut narzucili swoje warunki gry, nie pozwalając rywalom nawet na chwilowe odzyskanie futbolówki. Z wykorzystaniem swoich technicznie wyszkolonych skrzydłowych nieustannie nękali defensorów Dnipro. Przy jednej z akcji Kondarevych posłał z prawego skrzydła tak mocne, płaskie dośrodkowanie, że próbujący przeciąć je Prokopenko wpakował piłkę do własnej bramki, otwierając tym samym wynik spotkania. Przez dłuższy czas, mimo wyraźnej dominacji Q-Ice, goście nie potrafili jej ponownie udokumentować, głównie za sprawą świetnie dysponowanego bramkarza gospodarzy, Antona Dychenko. W końcu jednak „bieganie za piłką” wymęczyło niewielką, siedmioosobową kadrę FC Dnipro United, co – na ich nieszczęście – otworzyło worek z golami. Na listę strzelców wpisywali się kolejno Yarmoliuk, Pidluzhnyi i Mianovskyi, a znakomite zawody rozgrywał Maks Kondarevych.

W drugiej odsłonie zmagań oglądaliśmy kontynuację obrazu gry sprzed przerwy. Prawdziwą ozdobą tej części spotkania było odważne wyjście golkipera gości Eduarda Vakhidova, który przedryblował kilku rywali i wyłożył piłkę Vladyslavowi Andriuszce. Gracze Q-Ice przeprowadzali liczne, efektowne akcje, często „wchodząc z piłką do bramki”. Motorami napędowymi drużyny byli niezmiennie Kondarevych i Andriyanchenko, którzy dyktowali tempo i kreowali większość sytuacji. Dopiero przy stanie 0:10 Dnipro przypomniało o swojej obecności na placu gry – rajd prawą stroną Oleha Ilnytskyiego zakończył się golem Maksyma Marchenko, a chwilę później, wykorzystując stratę Vakhidova, na pustą bramkę trafił Prokopenko. Ostatni akcent należał jednak do zawodników w biało-złotych trykotach, bo po asyście Kondarevycha wynik ustalił Yarmoliuk.

Tak wysokie zwycięstwo pozwoliło Q-Ice Warszawa znacząco podreperować bilans bramkowy i utrzymać się na fotelu lidera. Na szczęście dla Dnipro, ta druzgocąca porażka nie miała aż tak dramatycznych konsekwencji dla ich pozycji w tabeli.

Mecz pomiędzy Shitable a Kresowią Warszawa zapowiadał się bardzo jednostronnie. Gospodarze przystępowali do spotkania z zaledwie jednym punktem i wciąż bez zwycięstwa w tym sezonie. Goście natomiast zajmowali drugie miejsce w tabeli i pozostawali niepokonani. Nikt jednak nie spodziewał się takich emocji, jakie przyniósł ten mecz.

Pierwszy gol padł błyskawicznie – już po dwóch minutach gry, ku zaskoczeniu wszystkich, Fedir Ivanchenko wyprowadził Shitable na prowadzenie. Nie minęła nawet minuta, gdy Kirill Pshyk doprowadził do wyrównania. Kolejne dziesięć minut to prawdziwa kanonada – aż pięć bramek i wynik 3:4 dla Kresowii po zaledwie trzynastu minutach gry. Po tej strzelaninie nastąpiła chwila ciszy - jak na tempo tego meczu, wyjątkowo długa. Tuż przed końcem pierwszej połowy goście dołożyli dwa trafienia i schodzili do szatni z prowadzeniem 3:6.

Po zmianie stron obraz gry odwrócił się o 180 stopni. W szatni gospodarzy musiały paść bardzo mocne słowa, bo po przerwie Shitable grało jak naoliwiona maszyna. Cała drużyna nie straciła wiary ani na moment. Stanislau Krayeuski – główny architekt tego comebacku – kierował każdą akcją swojego zespołu. Gdy gospodarze złapali kontakt, Kresowia na chwilę się przebudziła i odskoczyła na 6:8, ale był to ich ostatni gol w tym meczu. Do końca pozostawało czternaście minut, a więc wystarczająco, by odrobić trzybramkową stratę. Tak właśnie się stało. Po trafieniu na 9:8, którego autorem był ten sam Krayeuski, radość Shitable była nie do opanowania.

To spotkanie było prawdziwym widowiskiem dla wszystkich miłośników piłki nożnej. Pełnym emocji rollercoasterem, który dla Shitable zakończył się pierwszym zwycięstwem w sezonie. Kresowia z kolei musi przełknąć gorzką pigułkę porażki i skupić się na nadchodzącym meczu.

Spotkanie między Legionem a Persem było starciem drużyn z drugiej połowy tabeli, które nie najlepiej rozpoczęły sezon. Legion w ostatnim czasie zdołał już poczuć smak zwycięstwa, natomiast Pers kilkukrotnie był blisko, ale za każdym razem zabrakło mu odrobiny szczęścia. W 8. lidze rywalizacja jest bardzo wyrównana, dlatego każdy zdobyty punkt ma ogromne znaczenie.

Jeśli chodzi o przebieg meczu jego obraz był dość jednolity przez całe 50 minut. Legion próbował budować akcje w ataku pozycyjnym, natomiast Pers konsekwentnie grał z kontry, co okazało się bardzo skuteczne. Patrząc na wynik, można śmiało powiedzieć, że to właśnie taktyka gości przyniosła lepszy efekt – oprócz strzelonych bramek stworzyli oni jeszcze kilka bardzo groźnych sytuacji, więc rezultat mógł być nawet wyższy.

Persowie prowadzili zarówno w pierwszej, jak i w drugiej połowie, ani razu nie tracąc przewagi. Legion zdołał jedynie na moment wyrównać dzięki dubletowi Kacpera Szymańskiego, ale to Pers ostatecznie doprowadził mecz do zasłużonego zwycięstwa. W jego składzie, jak zwykle, wyróżniali się Kamil Obidov, Mati Musoev, Sharifjon Obidov oraz Vohidjon Usmonov – każdy z nich miał udział przy dwóch bramkach.

Dzięki tej wygranej triumfatorzy dopisali do swojego konta trzy punkty i zbliżyli się do bezpośrednich rywali w tabeli. Legion natomiast pozostał z sześcioma punktami, ale do strefy podium traci obecnie zaledwie trzy oczka.

W piątej kolejce ósmej ligi kibice mogli oglądać prawdziwe piłkarskie święto, a wszystko to za sprawą hitowego starcia pomiędzy trzecim w tabeli zespołem Alliance a jego bezpośrednim rywalem – Synami Księdza, którzy plasowali się tuż za nimi. Obie drużyny miały na swoim koncie po siedem punktów, co dodatkowo podgrzewało atmosferę tego meczu.

Pierwsza połowa przebiegała dokładnie tak, jak wszyscy się spodziewali – była wyrównana, zacięta i trudno było wskazać, która z drużyn obejmie prowadzenie. Udało się to gościom, którzy najpierw otworzyli wynik spotkania, a po kilku minutach podwyższyli prowadzenie. W odpowiedzi FC Alliance zdobył jedynie jednego gola, którego autorem był Ihor Veina.

W drugiej połowie bramki zdobywali już tylko Synowie Księdza. Zespół przejął pełną kontrolę nad meczem i zaczął dominować, co szybko przełożyło się na kolejne trafienia. Jednym z bohaterów spotkania był Damian Węgierek, który zdobył przepiękną bramkę po sytuacyjnej przewrotce.

Oczywiście zwycięstwo nie było tylko jego zasługą, bo cały zespół rozegrał niemal perfekcyjne spotkanie. Triumf gości pozwolił im odskoczyć w ligowej tabeli od niedzielnych rywali, choć Synowie Księdza muszą mieć się na baczności – tabela jest bardzo wyrównana i jeden nieudany mecz może zrzucić każdy z zespołów o kilka pozycji w dół.

9 Liga

Posiadający trzy punkty na swoim koncie zawodnicy KróLewskich z Woli podejmowali wicelidera dziewiątej ligi – Gambę Veloce. Goście do tej pory tylko raz zaznali smaku porażki, pewnie wygrywając w pozostałych spotkaniach.

Gospodarze przystąpili do meczu w okrojonym i wciąż niezgranym składzie, bez nominalnego bramkarza. W jego rolę wcielił się Paweł Szumielewicz, który od pierwszych minut miał ręce pełne pracy. Pierwsza połowa należała do gości, a w szczególności do Filipa Wolskiego, który zdobył dwa gole i zanotował jedną asystę. Filip brał udział przy wszystkich bramkach zdobytych w tej części meczu. Przewaga Gamby Veloce była widoczna przez całe pierwsze 25 minut, a dobra dyspozycja całej drużyny sprawiła, że na przerwę schodzili z czystym kontem po stronie strat.

Druga część spotkania w wykonaniu KróLewskich wyglądała już znacznie lepiej. Z minuty na minutę widać było coraz lepsze zgranie między zawodnikami, co w końcu zaowocowało pierwszym golem w meczu. Ich rywale, choć wciąż skuteczniejsi i lepiej zorganizowani, nie mieli już tak łatwej „autostrady” do bramki gospodarzy. Bezpieczna przewaga z pierwszej połowy i wymiana ciosów po przerwie, zwieńczona jeszcze jednym trafieniem w końcówce, dały Gambie Veloce kolejne cenne trzy punkty.

Zawodnicy KróLewskich, mimo porażki, zaprezentowali się w drugiej połowie naprawdę dobrze na tle rywala z wyższej półki. Jeśli w ich szeregach pojawi się więcej zgrania, punkty są tylko kwestią czasu.

Spotkanie TRCH z ASAP Vegas FC w ramach 9. ligi, 5. kolejki dostarczyło prawdziwego spektaklu bramkowego! Mecz zakończył się wynikiem 7:17, a do przerwy goście prowadzili 10:3, prezentując grę pełną luzu, skuteczności i taktycznej dyscypliny. Choć różnica bramek była znacząca, warto podkreślić postawę fair play zawodników ASAP Vegas FC, którzy zdecydowali się grać w osłabieniu – o jednego zawodnika mniej – by rywale, mający kłopoty kadrowe, mogli rywalizować na bardziej wyrównanych zasadach. Takie zachowanie pokazuje ogromny szacunek do przeciwnika i ducha sportowej rywalizacji, który powinien przyświecać całej lidze.

Na boisku wyróżniał się przede wszystkim Łukasz Czerwionka, który rozegrał super zawody. Jego 6 bramek i 4 asysty mówią same za siebie. Czerwionka był wszędzie – potrafił znaleźć się w odpowiednim miejscu w polu karnym, perfekcyjnie odczytywał intencje partnerów, imponował skutecznością i dynamiką.  W drużynie TRCH najjaśniejszym punktem był Kamil Pasik, który mimo niekorzystnego wyniku nie przestawał walczyć. Jego 4 gole i asysta to dowód ogromnej determinacji. Próbował indywidualnymi zrywami poderwać zespół do walki, często brał ciężar gry na siebie i nie bał się pojedynków z obrońcami. Choć wynik nie pozwolił jego drużynie myśleć o zwycięstwie, jego postawa z pewnością zasługuje na uznanie.

To spotkanie pokazało dwie strony futbolu amatorskiego – z jednej dominację i skuteczność, z drugiej pasję oraz sportową postawę mimo trudności. Wynik - w takich okolicznościach - nie mógł być jednak inny.

W 9. lidze, podczas 5. kolejki rozgrywek, doszło do niezwykle interesującego starcia pomiędzy zespołami Bielany Legends a ADS Scorpions. Spotkanie rozpoczęło się od prawdziwego zaskoczenia – już na początku meczu goście wyszli na prowadzenie po fenomenalnym trafieniu Dominika Dedka, który popisał się strzałem bezpośrednio z rzutu rożnego. Piłka po jego uderzeniu wpadła do siatki w stylu przypominającym legendarne zagrania Kazimierza Deyny.

Początkowo wydawało się, że Scorpions złapali wiatr w żagle i będą w stanie narzucić swoje tempo gry. Przez pierwsze minuty prezentowali się odważnie, podejmowali ryzyko i próbowali budować akcje skrzydłami. Jednak z biegiem czasu inicjatywę zaczęli przejmować gospodarze. Bielany Legends udowodnili, że doświadczenie i chłodna kalkulacja potrafią być skuteczniejszą bronią niż efektowne, ale chaotyczne zagrania. Ich styl gry był niezwykle poukładany – krótkie podania, ruch bez piłki i konsekwentne wykorzystywanie błędów rywala robiły różnicę. Do przerwy prowadzenie 4:2 dawało im komfort psychiczny, który w drugiej połowie potrafili w pełni wykorzystać.

Zespół z Bielan nie zwolnił tempa – wręcz przeciwnie, z każdą minutą zwiększał presję i dominował w każdym fragmencie gry. Świetna organizacja w defensywie oraz zabójcza skuteczność w ataku sprawiły, że ostateczny wynik 9:3 nie pozostawił złudzeń. ADS Scorpions próbowali odpowiadać kontratakami, jednak brakowało im dokładności i zimnej krwi pod bramką przeciwnika. W miarę upływu czasu w ich szeregach pojawiało się coraz więcej frustracji i nieporozumień, podczas gdy Bielany Legends grali coraz pewniej i z większą swobodą.

Po ostatnim gwizdku nie było wątpliwości, że triumf gospodarzy był w pełni zasłużony. Ten mecz pokazał, że prostota, dyscyplina i zespołowość wciąż stanowią fundament skutecznego futbolu. Bielany Legends udowodnili, że nie zawsze trzeba grać widowiskowo, by zwyciężać – czasem wystarczy konsekwentnie realizować założenia taktyczne i grać dla drużyny, a nie dla efektu.

Gdyby obie ekipy pojawiły się w pełnych składach, z pewnością oglądalibyśmy wyrównany mecz, w którym o końcowym wyniku decydowałyby detale. Rzeczywistość jednak mocno zweryfikowała nasze oczekiwania względem tego spotkania.

Wiadomo było, że pierwszy zespół KSB w trakcie meczu przebywał na greckiej Krecie, w dodatku wspomagany kilkoma zawodnikami ze swojej drugiej drużyny. Trudno było jednak przypuszczać, że do starcia z liderującą Iglicą Michał Tarczyński nie zdoła zorganizować choćby sześciu graczy. KSB II rozpoczęło mecz, mając na boisku zaledwie… czterech zawodników. KS Iglica skrzętnie wykorzystała tę sytuację, regularnie zdobywając kolejne bramki - w końcu zawsze warto budować jak najlepszy bilans bramkowy. Po stronie gości odpowiedzialność za zdobywane gole rozłożyła się równomiernie na kilku zawodników. Po kilku minutach do gospodarzy dołączył piąty zawodnik, Aleksander Giżyński, który krótko po wejściu na boisko zdobył pierwszą — i jak się później okazało, jedyną bramkę dla swojej drużyny w tym meczu.

Do przerwy Iglica prowadziła 10:1, a po zmianie stron obraz gry w zasadzie się nie zmienił. Z każdą kolejną akcją lider ligi coraz bardziej się nakręcał, grał z większym luzem i ochotą na możliwie najwyższe zwycięstwo. Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 17:1. Iglica, z kompletem punktów na koncie, wciąż lideruje w tabeli i już w najbliższą niedzielę rozegra mecz na szczycie z Gamba Veloce. To spotkanie może zweryfikować, czy zespół faktycznie jest gotów udźwignąć presję głównego pretendenta do wygrania ligi.

A KSB II? Cóż, po pięciu kolejkach mają na koncie trzy punkty — niby więcej niż pierwszy zespół zdobył na Krecie, ale wciąż zbyt mało, jak na ambicje Michała Tarczyńskiego i całej ekipy KSB.

Spotkanie LaFlame Bielany z KS Sandacz miało być jednym z hitów 5. kolejki 9. ligi i zdecydowanie nie zawiodło oczekiwań. Starły się dwie drużyny z górnej części tabeli, które w tym sezonie prezentują ofensywny i widowiskowy futbol. Emocji, bramek i tempa nie brakowało, a ostatecznie górą byli gospodarze, którzy po bardzo dobrym występie pokonali rywali 8:4 i wrócili na zwycięską ścieżkę.

Początek meczu należał jednak do gości. KS Sandacz wykorzystał błąd w obronie Bielan i po mocnym strzale objął prowadzenie. Gospodarze nie dali się jednak wybić z rytmu, szybko przejęli inicjatywę, a piłka coraz częściej gościła pod bramką przeciwnika. Wyrównanie przyszło w idealnym momencie, a z każdą minutą LaFlame wyglądało coraz pewniej. Do przerwy prowadzili już 3:1, głównie dzięki świetnej grze Marcina Staszyca, który był wszędzie tam, gdzie powinna być piłka. Obok niego bardzo dobrze prezentował się również Szymon Lisiecki - mimo niewykorzystanego rzutu karnego, był motorem napędowym akcji ofensywnych i ważnym ogniwem w środku pola.

Druga połowa zaczęła się podobnie jak pierwsza. Sandacz ponownie zdobył bramkę jako pierwszy, ale był to raczej tylko chwilowy zryw. LaFlame zachowało spokój, konsekwentnie budowało swoje akcje i błyskawicznie odpowiedziało kolejnymi trafieniami. Goście próbowali jeszcze nawiązać kontakt, jednak gospodarze kontrolowali przebieg meczu i nie pozwolili, by wynik wymknął się spod kontroli.

Największym bohaterem spotkania był bez wątpienia Marcin Staszyc, który zakończył potyczkę z pięcioma bramkami na koncie. Jego skuteczność i instynkt w polu karnym robiły ogromne wrażenie - obrońcy Sandacza po prostu nie byli w stanie go upilnować. Dzięki jego znakomitej dyspozycji LaFlame wygrało pewnie 8:4 i potwierdziło, że jest jednym z głównych kandydatów do złota na koniec sezonu.

10 Liga

Oba zespoły punktów potrzebowały jak tlenu. Gospodarze ponieważ dotąd, po pięciu rozegranych meczach, nie mieli ani jednego zwycięstwa na swoim koncie. Goście ponieważ od kilku kolejek prezentowali się szaleńczo blado, nijako i zdecydowanie poniżej swojego poziomu. Jeśli oba zespoły w tym sezonie liczyły jeszcze na cokolwiek więcej w kontekście tabeli, konkretniej – mając na myśli ligowe podium – trzeba było brać się do roboty natychmiast. Spoilerując: FC Polska Górom bardziej wzięła sobie to do serca.

Sam mecz od początku układał się świetnie dla FCPG. Już gol na 1:0 po zabójczej kontrze ustawił ton spotkania, a wyrównanie Husarii IV na 1:1 zostało szybko spuentowane trzema kolejnymi, równie bolesnymi ciosami. Po tych kilku gongach obie drużyny udały się na przerwę. Jeśli komuś wydawało się, że w drugiej odsłonie czwarty zespół mokotowskiej Husarii stanie na równe nogi – nic bardziej mylnego.

Gracze z Mokotowa, którzy tego dnia wystąpili w zaledwie sześciu, bez możliwości zmian, najwyraźniej wciąż byli oszołomieni, bo chwilę po wznowieniu gry stracili bramkę na 1:5. Husarię IV było stać tylko na krótki zryw i w krótkim odstępie czasu zdobyli dwie bramki i zbliżyli się na dystans 3:5. Wydawało się, że to punkt kulminacyjny spotkania. Gol na 4:5 mógł jeszcze realnie odwrócić jego losy. Tak się jednak, jak wiemy, nie stało.

Polska Górom przetrwała chwilowy impas, a jej niemoc przerwało trafienie na 6:3. Ten gol de facto zamknął temat zwycięzcy. Ekipa z Mokotowa, która już wcześniej była tylko cieniem samej siebie, teraz stała się wręcz półcieniem, ginącym w jesiennej szarudze.

Podsumowując: FC Polska Górom wykazała większą determinację, wolę walki i pokazała więcej konkretów. Ich wygrana była w pełni zasłużona, a nam pozostaje jedynie pogratulować pierwszego kompletu trzech oczek.

Mecz pomiędzy FC Po Nalewce a Grajkami i Kopaczami, był jednym z najbardziej wyrównanych spotkań tej serii gier. Ostatecznie zakończył się wynikiem 4:5, choć przebieg meczu wskazywał, że remis byłby rezultatem najbardziej sprawiedliwym. Obie drużyny zaprezentowały wysoki poziom zaangażowania i ogromną determinację, a spotkanie mogło się podobać kibicom dzięki licznym zwrotom akcji oraz emocjom do samego końca.

Pierwsza połowa należała do gości, którzy po skutecznych kontratakach i lepszym wykorzystaniu sytuacji prowadzili 3:1. Wyróżniał się przede wszystkim Tomasz Kowalski, który nie tylko zdobył dwie bramki, ale również imponował dryblingiem i odwagą w pojedynkach jeden na jeden. Był napędem ofensywy Grajków i Kopaczy, często brał na siebie ciężar gry i stwarzał zagrożenie niemal przy każdym kontakcie z piłką.

Po przerwie gospodarze FC Po Nalewce ruszyli do odrabiania strat. Świetne zawody rozegrał duet Wojtek Tworzydło i Kacper Konowrocki, którzy zanotowali po dwa gole i jednej asyście. Ich współpraca w ofensywie była wzorowa – doskonale rozumieli się bez słów, często wymieniali pozycje i skutecznie naciskali rywali. Na szczególne wyróżnienie zasłużył również Michał Piątkowski, bramkarz gospodarzy, który kilkukrotnie uchronił swój zespół przed stratą kolejnych goli. Jego interwencje dawały nadzieję na korzystny wynik aż do ostatnich minut.

Mecz zakończył się minimalnym zwycięstwem gości, ale obie drużyny zasłużyły na słowa uznania – za walkę, charakter i prawdziwie sportową postawę.

Gawulon FC i Wczorajsi FC stworzyli widowisko, które idealnie oddaje charakter 10. ligi — pełne emocji, zwrotów akcji i bramek z obu stron. Choć zapowiedzi wskazywały, że spotkanie może być wyrównane, początek należał zdecydowanie do gospodarzy. Już w pierwszej minucie wynik otworzył Igor Marciniak, który wykorzystał podanie Tomasza Maruszewskiego. Ten gol tylko nakręcił Gawulon. Chwilę później ekipa z Zielonki dołożyła dwa szybkie trafienia i wydawało się, że mecz może zakończyć się bardzo jednostronnie.

Wczorajsi jednak nie zamierzali odpuszczać. Niedługo później kontaktową bramkę zdobył Krystian Łączny, a jego gol dodał drużynie odwagi. Jeszcze przed przerwą goście wykorzystali moment dekoncentracji rywali i zdołali zbliżyć się na jedno trafienie, dzięki czemu wynik 4:3 do przerwy zapowiadał emocjonującą drugą połowę.

Po zmianie stron Gawulon ponownie przejął inicjatywę. Świetnie funkcjonowała współpraca w ofensywie, a koncertowe zawody rozegrał Patryk Niemyjski, który nie tylko sam wpisał się na listę strzelców, ale też zaliczył aż pięć asyst, będąc prawdziwym mózgiem zespołu. Duże wrażenie zrobił także debiutujący Maciej Rajkowski, który idealnie wkomponował się w styl gry drużyny i od razu zaznaczył swoją obecność.

Mimo ambitnej postawy Wczorajszych, gospodarze potrafili utrzymać wysokie tempo i kontrolę nad meczem do końca. Ich częste rotacje i wzajemna motywacja okazały się kluczowe, bo to właśnie te detale przesądziły o końcowym wyniku. Ostatecznie Gawulon FC wygrał 8:5, odnosząc w pełni zasłużone zwycięstwo i pokazując, że jest gotowy powalczyć o najwyższe cele w tej lidze.

Przed tym meczem obie drużyny miały na koncie zaledwie jedno zwycięstwo, jednak to Fuszerka była uznawana za faworyta. W poprzednich kolejkach prezentowała bardzo wyrównany futbol, zanotowała dwa remisy i tylko jedną minimalną porażkę, zawsze tocząc zacięte pojedynki. Górka Kazurka natomiast przegrywała swoje spotkania z wyraźną różnicą bramek, choć kilkukrotnie była blisko zdobycia punktów. Dobrym przykładem był mecz z Husarią, w którym prowadziła, ale ostatecznie wypuściła zwycięstwo z rąk. Warto też dodać, że Fuszerka ma znacznie większe doświadczenie w rozgrywkach Ligi Fanów, co również stawiało ją w roli drużyny lepiej przygotowanej do tego starcia.

Boisko tylko potwierdziło te przewidywania. Fuszerka od pierwszego gwizdka przejęła pełną kontrolę nad grą, dominując w każdym elemencie. Już w pierwszej połowie wypracowała sobie wyraźną przewagę – szybko objęła prowadzenie 3:0 i schodziła na przerwę przy wyniku 4:1, który dawał jej pełen komfort. Po przerwie nie pozostawiła żadnych złudzeń, konsekwentnie powiększała prowadzenie, najpierw do 6:1, a ostatecznie aż do 9:2.

Wśród zwycięzców błyszczała ofensywna trójka, która całkowicie rozbiła defensywę rywala. Piotr Cheba był prawdziwym katem przeciwnika – zdobył aż sześć bramek, trafiając na wszelkie możliwe sposoby. Świetnie wspierali go Maciej Chrzanowski, który zanotował cztery asysty i jednego gola, oraz Piotr Jastrząb, który dołożył trzy asysty i jedno trafienie. Cała trójka zaprezentowała się znakomicie, a ich liczby mówią same za siebie – to była absolutna dominacja Fuszerki.

Dzięki temu przekonującemu zwycięstwu Fuszerka dopisała do swojego konta trzy punkty i zbliżyła się do podium, mając ją teraz w zasięgu ręki. Górka Kazurka z kolei wciąż pozostaje w strefie spadkowej, jednak do bezpiecznego, siódmego miejsca traci zaledwie trzy punkty – więc w kolejnych meczach wszystko może się jeszcze odwrócić.

Dla Bulbezu obecny sezon to prawdziwa droga przez mękę. Dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że zasługują na to, by zamykać ligową stawkę – zwłaszcza że patrząc na wyniki ich meczów, często są blisko oponentów, ale zawsze czegoś brakuje. Tym razem również nie zapowiadało się, że coś się w tym temacie zmieni. Po drugiej stronie boiska stanęli bowiem młodzi i gniewni zawodnicy FC Depserados. Piszący te słowa widział nominalnych gospodarzy w akcji po raz pierwszy, więc zakładał, że ten ostatni mecz dnia – zwykle najtrudniejszy dla koordynatora, bo każdy już myśli o powrocie do domu – da jednak tyle emocji, by warto było zostać skoncentrowanym do końca.

I faktycznie, zaczęło się całkiem nieźle. Choć przewaga w posiadaniu piłki była wyraźnie po stronie Depserados, Bulbez – trochę w swoim stylu – przeczekał oponenta i w odpowiednim momencie poczęstował go golem. To były jednak tylko miłe fatalnego początki. Bardzo szybko odpowiedział Daniel Kłos, a chwilę później, po wrzutce w pole karne, zupełnie niepilnowany Czarek Pawlak dał faworytom pierwsze prowadzenie. I właściwie na tym emocje się skończyły. Depserados w krótkim czasie dorzucili kilka szybkich trafień i jeszcze przed upływem pierwszej połowy mieli już sześć goli zapasu.

Mimo wszystko podobała nam się postawa Bulbezu. Wiedzieli, że przegrają, ale – jak sami mówili – „zróbmy wszystko, żeby to jakoś wyglądało”. I rzeczywiście, robili co mogli. To był mecz drużyn o zupełnie różnej prędkości, ale ekipa z Bemowa walczyła do końca, nie odpuszczając żadnej piłki. Wystarczyło to tylko i aż do porażki 5:16.

W pewnym momencie usłyszeliśmy nawet od Michała Rychlika, że „taki zespół jak Depserados nie powinien grać na tak niskim poziomie”. I coś w tym jest. Ciężko było jednak ocenić ich potencjał. To nowa drużyna, ale jeśli będą przyjeżdżać w takim składzie jak teraz, to faktycznie ciężko będzie ich zatrzymać.

Dlatego Bulbez niech się nie zraża. Trzeba spokojnie szukać meczów, które pozwolą wreszcie opuścić czerwoną strefę. Bo choć punkty nie chcą jeszcze przyjść, to serducha do gry tej ekipie odmówić się nie da.

11 Liga

Rywalizacja Patetikos z MWSP otwierała zmagania w 11. lidze. Gospodarze nieco spuścili z tonu po całkiem niezłym początku sezonu, co poniekąd spowodowane jest faktem, że w ostatnim czasie – z różnych względów – nie mogą korzystać z kilku czołowych zawodników.

Do zespołu dołączył co prawda Maciej Kurpias, ale ten transfer na niewiele się zdał, bo wracający po kontuzji zawodnik nie dokończył nawet pierwszej części spotkania. Na tym tle frekwencja w MWSP wygląda wręcz wzorowo.

Mecz przez długi czas był niezwykle wyrównany. Obie ekipy miały swoje sytuacje do zdobycia bramki, ale na pierwsze trafienie musieliśmy czekać aż do 19. minuty – wtedy z indywidualną akcją ruszył Jakub Sołdaczuk i strzałem z dystansu pokonał Dominika Trzaskowskiego. Takie rozwiązanie okazało się wyjątkowo skuteczne, bo w ten sam sposób – i niemal z tego samego miejsca – padły kolejne dwa gole, autorstwa Łukasza Piechocińskiego i Macieja Wrotniaka. Powtarzalność godna pozazdroszczenia!

Druga część meczu nie zapowiadała się lepiej dla Patetikos. Kolejne urazy i wąska kadra nie dawały zbyt dużego pola manewru, jednak początek drugiej połowy przyniósł gola Patryka Skibińskiego na 1:3. Niestety, radość gospodarzy nie trwała długo, a dwa kolejne trafienia Jana Michny właściwie przesądziły o tym, że komplet punktów zgarnęło MWSP. Spotkanie zakończyło się wynikiem 2:6, który w pełni oddaje jego przebieg.

MWSP było zespołem lepszym w tej rywalizacji, choć Patetikos również miało swoje momenty. Niemniej jednak gospodarze na razie są cieniem drużyny z poprzedniego sezonu. Muszą się zmobilizować na ostatnie kolejki, by czołówka tabeli nie uciekła im zbyt daleko.

Mecz pomiędzy ekipami szorującymi po dnie ligowej tabeli z reguły nie kojarzy się z emocjonującym widowiskiem, a jednak w tym przypadku piłkarskiej jakości i ciekawych momentów wcale nie brakowało.

Osłabieni kadrowo, choć wciąż stawiani w roli faworyta piłkarze Narketu rozpoczęli strzelanie jako pierwsi – podanie Rubena Nieścieruka z bramki próbował przechwycić jeden z defensorów rywali, lecz nie opanował w pełni futbolówki, dając pole do popisu czujnie czyhającemu za plecami Śliwińskiemu, który sprytnym strzałem umieścił ją w siatce. Choć przewaga gospodarzy nie była rażąca, to jednak wystarczająca, by kontrolować wydarzenia na boisku w większym stopniu niż przeciwnicy. Na 2:0 trafił Maciek Zadroziński po podaniu Konrada Szuflińskiego, lecz – o dziwo – były to miłe złego początki.

Najpierw sprokurowany rzut karny, który z zimną krwią wykorzystał doświadczony Robert Kwapisz, potem „żółtko” dla Szuflińskiego za pretensje do arbitra, a na deser ładna klepka duetu Vertun–Kumor, dająca Legijnej Ferajnie wyrównanie. Odpowiednia motywacja ze strony kapitana gospodarzy nie pozwoliła jednak zawodnikom Narketu pogrążyć się w marazmie – wręcz przeciwnie, błyskawicznie wzięli się do pracy, czego efektem był gol Zadrozińskiego po serii wygranych przebitek. Przed przerwą długą piłkę od golkipera gospodarzy uratował przed opuszczeniem boiska Śliwiński, a wykorzystując moment nieuwagi rywali, dopadł do niej Michał Grzybowski, podwyższając wynik na 4:2.

W drugiej odsłonie oglądaliśmy dość chaotyczny obraz gry, przez co o zdobyczach bramkowych często decydowały detale. Takim z pewnością było świetnie wymierzone podanie Rubena Nieścieruka, które wyprowadziło Filipa Śliwińskiego wzdłuż lewej linii boiska – ten minął bramkarza i z ostrego kąta umieścił piłkę w siatce. Na 5:3 trafieniem Oskara Kwapisza odpowiedzieli zawodnicy Ferajny, lecz kolejne gole – Zadrozińskiego po wyśmienitym woleju przy słupku, Śliwińskiego po następnej asyście Nieścieruka, Mazurka nabitego szczęśliwie przez rywala oraz Grzybowskiego, który wykorzystał fatalną pomyłkę golkipera Zielonych – nie pozostawiły już żadnych złudzeń. Nie pomogła nawet bramka o „ciekawej urodzie” autorstwa Roberta Kwapisza na 9:4, gdyż czasu na zmiany było już zbyt mało.

Jak ważne było to zwycięstwo dla Narketu, mówiła sama radość zawodników po końcowym gwizdku – taka, jakiej nie widzieliśmy od poprzedniego sezonu. Ferajna natomiast wciąż czeka na swoje premierowe punkty.

W 11. lidze, w 5. kolejce, zmierzyły się ze sobą drużyny Hiszpański Galeon oraz Mistrzowie Chaosu. Spotkanie od początku zapowiadało się interesująco – doświadczenie gości kontra młodość, dynamika i technika gospodarzy. Pierwsza połowa była bardzo wyrównana i zakończyła się remisem 2:2, co dawało nadzieję na emocjonującą drugą część meczu.

Po przerwie jednak Hiszpański Galeon całkowicie przejął kontrolę nad wydarzeniami na boisku. Gospodarze grali szybciej, z większą energią i dokładnością. Ich przewaga w tempie oraz w pojedynkach „jeden na jeden” była widoczna gołym okiem. W drugiej połowie zespół całkowicie zdominował rywala i zakończył mecz efektownym zwycięstwem 9:4.

Na szczególne wyróżnienie zasłużyli Krzysztof Małażewski oraz Adam Strobel – duet, który napędzał ofensywne akcje Galeonu. Małażewski imponował dynamiką, zwrotnością i odwagą w dryblingu, a jego dwie asysty i gol były potwierdzeniem świetnej formy. Strobel z kolei był prawdziwym lisem pola karnego – zawsze w odpowiednim miejscu i czasie, skutecznie wykorzystujący każde podanie. Zanotował trzy bramki i asystę, będąc kluczową postacią zwycięskiego zespołu.

Mistrzowie Chaosu, choć walczyli ambitnie, z czasem opadli z sił. Brak świeżości i niższe tempo gry sprawiły, że nie byli w stanie utrzymać równowagi w drugiej połowie.

Hiszpański Galeon zasłużenie sięgnął po trzy punkty, pokazując, że technika, tempo i kondycja potrafią przechylić szalę zwycięstwa nawet w starciu z bardziej doświadczonym przeciwnikiem.

Mimo że nie był to mecz na szczycie w dosłownym tego słowa znaczeniu, walki i piłkarskich emocji nie brakowało aż do ostatnich minut. Naprzeciw siebie stanęły ekipy Piwa Po Meczu FC, które pragnęło jak najszybciej opuścić strefę spadkową, oraz znajdująca się w środku tabeli CWKS Ferajna Warszawa.

Elektryzujący początek spotkania, w którym obie strony na zmianę przechwytywały futbolówkę i wyprowadzały kontrataki, szybko przerodził się w festiwal niedokładności. W efekcie przez całą pierwszą odsłonę zmagań nie zobaczyliśmy ani jednego trafienia – najbliżej był Adam Stankiewicz, ale jego strzał obił jedynie słupek.

Po przerwie obie drużyny przyjęły bardziej charakterystyczne dla siebie założenia taktyczne – Piwo Po Meczu z żelazną defensywą i dobrym doskokiem czekało na przechwyt oraz kontratak, natomiast CWKS cierpliwie budował akcje w ataku pozycyjnym. Prawdopodobnie wynik zostałby otwarty znacznie wcześniej, gdyby nie kapitalna dyspozycja bramkarzy – Jacka Spalińskiego i Stanisława Dąbrowskiego – którzy kilkukrotnie ratowali swoje drużyny przed stratą gola. Pierwsze trafienie padło dopiero w okolicach 30. minuty meczu. Po przechwycie w środku pola gospodarze ruszyli z kontrą, którą sfinalizował duet Karol Talarek – Szymon Koziarski, a ten drugi umieścił piłkę w siatce. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo – już chwilę później rzut wolny Kacpra Waza przyniósł wyrównanie dla Ferajny. Remis utrzymywał się przez kilka minut, aż w końcówce spotkania Konrad Krużyński dobił obroniony przez bramkarza strzał, wyprowadzając gości na prowadzenie 1:2. To trafienie wyraźnie podniosło morale CWKS-u, który poszedł za ciosem i dołożył kolejne dwa gole. Najpierw Jakub Cieśluk dograł płasko w pole karne do Bartosza Sitarka, który z najbliższej odległości wpakował piłkę do bramki, a chwilę później Bartosz Puchacz wykorzystał błąd Spalińskiego, zdobywając czwartego gola.

Rezultat 1:4 pozwolił gościom utrzymać niewielki dystans do podium, co w perspektywie dalszych kolejek może mieć ogromne znaczenie w walce o czołowe lokaty. Piwo Po Meczu natomiast wciąż nie znalazło sposobu, by opuścić niechlubną „czerwoną strefę”.

To był prawdziwy hit kolejki w 11. dywizji – starcie dwóch czołowych zespołów, które w pełni spełniło oczekiwania kibiców. Tempo, emocje, bramki i indywidualne popisy – ten mecz miał wszystko, co najlepsze w ligowym futbolu.

Spotkanie rozpoczęło się błyskawicznie. Już w 2. minucie Karol Kowalski dał prowadzenie Warsaw Wilanów, popisując się precyzyjnym uderzeniem z dystansu. To trafienie było jasnym sygnałem, że goście przyjechali po pełną pulę. Jednak radość nie trwała długo – odpowiedź gospodarzy była szybka i zdecydowana. Wyrównującego gola zdobył Piotr Górecki, który od tego momentu przejął kontrolę nad grą i rozegrał prawdziwy koncert.

Pomocnik Choszczówki nie tylko strzelił gola, ale też popisał się trzema asystami, które przesądziły o losach spotkania. W jego grze było wszystko: wizja, spokój i dokładność w kluczowych momentach. To po jego podaniach Bartosz Sałata dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, pokazując, jak dobrze rozumie się z liderem drużyny.

W 34. minucie na tablicy widniał wynik 5:2 dla Choszczówki i wydawało się, że mecz jest już rozstrzygnięty. Ale Wilanów nie zamierzał się poddawać. Goście pokazali charakter, zdobywając dwie bramki kontaktowe w końcówce – ponownie błysnęli Świtalski (dwa gole i asysta) oraz Kowalski, którzy próbowali poderwać zespół do walki. Szkoda tylko, że ta pogoń rozpoczęła się tak późno, bo emocji w końcówce mogło być jeszcze więcej.

Ostatecznie AC Choszczówka wygrała 5:4, udowadniając, że to drużyna bardziej konkretna, zgrana i poukładana. Gospodarze imponowali dynamiką, techniką i lepszym zrozumieniem w ofensywie, a ich zwycięstwo było w pełni zasłużone. Tego dnia o sukcesie zadecydowały detale a Choszczówka miała ich po prostu więcej.

12 Liga

Mecz Rodziny Soprano z FC Razam po raz kolejny utwierdził nas w przekonaniu, że 12. liga to chyba trochę za niskie progi, jak na umiejętności piłkarzy tego pierwszego zespołu. Mocny początek wystarczył, by nawet po zdjęciu nogi z gazu w drugiej odsłonie zmagań dowieźć zwycięski rezultat do końca.

Wszystko zaczęło się od faulu w pobliżu pola karnego gości, po którym podyktowano rzut wolny. Mimo że Grzegorz Bogdański oddał nienajlepszy strzał, piłka i tak zatrzepotała w siatce – niezbyt dobrze spisał się bowiem bramkarz Andrzej Kotow. Chwilę później piłkę do własnej bramki niefortunnie wpakował kapitan Razamu, Władysław Sopot, a na 3:0 podwyższył Jan Szarata, trafiając z powietrza po aucie wykonanym przez Wiktora Stańczaka. Na domiar złego, gracze gości sprokurowali jeszcze rzut karny, który bez zawahania wykorzystał Bogdański, i mieliśmy już 4:0. Dopiero ostatnie dziesięć minut pierwszej połowy przyniosło nieco piłkarskiego kunsztu białorusko-polskiej ekipy, gdy po podaniu Kiryla Tutskiego na „pustaka” trafił Szymon Raducki. Chwilę później sami wywalczyli „jedenastkę”, którą pewnym strzałem wykorzystał Kiryl Karabeika, dzięki czemu goście schodzili na przerwę w nieco lepszych nastrojach.

Po zmianie stron kolejna akcja duetu Stańczak–Szarata przyniosła Soprano piątego gola, a po żółtej kartce dla Sopota zrobiło się na tyle dużo miejsca, że defensywne szyki przeciwnika rozmontowali Bogdański i Jastrzębski. Swojego czwartego gola w tym meczu (i czwartego w sezonie!) lider Rodziny Soprano zdobył w najprostszy możliwy sposób – piłka dotarła wprost pod jego nogi po niecelnym zagraniu golkipera rywali. Nieco więcej do powiedzenia miała drużyna FC Razam, gdy na boisku pojawił się Maxim Shik. Najpierw wygrał pojedynek główkowy z wyższym od siebie rywalem, trafiając na 7:3, a następnie skompletował dublet strzałem zza zasłony. Po dwóch asystach swoje pięć minut w roli strzelca wypracował wreszcie Wiktor Stańczak, popisując się fenomenalnym uderzeniem bezpośrednio z rzutu wolnego. Wprawdzie dystans do trzech goli zminimalizował po raz kolejny Shik, lecz ostatnie słowo należało do Miklowskiego i Lewczuka, których błyskotliwa akcja ustaliła wynik spotkania.

Rodzina Soprano po efektownym triumfie umocniła się na podium, natomiast FC Razam wciąż nie znalazło sposobu, by opuścić przeciwny biegun tabeli.

Gdyby wierzyć prawom serii, ten mecz powinni zapisać na swoje konto gracze Furduncio Brasil. Od początku sezonu grali bowiem według schematu: wygrana – porażka – wygrana – porażka. Skoro ostatnio przegrali, to zgodnie z logiką teraz przyszła pora na zwycięstwo. W teorii wszystko się zgadzało, tym bardziej że ich przeciwnik – Lumina – po czterech kolejkach okupowała dół tabeli, mając na koncie zaledwie jeden punkt. Nic nie wskazywało na to, że ten stan rzeczy miałby się zmienić. A jednak spotkało nas małe zaskoczenie.

Choć mecz był wyrównany, to właśnie zawodnicy Luminy prezentowali się bardziej konkretnie i w pewnym momencie prowadzili już 2:0. Brazylijczycy chyba nie spodziewali się takiego oporu, ale jeszcze przed przerwą zdołali zdobyć gola kontaktowego, dając sygnał, że w drugiej połowie ruszą po swoje.

I rzeczywiście – po zmianie stron zagrali z klasą. Najpierw Diego Caballero świetnie dograł do Bruno Pessoi, a ten piękną główką doprowadził do remisu. Chwilę później, po kolejnej ładnej akcji, Furduncio wyszli na prowadzenie. Nie był to przypadek – to był efekt dobrej, przemyślanej gry, którą Brazylijczycy chcieli kontynuować.

Niestety, wtedy przytrafił im się gorszy moment. Kilka przespanych minut kosztowało ich utratę tego, co tak mozolnie odbudowywali, i na kilka chwil przed końcem znowu musieli gonić wynik. Canarinhos rzucili się do ataku i powinni wyrównać – najpierw Lucas Monteiro trafił w słupek, a potem doskonałej okazji nie wykorzystał Caio Barbosa. Zamiast więc łatwego zwycięstwa przyszło rozczarowanie.

Zawodnicy Furduncio byli na siebie wyraźnie źli – czuli, że rywal wcale nie był lepszy. Według nas sprawiedliwym rezultatem byłby remis, ale Lumina była po prostu skuteczniejsza. Tym samym po raz pierwszy w tym sezonie mogła poczuć smak zwycięstwa w Lidze Fanów i mamy nadzieję, że smakowało ono wyjątkowo.

Piąta kolejka w 12. dywizji przyniosła zdecydowany triumf Vikersonn UA II, który już przed przerwą zdołał zbudować solidną przewagę. Gospodarze narzucili tempo od pierwszych minut, a ich gra od początku wyglądała na dobrze przemyślaną. Dominacja w środku pola, szybkie wymiany i pewność w posiadaniu piłki - to ich cechowało. FC Łazarski starał się odpowiadać, ale przez długi czas brakowało mu konkretów.

Do przerwy wynik 2:0 dla Vikersonna, co dawało gospodarzom komfort przed drugą częścią meczu. Po zmianie stron przyspieszyli i ostatecznie zamknęli spotkanie. Kolejne gole – dwa trafienia autorstwa Bondarenki i hat-trick w wykonaniu Musoeva – padały z coraz większą regularnością, a rywale nie potrafili znaleźć sposobu, by odwrócić losy meczu. Wynik końcowy 7:2 najlepiej oddawał skalę przewagi.

Łazarski może mieć jednak pewne powody do optymizmu. Zdobyte bramki pokazują, że potrafili stwarzać sobie okazje. W tym spotkaniu różnica klas była jednak wyraźna: Vikersonn byli skuteczniejsi, bardziej poukładani i pewnie wygrywali każdy fragment gry. To był mecz, w którym Vikersonn UA II pokazał, że jest drużyną kompletną na tym poziomie – potrafi dobrze rozpocząć, utrzymać przewagę i dowieźć zwycięstwo do końca. FC Łazarski pozostaje z zadaniem na przyszłość: znaleźć stabilność i skuteczność w starciach z tak wymagającymi rywalami.

Gentlemani rozpoczęli sezon całkiem nieźle, jednak z czasem wszystko zaczęło się sypać. Kontuzje i nieobecności zaczęły wpływać na wyniki, a zespół zanotował serię dwóch porażek z rzędu. Teraz przyszło im się zmierzyć z Vox Populi – drużyną, która potrafiła z jednej strony dostać solidne lanie od Melangu, by chwilę później pokonać Dynamo Wołomin. Wszystko to sprawiało, że spodziewaliśmy się raczej wyrównanego spotkania i bez względu na końcowy wynik, takie właśnie ono było. Różnica polegała tylko na jednym aspekcie – skuteczności.

Sam mecz rozpoczął się spokojnie, choć pierwsze okazje zaczęły pojawiać się dość szybko. Po stronie Vox aktywny był Krzysiek Stachowicz, który najczęściej nękał bramkarza rywali. Ale golkiper Vox Populi też miał sporo pracy. I trzeba przyznać, że bronił bardzo dobrze, długo nie dając się pokonać. Równie dobrze radzili sobie jego koledzy z pola, którzy w pierwszej połowie wypunktowali przeciwnika bezlitośnie, schodząc na przerwę z wynikiem 3:0. Sprawa trzech punktów wydawała się wówczas niemal przesądzona.

Przegrywający mogli wpaść w swego rodzaju marazm i zniechęcenie, zwłaszcza że nawet gdy udawało im się dojść pod bramkę i oddać strzał, który wydawał się nie do obrony, Piotr Pieńkowski potrafił w spektakularny sposób odbić piłkę. Czasami naprawdę trudno było uwierzyć, że nie padł gol. I tak to właśnie wyglądało – jedni i drudzy atakowali, ale tylko jedni strzelali. Wydawało się, że gdy przy stanie 0:4 Gentlemenom wreszcie udało się otworzyć dorobek bramkowy za sprawą Marcela Hamze, mogą jeszcze pójść za ciosem. Nic bardziej mylnego – Vox Populi szybko odpowiedzieli kolejnym trafieniem, rozwiewając nadzieje rywali.

Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 2:7, choć z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że Gentlemani nie byli o pięć goli słabsi. Różnica dwóch, może trzech bramek lepiej oddawałaby przebieg spotkania. Nie zmienia to jednak faktu, że kryzys Gentlemenów trwa, a Vox Populi odnoszą drugie z rzędu zwycięstwo i w dobrym stylu inaugurują nowe stroje, które zadebiutowały właśnie w tej kolejce.

Rywalizacja Dynamo Wołomin z FC Melange była pojedynkiem młodości z doświadczeniem. Gospodarze bardzo potrzebowali zwycięstwa – dzięki niemu mogli zrównać się punktami z przeciwnikiem i utrzymać dystans do czołówki ligi. I to było widać od pierwszych minut tego spotkania.

Oba zespoły postawiły na otwarty futbol – akcje przenosiły się z jednego pola karnego pod drugie, a tempo gry było wysokie. W szeregach Dynamo jak zawsze ogromną pracę wykonał Mikołaj Matera – gracze Melanżu musieli się mocno natrudzić, by powstrzymać tego napastnika. Gospodarze mieli kilka dobrych okazji do zdobycia bramki, lecz piłka zamiast wpaść do siatki, minimalnie mijała słupek bramki FC Melange. Strzelecki impas trwał niemal 15 minut. Wtedy to goście wyprowadzili skuteczną kontrę – wystarczyły zaledwie dwa podania, by przenieść akcję spod własnego pola karnego pod bramkę rywala. W 20. minucie FC Melange prowadził już 0:2 – piłkę w środku pola otrzymał Andres Carmona, podprowadził ją kilka metrów i nie niepokojony przez nikogo oddał precyzyjny strzał z dystansu. Gospodarze ruszyli do odrabiania strat, ale tuż przed przerwą otrzymali kolejny cios – piłkę przed własnym polem karnym stracił Adam Domidowicz, a Łukasz Słowik takich prezentów nie marnuje. Do przerwy było 0:3 dla FC Melange.

Druga połowa również rozpoczęła się po myśli Melanżowników. W 30. minucie Kamil Marciniak oddał strzał, który „przełamał” ręce bramkarza, a Kamil Pietrzykowski z najbliższej odległości dobił piłkę do siatki. W międzyczasie mecz się zaostrzył – apogeum nastąpiło w 41. minucie, gdy Tomasz Kałun otrzymał czerwoną, a Damian Juszyński żółtą kartkę. Obie ekipy przez pewien czas musiały grać w osłabieniu, ale nie miało to już większego wpływu na końcowy wynik.

Dynamo co prawda strzeliło honorowego gola, jednak było to jedyne trafienie tej drużyny. FC Melange wygrało 4:1, choć nie można powiedzieć, że to zwycięstwo przyszło łatwo. Gospodarze byli wymagającym rywalem, ale tym razem doświadczenie wzięło górę.

13 Liga

Joga Bonito po raz kolejny potwierdziła, że w tym sezonie jest drużyną w znakomitej formie i zasłużenie zajmuje fotel lidera 13. ligi. Od pierwszych minut spotkania z Borowikami gospodarze przejęli inicjatywę i nie zamierzali oddawać pola rywalom. Widać było pewność w grze i konsekwencję w realizacji planu – Joga kontrolowała tempo meczu i cierpliwie czekała na swoje okazje.

Pierwszy gol padł w 8. minucie po pewnie wykonanym rzucie karnym przez Kamila Pietrzykowskiego. Chwilę później gospodarze mogli cieszyć się z drugiego trafienia, choć tym razem sporo pomógł im rywal, bo jeden z zawodników Borowików niefortunnie skierował piłkę do własnej bramki. Wynik 2:0 do przerwy był w pełni zasłużony, choć trzeba przyznać, że Borowiki również miały swoje momenty – zabrakło im jednak skuteczności i odrobiny szczęścia w kluczowych sytuacjach.

Po zmianie stron coraz wyraźniej było widać przewagę fizyczną Jogi. Gdy rywale zaczęli opadać z sił, do głosu doszedł Mateusz Hnatio – zawodnik, który już nie raz udowadniał, że potrafi błyskawicznie wykorzystać najmniejszy błąd przeciwnika. Jego szybkość i umiejętność odnajdywania się w polu karnym były nie do zatrzymania. Zanotował trzy bramki i jedną asystę, ponownie pokazując, że jest jednym z liderów tej drużyny.

Borowiki walczyły do końca i udało im się zdobyć trzy gole, ale to Joga przez cały mecz miała sytuację pod kontrolą. Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 7:3, a gospodarze utrzymali status niepokonanych oraz pozycję lidera tabeli. Jeśli dalej będą grać w takim stylu, tylko cud może powstrzymać ich marsz po mistrzostwo.

Zaruby United w poszukiwaniu swoich premierowych punktów zmierzyły się z Boiskowym Folklorem, który po porażce w pierwszej kolejce z niepokonaną do tej pory Jogą Bonito wygrywa wszystko. Biorąc pod uwagę formę obu drużyn, faworyt w tym meczu był oczywisty i już od pierwszych akcji rywalizacji było widać różnicę klas.

Boiskowy Folklor szybko przejął inicjatywę, choć długo nie potrafił znaleźć drogi do bramki. Dopiero po upływie kwadransa gry udało się przełamać szyki obronne Zarubów, a następnie w odstępie kolejnych dziesięciu minut goście jeszcze czterokrotnie pokonali Łukasza Kuleszę.

Wydawać by się mogło, że 0:5 to fatalny wynik, ale nie takie historie już widzieliśmy - drużyny przegrywające potrafiły odwracać losy spotkania w drugiej połowie. Tym razem jednak tak się nie stało. Boiskowy Folklor w drugich 25 minutach znacząco podkręcił tempo, wbijając rywalom kolejne… 10 bramek. Fenomenalny mecz rozegrał Franek Ciastko, który strzelił cztery bramki i zanotował sześć asyst. Udział przy dziesięciu golach w jednym meczu? Słowa uznania. Z tak grającym Frankiem Boiskowy Folklor może realnie myśleć o miejscu na podium, a kto wie - może nawet o walce o najwyższy skalp.

Po drugiej stronie bieguna są Zaruby United, które wciąż mają okrągłe zero punktów. Trudno nam uwierzyć, że bez konkretnych wzmocnień ta ekipa będzie w stanie włączyć się do walki o utrzymanie.

Już o godzinie 8:00 rozpoczęliśmy rywalizację w 13. lidze. Naprzeciw siebie stanęły Kresowia Warszawa i Cockpit Country. Obie ekipy miały na swoim koncie po siedem punktów, co dawało im odpowiednio trzecie i czwarte miejsce w tabeli. Mecz zapowiadał się więc bardzo ciekawie, a stawką tej rywalizacji było miejsce na podium po piątej serii gier.

W przedmeczowych zapowiedziach nieco więcej szans dawaliśmy Kresowii, jednak od pierwszego gwizdka byliśmy świadkami bardzo wyrównanego pojedynku. Oba zespoły od samego początku szukały okazji do zdobycia bramki, choć klarownych sytuacji było jak na lekarstwo. Tempo spotkania było szybkie, ale defensywy obu drużyn spisywały się bezbłędnie. Z drugiej strony obu ekipom brakowało większej dokładności w rozegraniu – większość akcji kończyła się jeszcze przed polem karnym rywala. Nie będzie więc przesadą stwierdzenie, że był to mecz rozgrywany głównie w środkowej strefie boiska.

Pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowym remisem, przy czym nieco lepiej w premierowych 25 minutach prezentowała się Kresowia. Niezwykle czujny w bramce Cockpitu był Michał Maziarz, który kilkukrotnie skutecznie interweniował na przedpolu. Po pierwszej części gry można było odnieść wrażenie, że trzy punkty powędrują do tego, kto jako pierwszy zdobędzie gola. I tą drużyną okazali się gospodarze. Najpierw mieli szansę na otwarcie wyniku z rzutu karnego, jednak „jedenastkę” przestrzelił bramkarz Kresowii, Michał Jędrak. W końcu jednak strzelecki impas przełamał Mirosław Nowacki, który wykorzystał zawahanie obrońców Cockpitu i pokonał bramkarza rywali. Trzy minuty później było już 2:0 — ponownie do siatki trafił Nowacki, a wynik na 3:0 ustalił Artem Janczylik.

Cockpit Country próbował jeszcze odwrócić losy spotkania, ale tego dnia ofensywa nie była jego najmocniejszą stroną. Ostatecznie skończyło się wynikiem 3:0 i to Kresowia Warszawa zgarnęła kolejny komplet punktów. Cockpit natomiast musiał przełknąć gorycz porażki, ale jeśli nie wykorzystuje się dwukrotnej gry w przewadze, trudno liczyć na korzystny rezultat.

O godzinie 8:00 na arenie AWF zmierzyły się ze sobą ekipy Elitarnych Gocław i Lisów Bez Polisy. Faworytem w tym starciu byli goście, którzy po dwóch udanych kolejkach chcieli podtrzymać serię zwycięstw. Gospodarze natomiast mieli na koncie tylko jedno wygrane spotkanie – to inauguracyjne – i wciąż czekali na przełamanie.

Od pierwszego gwizdka oglądaliśmy bardzo otwartą postawę obu drużyn. Mecz był wyrównany, a choć nie brakowało prób, długo żadna z nich nie potrafiła znaleźć drogi do bramki. Worek z golami rozwiązały Lisy dopiero po piętnastu minutach gry, gdy Jan Siulkowski wykończył składną akcję całego zespołu. Na odpowiedź Elitarnych czekaliśmy zaledwie dwie minuty, a nim się obejrzeliśmy, gospodarze wyszli na prowadzenie za sprawą trafienia Damiana Rojka. Tuż przed końcem pierwszej połowy byliśmy świadkami kolejnej szybkiej wymiany ciosów – Lisy doprowadziły do wyrównania, ale Elitarni jeszcze przed gwizdkiem zdobyli bramkę „do szatni”. Do przerwy na tablicy widniał wynik 3:2.

Po zmianie stron oglądaliśmy już widowisko z wyraźną przewagą gospodarzy. Elitarni przejęli inicjatywę i wykazali się znacznie lepszą skutecznością, choć Lisy nie zamierzały odpuszczać. Najpierw gospodarze wykorzystali rzut rożny, zamieniając go na gola, a w końcówce przyspieszyli tempo, co przełożyło się na czterobramkowe prowadzenie. Goście zdołali jeszcze odpowiedzieć – ponownie trafił Jan Siulkowski – ale na odrobienie strat było już za późno.

Końcowy wynik 6:3 pozwolił Elitarnym Gocław przełamać serię porażek i umocnić się w tabeli. Lisy Bez Polisy, mimo ambitnej gry i sporego zaangażowania, tym razem nie zdołały przedłużyć swojej zwycięskiej passy.

To było jedno z tych spotkań, w których trudno było choć przez chwilę przewidzieć, kto wyjdzie z niego zwycięsko. White Foxes i Nieuchwytni stworzyli naprawdę ciekawe widowisko, pełne walki, emocji i momentów, które mogły przechylić szalę na każdą ze stron.

Pierwsza połowa była dość wyrównana – gra toczyła się głównie w środkowej strefie boiska, a klarownych sytuacji nie było wiele. Dopiero w 17. minucie padł pierwszy gol. Tomasz Gaworski popisał się efektownym zwodem, wszedł w pole karne i precyzyjnym strzałem dał prowadzenie Nieuchwytnym. Lisy jednak szybko odpowiedziały i jeszcze przed przerwą doprowadziły do wyrównania, dzięki czemu na drugą połowę wychodziły z nową energią i wiarą w zwycięstwo.

Po zmianie stron spotkanie nabrało tempa. White Foxes zaczęli grać odważniej i to przyniosło efekt – na prowadzenie wyprowadził ich Maciek Chojnacki, który idealnie wyskoczył do dośrodkowania i uderzeniem głową pokonał bramkarza rywali. Od tego momentu rozpoczął się prawdziwy festiwal wymiany ciosów – Chojnacki był w kapitalnej formie i dołożył jeszcze dwa trafienia, kompletując hat-tricka, ale Nieuchwytni za każdym razem potrafili odpowiedzieć.

Mecz zakończył się wynikiem 4:4, co w pełni oddaje jego przebieg. Obie ekipy pokazały charakter, a Lisy mogą żałować, że przy tak świetnym występie swojego napastnika nie udało się sięgnąć po pełną pulę. Z kolei Nieuchwytni potwierdzili, że choć mają problemy ze skutecznością, to walki i ambicji zdecydowanie im nie brakuje.

14 Liga

O godzinie 15:00 na arenie AWF do meczu przystąpiły drużyny Elekcyjna FC i FC Olimpik.

Starcie zapowiadało się ciekawie ze względu na sytuację w tabeli. Gospodarze zajmowali przedostatnie miejsce, a ich rywale wciąż czekali na pierwsze punkty w sezonie. Co ciekawe, wszystkie dotychczasowe mecze przegrywali minimalnie, „rzutem na taśmę”, różnicą najwyżej dwóch bramek.

Początek spotkania należał do Elekcyjnych. Już w 4. minucie, po skutecznym odbiorze Adriana Kanigowskiego, piłkę do siatki posłał Adrian Swacik, pewnym strzałem pokonując bramkarza rywali i wyprowadzając swój zespół na prowadzenie. Z każdą minutą jednak Olimpik rósł w siłę, mimo że gospodarze częściej utrzymywali się przy piłce, to właśnie szybkie, dynamiczne akcje gości przyniosły im wyrównanie. Jeden z kontrataków wykorzystał Valentyn Hordichuk, a na chwilę przed przerwą ten sam zawodnik popisał się efektownym dryblingiem, mijając obrońcę i dając Olimpikowi prowadzenie 2:1.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ znaczącej zmianie. Elekcyjna miała większe posiadanie piłki, ale to Olimpik był skuteczniejszy pod bramką. Na dziesięć minut przed końcem precyzyjnym uderzeniem głową prowadzenie podwyższył kapitan zespołu, Artur Prokopchuk, a tuż przed końcowym gwizdkiem pierwsze zwycięstwo Olimpiku przypieczętował Maksym Zhukov. Gospodarze odpowiedzieli jeszcze błyskawicznym trafieniem Maćka Płuski, lecz na odrobienie strat było już za późno.

Końcowy wynik 2:4 pokazał, że główną przyczyną porażki Elekcyjnej był brak pełnego składu. Aby wrócić na zwycięską ścieżkę, zespół będzie musiał wykazać się większą mobilizacją w kolejnych kolejkach. FC Olimpik natomiast wreszcie przełamał złą passę i udowodnił, że w najbliższych meczach może realnie powalczyć o wyjście ze strefy spadkowej.

Na zakończenie zmagań 5. kolejki 14. Ligi otrzymaliśmy starcie rodem z sezonu Lato 2025 – kopie skruszyli Warsaw Pistons oraz Heavyweight Heroes. Przeczucie, że możemy być świadkami gradobicia goli, potęgował fakt, iż oba zespoły nie dysponowały nominalnym bramkarzem. Funkcję tę musieli pełnić odpowiednio Filip Reniec i Daniel Stasiński.

Ten drugi już od pierwszych minut miał pełne ręce roboty, bowiem swoimi ofensywnymi wypadami regularnie nękał go Kacper Romanowski. Obraz gry wyglądał następująco – Pistons częściej utrzymywali się przy piłce, szukając pojedynków 1 na 1, natomiast goście nie bawili się w półśrodki i starali się jak najszybciej przerzucać piłkę w okolice pola karnego za pomocą długich podań. Które rozwiązanie okazało się skuteczniejsze? Odpowiedź poznaliśmy w 11. minucie meczu, gdy świetnie dokręcone dośrodkowanie z głębi pola Marek Malenka zamienił na gola Rafał Spodar. Niedługo potem ta sama metoda pozwoliła ekipie HH podwyższyć prowadzenie – tym razem do siatki trafił Mateusz Nykiel po asyście Janickiego.

Nie znaczy to jednak, że „Pistonsi” nie mieli swoich okazji – wręcz przeciwnie. Gdyby nie świetnie dysponowany Stasiński, remis wcale nie byłby niezasłużony. W końcu jednak stało się to, co wydawało się nieuniknione – gola kontaktowego zdobył Romanowski. Heavyweight Heroes nie zamierzali jednak zaprzepaścić tego, co z takim trudem wypracowali. Podwojenie wysiłków zaowocowało akcją Suriaka i Nykiela, w której ten drugi, schodząc na lewą nogę, oddał piekielnie mocny strzał – taki, że mało nie rozerwał siatki!

Po zmianie stron wspomniany Mateusz Nykiel ponownie wpisał się na listę strzelców, w bardzo podobnych do poprzedniego gola okolicznościach, choć z nieco bliższej odległości. Nadzieje gospodarzy na choćby częściowy sukces podtrzymywał Romanowski, który pięknym strzałem z dystansu zmniejszył stratę. Ku nieszczęściu młodszej z ekip, kolejne trafienia Nowickiego, Malenki i Nykiela, a także niefortunny samobój bohatera gospodarzy – Romanowskiego – sprawiły, że na tablicy wyników widniało już 2:8, a komplet punktów dla gości wydawał się przesądzony.

Drużyna Daniela Dudzińskiego w końcówce nieco spuściła z tonu, pozwalając rywalom zdobyć jeszcze dwa gole autorstwa Romanowskiego, ale mimo to bez większych problemów dowiozła czterobramkową przewagę do końcowego gwizdka. Było to dopiero drugie zwycięstwo Heavyweight Heroes w tym sezonie, dzięki któremu – przynajmniej na razie – opuścili strefę spadkową. Tym samym udany rewanż za letnią porażkę stał się faktem.

W ostatnich miesiącach bardzo podobała nam się forma prezentowana przez ekipę BRD Young Warriors. Dobry występ w lidze letniej, a potem niezła inauguracja sezonu zasadniczego - trzy zwycięstwa na początek mówiły same za siebie. Nawet mimo ostatniej porażki z Warsaw Pistons byliśmy zdania, że to właśnie Młodzi Wojownicy są tutaj minimalnym faworytem.

Z kolei Santiago przyjechało na Grenady z bagażem dwóch dość bolesnych porażek i wielu zastanawiało się, czy Piotrek Wójtowicz i spółka dadzą radę szybko wrócić na należne im miejsce. Ale tego, co zobaczyliśmy na początku pierwszej połowy, nie spodziewał się chyba nikt.

Zaczęło się od kapitalnego uderzenia z dystansu samego kapitana Remberteu. Piłka prześlizgnęła się przez dłonie Mateusza Adamca i było 1:0. Chwilę później ten sam zawodnik podwyższył wynik z rzutu karnego na 2:0, a gracze BRD wyglądali na kompletnie zagubionych i, kolokwialnie mówiąc, nie potrafili się „ogarnąć”. Natomiast zawodnicy z Rembertowa doskonale to wykorzystywali. Ani się obejrzeliśmy, a na tablicy widniał wynik 4:0. Tak naprawdę Młodzi Wojownicy wzięli się nieco w garść dopiero przy stanie 0:5 - wtedy zdobyli nawet gola i szli po kolejne. Niestety, zaraz po tym przytrafiła im się banalna pomyłka, którą bezlitośnie wykorzystał Kamil Zawada, ustalając wynik pierwszej części na 6:1.

Tym samym nie było już wątpliwości, jak to się wszystko skończy. Druga połowa stała się klasyczną "na dogranie". Santiago nie forsowało już tak tempa jak wcześniej, z kolei przegrywający po prostu nie mieli argumentów, by postraszyć rywala choćby zalążkiem remontady. Po ostatnim gwizdku podsłuchaliśmy, że w składzie BRD zabrakło dwóch bardzo konkretnych zawodników, ale nawet bez nich można było oczekiwać czegoś więcej. Ostatecznie skończyło się wynikiem 8:2 dla Santiago, który mówił o tej partii wszystko. W grze Wojowników momentami brakowało wiary, choć z drugiej strony, gdy dostajesz tyle „gongów” na dzień dobry, to faktycznie może ci się wszystkiego odechcieć.

Co do Santiago, to należą im się brawa. Weszli w spotkanie bardzo energetycznie, grali skutecznie i nie zostawili nawet cienia wątpliwości, że zasługują na sukces. Jeśli utrzymają takie nastawienie i skuteczność, powrót na miejsce premiowane awansem powinien nastąpić błyskawicznie.

Spodziewaliśmy się, że to spotkanie będzie hitem i nie rozczarowaliśmy się ani trochę. Obie ekipy stworzyły kapitalne widowisko, które trzymało w napięciu do ostatniego gwizdka sędziego.

A zaczęło się bardzo wcześnie, bo już w 4. minucie Kanarki wyszły na prowadzenie po golu Jakuba Gałęzowskiego, by minutę później prowadzić już 2:0 po trafieniu Adriana Mulaka. Oldboys długo jednak nie pozostawali dłużni. W 8. minucie Łukasz Łukasiewicz popisał się bezpośrednim uderzeniem z rzutu rożnego, które wylądowało w siatce! Gospodarze odpowiedzieli trafieniem Jakuba Kowalskiego, a dosłownie chwilę później oglądaliśmy solidnego kandydata do bramki kolejki - fenomenalny strzał Damiana Bartosiewicza z dystansu w samo okno bramki Jakuba Piwowarczyka.

Inicjatywa była wyraźnie po stronie Oldboys. W 15. minucie do remisu doprowadził Piotr Grudzień, minutę później to goście wyszli na prowadzenie po golu Dariusza Sierawskiego, a w 19. minucie wynik na 3:5 ustalił Łukasz Łukasiewicz. Wydawało się, że doświadczenie Oldboys przeważy w tym meczu.

Jednak w drugiej połowie odpaliła się młodzieńcza fantazja Kanarków, a na plan pierwszy wysunął się duet Jakub Kowalski – Tomasz Díaz Castaños. W 29. minucie Castaños dośrodkował z rzutu rożnego, a Kowalski zapakował piłkę do siatki. Ekipa Mateusza Chatrego powoli, ale skutecznie kruszyła obronny mur, jakim była defensywa Oldboys Derby. Bardzo aktywny był Kowalski. Jego częste dryblingi siały popłoch wśród obrońców, którzy często musieli ratować się faulami, by zatrzymać rozpędzonego napastnika Kanarków. W 40. minucie Díaz Castaños poprowadził akcję lewym skrzydłem i z bardzo ostrego kąta strzelił od poprzeczki — mieliśmy remis! Gospodarze poszli za ciosem, a na dwie minuty przed końcem Castaños zapracował na miano bohatera swojej drużyny: znów pogalopował lewą flanką, minął dwóch obrońców i nie dał szans golkiperowi Oldboys.

Kanarki wyszarpały zwycięstwo i dzięki temu utrzymały drugą lokatę w tabeli 14. ligi.

Starcie między Milkeen FC a BS Zadymiarze wyglądało na papierze tak, że mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Goście przystępowali do tego meczu z passą trzech zwycięstw, notując jedynie wpadkę na samym początku sezonu.

Predykcje nie zawiodły – już w 3. minucie Zadymiarze objęli prowadzenie za sprawą trafienia Mateusza Hofmana, który potężnym strzałem posłał piłkę prosto pod poprzeczkę. Dominacja gości była wyraźnie widoczna. Nie pozwalali rywalom na konstruowanie akcji, a sami regularnie dokładali kolejne gole. Świetną formą imponował Dominik Zawiślak, który jeszcze przed przerwą skompletował hat-tricka, a zespoły schodziły do szatni przy wyniku 0:6.

Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Strzelanie kontynuował Zawiślak, który dołożył jeszcze dwa trafienia, powiększając swój imponujący dorobek. Bramkę honorową dla Milkeen zdobył Krzysztof Krajewski, wykorzystując błąd w defensywie rywali i przerywając ich marsz po czyste konto. U Zadymiarzy widać było pełne zaangażowanie. Młody zespół biegał bez przerwy przez całe spotkanie, nie pokazując oznak zmęczenia. Goście dorzucili do końca aż siedem kolejnych bramek, zwyciężając ostatecznie 15:1.

Wynik mówi sam za siebie – BS Zadymiarze są obecnie wyraźnym faworytem do triumfu w 14. lidze, a póki co trudno wskazać drużynę, która mogłaby im zagrozić. Milkeen natomiast, jeśli chce realnie powalczyć o podium, musi poprawić frekwencję i wykazać się większą mobilizacją w nadchodzących kolejkach.

15 Liga

W 15. lidze zapowiadało się bardzo ciekawe spotkanie Pogromców Poprzeczek z zespołem Yug.Bud. Zarówno gospodarze, jak i goście rozpoczęli sezon znakomicie - po czterech kolejkach obie drużyny pozostawały niepokonane. Pogromcy, z jednym remisem na koncie, zajmowali nieco niższą pozycję w tabeli niż ich rywale, którzy z kompletem zwycięstw przewodzili stawce.

Początek meczu był spokojny, obie drużyny wyczekiwały na błędy przeciwnika. Yug.Bud, dysponując szybkimi zawodnikami w ofensywie, nastawił się na kontrataki. Pogromcy z kolei szukali swoich szans w kombinacyjnych akcjach duetu Marcin Kowalski – Mateusz Niewiadomy.

Pierwsza bramka padła w 8. minucie, kiedy Volodymyr Kharin wykorzystał podanie Vladyslava Korobki i wyprowadził gości na prowadzenie. Od tego momentu przewaga Yug.Bud rosła z każdą minutą. Ich akcje były dynamiczne i raz po raz zagrażały bramce gospodarzy. Pogromcy próbowali odpowiadać, lecz brakowało im precyzji i zrozumienia w kluczowych momentach. Tuż przed końcem pierwszej połowy duet Korobka – Kharin ponownie dał o sobie znać, podwyższając wynik na 0:2. Do przerwy rezultat nie uległ już zmianie.

Po zmianie stron goście nadal dominowali. Ich akcje były coraz groźniejsze, a kolejne bramki wydawały się kwestią czasu. Trafienie na 0:3 było dziełem Vasyla Snirnova, który pewnym strzałem pokonał Michała Trelę. W 40. minucie Pogromcy zdobyli pierwszą bramkę. Dwójkową akcję Marcina Kowalskiego z Aleksandrem Peszko skutecznie wykończył ten drugi, zmniejszając straty do 1:3. Niestety, chwilę później Volodymyr Kharin ponownie błysnął formą, zdobywając dwie kolejne bramki i ustalając wynik na 1:5.

Wysokie prowadzenie nieco rozluźniło zespół Yug.Bud, co wykorzystali oponenci. Najpierw pięknym uderzeniem popisał się Marcin Kowalski, a chwilę później ten sam zawodnik wywalczył rzut karny. Sędzia wskazał na „wapno”, a Olek Markowski pewnym strzałem pokonał bramkarza gości, dając Pogromcom nadzieję. Niestety, były to tylko miłe złego początki. W końcówce spotkania goście ponownie przejęli inicjatywę i w kilka minut zdobyli trzy kolejne bramki. Gospodarze popełniali zbyt wiele błędów w obronie, brakowało im sił, co przy tak wymagającym rywalu okazało się kluczowe.

Mecz zakończył się wynikiem 3:8. Pogromcy Poprzeczek ponieśli pierwszą porażkę w sezonie, która zepchnęła ich na 5. miejsce w tabeli. Yug.Bud zanotował piąte z rzędu zwycięstwo i umocnił się na pozycji lidera 15. ligi.

Było to bezpośrednie starcie o podium 15. ligi i w obu ekipach dało się wyczuć ogromną mobilizację. Inter nie zaszalał jednak z frekwencją, co ostatecznie okazało się dla tej drużyny fatalne w skutkach.

Początkowo to właśnie goście dyktowali warunki gry i kreowali znacznie więcej groźnych akcji — tylko świetna dyspozycja Piotra Arendta sprawiała, że wynik przez długi czas pozostawał bezbramkowy. Dopiero w 13. minucie Inter przeprowadził skuteczną, dwójkową akcję – podanie Viacheslava Ufimtseva na gola zamienił Pavlo Hordieiev. Już minutę później było 0:2, gdy Bohdan Kulbashny wyłuskał piłkę i w sytuacji sam na sam nie dał szans bramkarzowi.

Oldboys długo nie mogli znaleźć drogi do siatki Serhiia Zaridze, aż w 20. minucie kapitalnym golem z przewrotki popisał się Piotr Grudzień. Ten sam zawodnik chwilę później zdobył bramkę wyrównującą po indywidualnej akcji, a jeszcze przed przerwą Oldboys wyszli na prowadzenie po przepięknym uderzeniu z rzutu wolnego autorstwa Jacka Łukasiewicza.

W finałowej odsłonie gospodarze coraz śmielej zapuszczali się pod bramkę Interu. W 30. minucie Viacheslav Ufimtsev został ukarany czerwoną kartką za bezmyślny faul na wychodzącym na czystą pozycję Łukaszu Łukasiewiczu. Oldboys szybko wykorzystali przewagę liczebną – kapitalnym uderzeniem z dystansu popisał się ponownie Jacek Łukasiewicz, podwyższając na 4:2.

Chwilę później mogło być nawet 5:2, ale Piotr Grudzień z dystansu nie trafił do praktycznie pustej bramki. Mimo to Oldboys byli w komfortowej sytuacji. Brak zmian w Interze przekładał się na rosnące zmęczenie i coraz większą niedokładność w grze. Pavlo Hordieiev dwoił się i troił, był niemal nieustannie groźny, a w 40. minucie zdobył kolejną bramkę dla swojego zespołu. Nie był jednak w stanie odwrócić losów meczu i to Oldboys mogli cieszyć się z kompletu punktów!

KP Syrenka nie zapadła się pod ziemię. Ktoś powie - a dlaczego miałoby to nastąpić? No cóż, porażka z RCD Los Rogalos, a więc zespołem, który w naszej lidze dostawał w ostatnich miesiącach takie bęcki jak nikt inny wcześniej, na pewno chluby ekipie gości nie przyniosła. Ale wiadomo - to tylko amatorska piłka.

Nawet jeśli gracze Syrenki wiedzieli, że prawdopodobnie zaprzepaścili w ten sposób jedyną szansę na zdobycie jakichś punktów w tym sezonie, to i tak stawili się do konfrontacji z Szeregiem Homogenizowanym w całkiem przyzwoitej liczbie. I oczywiście chcielibyśmy napisać, że pokazali klasę, że byli wyrównanym przeciwnikiem dla rywali… no ale niestety. Ten mecz tak naprawdę skończył się już po kilku minutach. W pierwszej groźnej akcji Szereg wyszedł na prowadzenie, a chwilę później było już 3:0.

Syrenka jednak nie odpuszczała. To nie jest tak, że chłopaki kładli przed przeciwnikiem czerwony dywan do swojej bramki. Po prostu brakowało jakosci i konkretów. Dopiero przy stanie 0:5 ligowi outsiderzy wreszcie mieli powód do radości. Maksymilian Pająk zagrał do Wojtka Woźniaka, a ten znalazł sposób na Adriana Zarasia.

To jednak tylko zdenerwowało faworytów, którzy w drugiej połowie zdobyli siedem goli z rzędu i prowadzili aż 12:1! Łupem bramkowym podzielili się przede wszystkim Aleksander Ryszawa oraz Jakub Myszór, choć warto docenić, że niemal wszyscy gracze Szeregu zapisali się w meczowym protokole z golem lub asystą. Na pocieszenie dla Syrenki - to oni zdobyli ostatnie trafienie w tej potyczce. Uczynił to Kacper Stępniak, ustalając wynik na 12:2.

Wiadomo, że przegrani muszą cieszyć się nawet z małych rzeczy, więc dobrze, że padły dla nich chociaż te dwa gole. Nie ma jednak wątpliwości, że piłkarsko byli dużo słabsi. A pomyśleć, że Szereg to przecież - przynajmniej według tabeli - ligowy średniak. Strach więc pomyśleć, co będzie, gdy przyjdą mecze z prawdziwymi tuzami 15. ligi. Dlatego drodzy gracze Syrenki: trzymajcie się dzielnie!

Nie trzeba być bacznym obserwatorem 15. ligi, żeby ocenić procentowo szanse Wombatów na zwycięstwo z Green Teamem. Delikatnie rzecz ujmując nie były one najbardziej ekskluzywne. Wombaty jednak grają w tym sezonie solidnie i tak naprawdę tylko jeden mecz oddały bardzo wysokim wynikiem. Green Team punktów miał na swoim koncie znacznie więcej, choć ostatnio potknął się z Pogromcami Poprzeczek i dobrze wiedział, że na kolejną wpadkę pozwolić sobie nie może.

Mecz zaczął się jednak sensacyjnie! Paweł Kazimiriuk dostał podanie, ładnie odwrócił się w stronę bramki i pokonał Sebastiana Durańskiego. O konsternacji w obozie Zielonych nie mogło być jednak mowy. Każdy wiedział, że to dopiero początek i wszystko może się jeszcze odwrócić. Wombaty niestety nie zdołały namówić sędziego, by zagwizdał po raz ostatni ;) za to arbiter miał coraz więcej pracy ze wskazywaniem na środek boiska, bo Green Team błyskawicznie wziął się do roboty.

Szybko padło wyrównanie, potem zrobiło się 2:1, a na 3:1 ładnym uderzeniem z dystansu popisał się Łukasz Kuna. Ekipa Roberta Zawistowskiego nabierała rozpędu i nie było już wątpliwości, że tej maszyny nikt nie zatrzyma. Tym bardziej, że na nieszczęście Wombatów obudził się najlepszy zawodnik Zielonych Piotrek Waszczuk, który po przerwie zdobył gola na 4:1 a potem, jeszcze ładniejszego na 5:1.

Przegrywający mimo wszystko próbowali. Nieźle prezentował się Janek Śmigielski, szarpał ile mógł Maciek Stąporek, ale to było zdecydowanie za mało. W końcówce, już przy bardzo wysokim wyniku, Wombaty dwukrotnie obiły słupek i szkoda, że piłka choć raz nie wpadła do siatki, bo na tego jednego gola chłopaki naprawdę zasłużyli. Była walka, była nieustępliwość, ale rywal był po prostu lepszy.

Zieloni wracają na zwycięską drogę, z kolei Wombaty muszą poszukać punktów w starciu z przeciwnikiem bardziej na swoim poziomie.

RCD Los Rogalos w 4. kolejce mieli wreszcie powody do świętowania. Po serii uciążliwych porażek, a momentami wręcz klęsk, w końcu zagrali wyrównany mecz – i co więcej, wygrali go! Paradoksalnie była to również dobra wiadomość dla ekipy NieDzielnych. Stało się bowiem jasne, że nie grozi im miano pierwszego zespołu, który dał się pokonać Rogalom – a taka presja potrafi czasem poplątać nogi.

Z drugiej strony forma rywali sprawiała, że nikt nie mógł być niczego pewien. Nawet jeśli bukmacherzy z Superbetu wystawili niski kurs na wygraną NieDzielnych, to historia zna wielu, którzy skusili się, by postawić na Rogali (tak, Marcin Godlewski, o Tobie mówię). My jednak byliśmy raczej przekonani, że na serię dwóch zwycięstw z rzędu Mateusz Drumlak i spółka będą musieli jeszcze poczekać. I, jak się okazało – nie pomyliliśmy się.

Początek meczu wyglądał klasycznie – sporo szachów, badanie sił, żadnych fajerwerków. Aż w końcu na boisku pojawił się ON, prawdziwy game changer – Maciek Piątek. Zawodnik, który wniósł nową energię i zmienił obraz gry. Mówi się, że to jego ostatnie chwile wolności (krążą bowiem pogłoski o zbliżających się oświadczynach), więc nic dziwnego, że po wejściu na plac biegał jak pies spuszczony ze smyczy. To właśnie jego wejście rozruszało ofensywę NieDzielnych. Chwilę po zameldowaniu się na murawie zaliczył błyskawiczną asystę – po jego zagraniu z rzutu rożnego Janek Wójcik głową otworzył wynik spotkania. Faworyci poszli za ciosem – dosłownie chwilę później Sławek Godyński huknął z lewej nogi nie do obrony i było już 2:0. Punktowanie Rogali trwało w najlepsze – po kilku minutach przewaga wzrosła do trzech bramek. Dopiero wtedy Los Rogalos przypomnieli sobie, że w piłce nożnej liczą się gole. Trafienie zaliczył Mateusz Drumlak, ale odpowiedź była natychmiastowa – ponownie błysnął Maciek Piątek, dogrywając piłkę do Sławka Godyńskiego, który po raz drugi wpisał się na listę strzelców. Na przerwę NieDzielni schodzili z bezpiecznym prowadzeniem.

Druga połowa miała już nieco inny przebieg. Rogale nie mieli nic do stracenia i zagrali odważniej, stwarzając kilka naprawdę groźnych sytuacji. W jednej z nich Marcin Aksamitowski w sobie tylko znany sposób obronił strzały rywali, ratując zespół przed stratą gola. A gdy chwilę później Bartek Kujawiński trafił na 5:1, stało się jasne, że o sensacji nie ma mowy. Rogalom to jednak nie przeszkadzało i ich ambicja została nagrodzona – Mateusz Drumlak zdobył jeszcze dwa gole, kompletując hat-tricka i ustalając wynik na 5:3.

Dla NieDzielnych było to długo wyczekiwane zwycięstwo – pierwsze od wielu miesięcy. Co najważniejsze, nie przyszło ono w męczarniach, lecz było efektem dobrej, przemyślanej (a przynajmniej tak się nam wydawało) gry. To wygrana, która z pewnością poprawi morale drużyny Marcina Aksamitowskiego.

Los Rogalos mimo porażki również mogą być zadowoleni. Zagrali drugi z rzędu wyrównany mecz, co dla nich jest nowością – w poprzednich kolejkach często wszystko kończyło się już w okolicach 5. minuty. Widać zresztą wyraźny postęp w ich grze i oby w tym kierunku nie zwalniali tempa.

16 Liga

Biorąc pod uwagę, że w inauguracyjnej kolejce 16. ligi Vitaura swój mecz wysoko przegrała, a FC Ballers przejechali się po swoich oponentach, konkluzja była prosta. Ballersi jawili się jako murowany kandydat do trzech punktów, a różnica bramek mogła być tutaj spora. Ale już gdy patrzyliśmy na rozgrzewkę Vituary, trudno było uwierzyć, że ci ludzie mogliby tutaj tak wysoko przegrać. To nie byli goście z łapanki, tylko solidnie zbudowani faceci, którzy na boisko weszli z dużą determinacją.

I co? I zaczęli mecz od 3:0! A mogło być jeszcze wyżej, bo początek w ich wykonaniu był naprawdę energetyczny, a Ballersi jakby nie spodziewali się, że przeciwnik potrafi tak dobrze grać. Jednak przegrywający z czasem zaczęli się budzić. Jednym z pierwszych sygnałów ich powrotu do spotkania był słupek po strzale Maksymiliana Pająka. I o ile wówczas Vitaurze jeszcze się udało, to później szczęście już ich opuściło. Rywale zaczęli podkręcać tempo i - od słowa do słowa - zaczęli odrabiać straty. Najpierw 1:3, potem 2:3, a w Vitaurze widać było totalne pogubienie w defensywie, co poskutkowało nie tylko wyrównaniem, ale też tym, że Ballersi do przerwy prowadzili 4:3!

To wszystko zapowiadało nam mega emocje w drugiej części spotkania - i tak też było. Oczywiście również tutaj sytuacji było bez liku, a wynik zmieniał się jak w kalejdoskopie. Tym razem jednak Vitaura okazała się zespołem, który zachował chyba więcej sił na końcówkę. Pomogła w tym szeroka ławka rezerwowych, ale różnicę zrobił przede wszystkim jeden gość - Patryk Przybysz. To on, przy stanie 5:5, dograł z rzutu rożnego wprost na głowę Konrada Glinki, który dał ekipie w białych strojach prowadzenie. Chwilę później Patryk znów świetnie się zachował. Vitaura wykorzystała brak obrony u Ballers, a gola strzelił finalnie Łukasz Zawadka. Ballersi nie spuścili z tonu i w końcówce zdołali jeszcze raz ukąsić, ale na więcej nie starczyło im już czasu.

Szalone to było 50 minut! I mimo małej draki po ostatnim gwizdku, naprawdę fajnie się tę potyczkę oglądało. Brawo dla Vituary, która pokazała, że na pewno nie jest tak słaba, jak sugerowała to pierwsza kolejka. Z kolei dla Ballers to nauczka, że w mecz trzeba wchodzić znacznie szybciej niż przy stanie 0:3. Bo gdyby inaczej rozegrali początek, kto wie, czy końcowy rezultat nie byłby odwrotny.

"Ach, co to był za mecz!” – śmiało możemy użyć tego cytatu, patrząc na spotkanie pomiędzy PPKS Tornado a drugim zespołem Ternovitsii. Na zeszłotygodniowej inauguracji 16. ligi gospodarze ulegli swojemu rywalowi, natomiast goście odnieśli pewne zwycięstwo. Tym razem mieliśmy nowy tydzień, nową kolejkę i nowe nadzieje.

Tornado rozpoczęło od mocnego uderzenia, któremu na imię Jakub, a dokładniej Jakub Mogenot. Już w 4. minucie otworzył wynik meczu, który zresztą był jego prawdziwym show. To niespodziewane prowadzenie gospodarzy utrzymało się jednak tylko chwilę – po trzech minutach Ternovitsia doprowadziła do wyrównania.

Kolejne fragmenty spotkania ponownie należały do gospodarzy, a właściwie do Kuby, który dwukrotnie wykorzystał świetne podania od kolegów. Gra była jednak wciąż wyrównana, a najmniejszy błąd mógł zmienić losy meczu – i tak właśnie się stało. W 15. minucie Wojtek Nowicki pechowo skierował piłkę do własnej bramki, za chwilę był już remis, a minutę później goście, tym razem już bez „pomocy” rywala, ponownie objęli jednobramkowe prowadzenie.

Do końca pierwszej połowy obaj bramkarze nie mogli narzekać na nudę i co chwilę byli zmuszani do popisania się refleksem, by utrzymać wynik. Kiedy wydawało się, że przerwa nadejdzie przy minimalnej przewadze Ternovitsii, po raz czwarty błysnął Kuba Mogenot, pokonując bramkarza rywali i ustalając wynik pierwszej połowy na 4:4.

Druga część meczu zaczęła się bliźniaczo podobnie do pierwszej – mocne wejście Kuby i błyskawiczne prowadzenie 5:4 dla PPKS Tornado. Chwilę później gospodarze musieli grać w osłabieniu przez trzy minuty, lecz oponenci nie potrafili wykorzystać tej sytuacji. Spotkanie pozostawało niezwykle wyrównane, z licznymi ofensywnymi akcjami po obu stronach i świetnymi interwencjami bramkarzy. Upływający czas działał na korzyść gospodarzy, ale jednobramkowy bufor nie dawał pełnego komfortu. Dopiero w 44. minucie Jędrzej Leśniewski zdobył gola na wagę zwycięstwa, podwyższając wynik na 6:4. Dwie bramki przewagi okazały się bezpiecznym zapasem, którego Tornado już nie wypuściło z rąk, sięgając po swoje pierwsze punkty w sezonie.

Ternovitsia II tym razem musiała przełknąć gorycz porażki, ale widowisko, które obie drużyny zafundowały kibicom, z pewnością było warte obejrzenia.

Po tym spotkaniu nie mamy już wątpliwości, że 16. liga będzie poziomem dwóch prędkości. Choć obie ekipy stawiły się na placu w solidnych składach, z każdą kolejną minutą coraz wyraźniej widać było ogromną różnicę, zarówno w organizacji gry, utrzymaniu formacji, pomyśle na rozegranie, jak i w indywidualnych umiejętnościach.

W 7. minucie wynik otworzył Roman Spodaryk, ale NWDGamers szybko odpowiedzieli trafieniem Kacpra Paciorkowskiego. Standart nie pozostawił tego bez reakcji i już w kolejnej akcji po raz pierwszy błysnął supersnajper gości, Ruslan Datskiv, ponownie wyprowadzając swój zespół na prowadzenie. Od tego momentu przewaga „zielonych” była już bezdyskusyjna. Gospodarzom nie pomogła nawet czerwona kartka dla Dmytro Prystupy, który sfaulował zawodnika wychodzącego na czystą pozycję. Mimo gry w przewadze Gamers nie tylko nie potrafili znaleźć drogi do siatki Nazariiego Romaniuka, ale wręcz sami stracili gola. Pierwsza połowa zakończyła się wymownym wynikiem 1:7.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ zmianie. Ruslan Datskiv wrzucił kolejny bieg, a defensywa NWDGamers po prostu nie była w stanie za nim nadążyć. Napastnik Standartu zakończył mecz z siedmioma golami i trzema asystami na koncie, notując występ, który można śmiało określić mianem spektakularnego.

Swoją cegiełkę do zwycięstwa dołożyli również Roman Spodaryk, Dmytro Rublovskyi oraz Dmytro Datskiv. Standart pewnie wygrał 16:3, umacniając się na pozycji lidera.

Facebook

Reklama

Tabela

Social Media

Youtube

Reklama