RAPORT MECZOWY! 17. KOLEJKA - SEZON 24/25

Choć wiele znaków zapytania zamieniło się już w wykrzykniki, wciąż nie znamy odpowiedzi na to najważniejsze – kto zostanie mistrzem Ligi Fanów? Przedostatnia kolejka dostarczyła jednak ogromnych emocji. Była pełna zwrotów akcji zarówno w walce o medale, jak i o utrzymanie. Nie brakowało jednak spotkań, w których wszystko stało się jasne już po kilku minutach gry. Jedno jest pewne – Liga Fanów wciąż potrafi zaskakiwać!
W tej serii gier, o czym pisaliśmy już wcześniej, padło ponad 1000 bramek! Dwucyfrowe wyniki były na porządku dziennym – ale takie właśnie są uroki finałowych kolejek. Jak dokładnie przebiegały poszczególne spotkania? O tym przeczytacie w relacjach przygotowanych przez naszych koordynatorów.
W Ekstraklasie najciekawszy pojedynek kolejki rozegrały Ogień Bielany i Otamany – stawka była konkretna: bezpośredni bój o medale. Gospodarze musieli wygrać, by zagwarantować sobie co najmniej brąz, ale i goście przyjechali po pełną pulę, więc z góry było wiadomo, że będzie ogień – dosłownie i w przenośni.
Już na początku mocny cios wyprowadziła ekipa z Ukrainy – Borys Ostapenko otworzył wynik, a chwilę później gospodarze grali w przewadze po żółtej kartce dla Yegora Boiko. Sytuacje były, determinacja też – ale piłka uparcie nie chciała wpaść. Dwa razy gospodarzy zatrzymał słupek, a gdy w końcu Ogień się „wyszumiał”, Ostapenko znów uderzył – tym razem z dystansu, bez szans dla Świercza. Do przerwy 0:2 i było jasne, że druga połowa zapowiada się emocjonująco.
Bielany rzuciły się do odrabiania strat, ale seryjnie marnowały swoje okazje. Dopiero samobój Vitalii Yakovenki tchnął nadzieję w zespół Janka Napiórkowskiego. Chwilę później... znów cios od Otamanów – dwie kapitalne akcje i znów przewaga rosła. Przy stanie 1:4 Ogień jeszcze raz się podniósł – dwie szybkie bramki i zrobiło się 3:4. Emocje były ogromne, a temperatura meczu rosła z każdą minutą. Przy 4:5 Otamany wrzuciły wyższy bieg i nie dały się już dogonić. Kolejne gole przypieczętowały ich zwycięstwo 4:7. Tym samym to ekipa z Ukrainy za tydzień zagra z Gladiatorami o mistrzostwo.
Ogień natomiast wciąż nie może być pewny miejsca na podium – by utrzymać medal, muszą wygrać z Browarkiem. Chyba że EXC Mobile Ochota zaliczy niespodziewaną wpadkę z Contrą… ale to raczej mało prawdopodobne.
W 17. kolejce Ekstraklasy doszło do ciekawego starcia - Contra zmierzyła się z EXC Mobile Ochota. Choć końcowy wynik 4:9 może sugerować łatwą przeprawę gości, to pierwsza połowa z taką narracją nie miała wiele wspólnego.
EXC Mobile ruszyło z wysokiego C – trzy szybkie trafienia i było 0:3. Wydawało się, że mecz rozstrzygnie się w ekspresowym tempie. Ale Contra nie zamierzała tanio sprzedać skóry. Gospodarze złapali rytm i jeszcze przed przerwą doprowadzili do remisu 3:3, czym kompletnie zaskoczyli rywali.
Po zmianie stron już tak kolorowo dla nich nie było. Goście z Ochoty wrzucili wyższy bieg i pokazali, co potrafią ofensywnie. Damian Patoka i Daniel Jakubik – duet, który zrobił różnicę. Patoka zakończył mecz z dwoma bramkami i asystą, Jakubik dołożył identyczny dorobek, a ich gra w ofensywie była po prostu koncertowa.
Druga połowa to już pełna dominacja faworytow. Contra, mimo że ambitna i waleczna, nie była w stanie ponownie złapać kontaktu. Zabrakło sił, precyzji i może trochę chłodnej głowy. Goście dołożyli aż sześć trafień i nie zostawili złudzeń, kto był lepszy. Zwycięstwo 9:4 daje Ochocie realne szanse na podium, a gra duetu Patoka – Jakubik była zdecydowanie największym wydarzeniem tego meczu.
W przedostatniej kolejce sezonu Ligi Fanów stawka dla Tura Ochota była jasna – tylko zwycięstwo nad Esportivo Varsovia gwarantowało utrzymanie. Legendarny, najbardziej utytułowany klub w historii rozgrywek znalazł się pod ścianą, ale jak na wielką markę przystało, pokazał klasę i stanął na wysokości zadania.
Od pierwszego gwizdka Tur narzucił wysokie tempo i całkowicie zdominował boiskowe wydarzenia. Już do przerwy prowadził pewnie 3:0, grając ofensywnie, ale jednocześnie niezwykle zdyscyplinowanie. Esportivo próbowało odpowiedzieć, jednak defensywa Tura spisywała się bez zarzutu, a bramkarz zachowywał pełną czujność.
Po zmianie stron oglądaliśmy prawdziwy pokaz siły ekipy z Ochoty. Kolejne składne akcje przynosiły bramki, a wynik rósł w ekspresowym tempie. Ostatecznie Tur Ochota rozgromił przeciwnika 11:3, przypominając wszystkim, dlaczego przez lata był synonimem zwycięstwa i mistrzowskiego DNA. Na szczególne wyróżnienie zasłużył Karol Boniecki – jego dynamiczne rajdy i skuteczny drybling siały spustoszenie w defensywie rywali. Świetny występ zaliczył też Filip Chmiel, autor trzech trafień, który był jednym z motorów napędowych ofensywy.
Dzięki temu przekonującemu zwycięstwu Tur Ochota zapewnił sobie ligowy byt i znowu może patrzeć w przyszłość z podniesioną głową. Mimo trudnego sezonu legenda pozostaje w grze – i raz jeszcze udowadnia, że nigdy nie wolno jej skreślać!
W Ekstraklasie takie spotkania zawsze niosą ze sobą ogromne emocje, a mecz Browarka z Alpanem zapowiadał się na trudną przeprawę dla obu drużyn. Oba zespoły dzieliły zaledwie dwa punkty w tabeli, a ich dotychczasowa forma była daleka od oczekiwań. Na dwie kolejki przed końcem sezonu zarówno Browarek, jak i Alpan wciąż musiały walczyć o utrzymanie.
Obie ekipy bardzo poważnie podeszły do tego pojedynku. Choć gospodarze zebrali tylko siedmiu zawodników, Browarek zaskakująco dobrze rozpoczął mecz. To oni jako pierwsi objęli prowadzenie, a chwilę później podwyższyli wynik na 2:0. Alpan szybko musiał zabrać się do pracy i odpowiedzieć. Dzięki dwójce Matejak–Izbicki goście błyskawicznie doprowadzili do remisu. Kolejne minuty to wyrównana walka i wymiana ciosów. Więcej emocji pojawiło się w końcówce pierwszej połowy – przy stanie 4:4 jeden z graczy Browarka ostro sfaulował rywala i najpierw został ukarany żółtą kartką, a po chwili – bezpośrednią czerwoną. Gospodarze musieli przez 10 minut grać w osłabieniu. Jeszcze przed przerwą Alpan wyszedł na prowadzenie i miał przed sobą blisko osiem minut gry w przewadze po zmianie stron.
Po przerwie ekipa z Duczek przejęła inicjatywę, choć Browarek mimo gry w osłabieniu dzielnie się bronił - tę fazę przegrał jedynie dwoma bramkami. Kiedy siły się wyrównały, zespół Krystiana Chrobaka próbował gonić wynik. Niestety, brak zawodników na zmianę i upalna pogoda dawały się we znaki. Gospodarze wyraźnie opadli z sił, a Alpan to bezlitośnie wykorzystał, odskakując na 4:9. W końcówce obie drużyny bardziej skupiły się na atakach niż na defensywie – padło jeszcze kilka goli, ale wynik nie pozostawiał złudzeń. Alpan wygrywa 6:10 i zapewnia sobie utrzymanie w Ekstraklasie.
Dla Browarka to kolejna bolesna porażka, która powinna negatywnie odbić się na morale zespołu. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę lepszy bilans bezpośrednich meczów z Explo Team, oni również mogą być spokojni, że w kolejnej edycji będą rywalizowali w najwyższej klasie rozgrywek.
Spotkanie 17. kolejki Ekstraklasy pomiędzy Explo Team a Gladiatorami Eternis miało dwa zupełnie różne oblicza. Pierwsza połowa to ogromne emocje i niespodziewana dramaturgia, druga – pokaz siły i bezlitosnej skuteczności ze strony faworytów.
Explo, walczące o utrzymanie, zaczęło bardzo odpowiedzialnie – szczególnie w defensywie. Najwięcej emocji przyniosła sytuacja z ich bramkarzem, który po desperackiej interwencji wślizgiem poza polem karnym dostał żółtą kartkę. Zespół musiał przez trzy minuty grać w osłabieniu, co jeszcze bardziej podkręciło tempo i atmosferę. Mimo wszystko gospodarze wytrzymali presję i schodzili do szatni z bezbramkowym remisem – co już samo w sobie było zaskoczeniem i zostawiało cień nadziei.
Po przerwie jednak Gladiatorzy pokazali, dlaczego są tak wysoko w tabeli. Włączyli drugi bieg i w zasadzie nie patrzyli już za siebie. Trzy gole strzelił Mariusz Zalewski, który był nie do zatrzymania, a świetnie wspierał go Adrian Giżyński – 2 trafienia i asysta, klasa sama w sobie. Przegrywający zdołali odpowiedzieć dwoma bramkami, ale nie byli w stanie zatrzymać rozpędzonych Gladiatorów. Wynik 2:8 to zimny prysznic dla Explo, ale też logiczna konsekwencja tego, co działo się po zmianie stron.
Gladiatorzy są o krok od tytułu – w ostatniej kolejce wystarczy im remis z Otamanami. Dla Explo Team ten wynik prawdopodobnie oznacza koniec marzeń o utrzymaniu.
W przedostatniej kolejce sezonu na zapleczu Ekstraklasy Ligi Fanów doszło do starcia dwóch drużyn walczących o pozostanie w lidze – Ukrainian Vikings i Warsaw Rangers. Choć Vikingowie wcześniej stracili już szanse na utrzymanie, Rangersi wciąż mogli przedłużyć swoje nadzieje na ligowy byt, co nadawało temu spotkaniu dodatkowej stawki.
Faworytem wydawali się Ukrainian Vikings, którzy od pierwszego gwizdka prezentowali lepszą organizację gry i większą skuteczność. Ich przewaga została szybko udokumentowana – do przerwy prowadzili 3:0, pewnie kontrolując wydarzenia na boisku i nie pozwalając Rangersom na zbyt wiele.
Po zmianie stron mecz nabrał jednak zupełnie innego tempa. Warsaw Rangers wrócili na murawę z nową energią i błyskawicznie zdobyli bramkę kontaktową. Kluczową postacią meczu był Oskar Górka, który niemal w pojedynkę odwrócił jego losy. Zdobył trzy gole, dorzucił asystę i poprowadził swoją drużynę do spektakularnego powrotu.
Rangersi zaczęli grać odważniej, agresywniej i z dużą determinacją. Ich ofensywa z każdą minutą nabierała rozpędu, a Vikingowie nie potrafili znaleźć odpowiedzi na coraz częstsze ataki rywali. Mimo prób ratowania wyniku, to Warsaw Rangers sięgnęli po zwycięstwo 6:5, dzięki czemu wciąż żyją nadzieją, że w kolejnym sezonie nie będą musieli rywalizować w 2. lidze.
Spotkanie Warsaw Bandziors z KSB Warszawa w 16. kolejce 1. ligi dostarczyło emocji godnych finału sezonu. Stawką meczu był tytuł mistrzowski dla KSB – drużyna potrzebowała zwycięstwa, by przypieczętować końcowy triumf. Początek ułożył się dla nich idealnie – już w pierwszych minutach zdominowali rywala i wyszli na prowadzenie 0:3. Wydawało się, że gospodarze nie będą w stanie podnieść się po takim ciosie.
Tymczasem Warsaw Bandziors nie zamierzali odpuszczać. Jeszcze przed przerwą dokonali czegoś niesamowitego – trzy trafienia z rzędu, każde coraz bardziej budujące morale zespołu, doprowadziły do remisu 3:3. Kibice przecierali oczy ze zdumienia – tak spektakularnego powrotu nikt się nie spodziewał.
W drugiej połowie Bandziors poszli za ciosem. Bohaterem tej części meczu został Wojciech Piasecki, który pewnym uderzeniem wyprowadził swój zespół na prowadzenie 4:3. Przez chwilę to oni byli w roli pogromców mistrzowskich ambicji KSB.
Gdy wydawało się, że sensacja wisi w powietrzu, KSB pokazało klasę. Doświadczenie i chłodna głowa dały o sobie znać – w samej końcówce, gdy emocje sięgały zenitu, Maciej Grabicki doprowadził do wyrównania. Ten gol dał KSB remis, a w konsekwencji – niemal pewny tytuł mistrzowski.
Dla Bandziors była to bolesna strata punktów, ale mecz udowodnił, że zespół ma ogromny potencjał i charakter. Spotkanie zapisało się w historii ligi jako jedno z najbardziej dramatycznych w sezonie – było w nim wszystko: dominacja, powrót, walka, napięcie i decydujący cios w ostatnich minutach. KSB może odetchnąć z ulgą, a Warsaw Bandziors z podniesioną głową patrzeć w przyszłość.
Husaria przed tą kolejką miała jeszcze matematyczne szanse na awans do Ekstraklasy, ale zwycięstwo Impulsu przekreśliło te nadzieje. Z kolei Lakoksy, po porażce Połczyna, wiedziały, że wygrana w tym meczu daje im awans i spokój przed ostatnią kolejką.
Od pierwszych minut było widać determinację drużyny Bartka Królaka. Goście nie odstawiali nogi, byli skoncentrowani i od razu narzucili swoje warunki. Jeszcze dobrze nie zaczęło się spotkanie, a Lakoksy już prowadziły. Po chwili padł kolejny gol i gospodarze – podobnie jak w meczu z Łowcami – znów musieli gonić wynik.
Choć Husaria miała w składzie kilku naprawdę solidnych zawodników, to nie przekładało się to na rezultat. Sporo strzałów z dystansu, ale większość z nich była niecelna albo zatrzymywała się na defensywie. Do przerwy 1:4 i bardzo trudna sytuacja dla zespołu Tomka Hubnera.
Na trybunach doping od Połczyna, ale z każdą minutą wiara w odwrócenie losów spotkania gasła. Nawet gdy Husaria zdobywała bramkę, Lakoksy natychmiast odpowiadały – i co gorsza, robiły to z łatwością. Końcowy wynik 4:7 oznacza jedno – Lakoksy CF meldują się w Ekstraklasie, a Husaria po dwóch meczach ze słabą skutecznością może co najwyżej powalczyć o piątą lokatę. Choć i to będzie trudne, bo trudno zakładać, że Łowcy przegrają lub zremisują w ostatniej kolejce, a w dodatku Husarze musieliby pokonać Impuls.
Impuls, po wpadce w meczu z Ukrainian Vikings, musiał koniecznie wygrać spotkanie z Fair Partner, jeśli chciał dalej liczyć się w walce o awans do Ekstraklasy. Goście z kolei potrzebowali punktów, by zapewnić sobie utrzymanie – więc dla obu stron było to starcie o dużą stawkę.
Od początku faworyci ruszyli z impetem. Szybko objęli prowadzenie, a chwilę później podwyższyli wynik – Fair Partner został zmuszony do gonienia rezultatu niemal od pierwszego gwizdka. Ale gospodarze chyba za bardzo się rozluźnili po dobrym otwarciu, bo ich tempo spadło, a to szybko się zemściło. Dmytro Kashuba był najbardziej aktywnym zawodnikiem po stronie gości – robił sporo zamieszania pod bramką przeciwnika. Efekty przyszły błyskawicznie: Fair Partner najpierw doprowadził do remisu, a potem wyszedł na prowadzenie. Do przerwy – niespodzianka – 2:3 dla gości.
Druga połowa długo toczyła się na styku. Impuls wyrównał, a potem złapał jednobramkową przewagę, ale Fair Partner wciąż był blisko i nie pozwalał odjechać. Dopiero w końcówce doświadczenie zespołu Bohdana Ivaniuka zrobiło różnicę – kilka konkretnych akcji, skuteczne wykończenia i mecz zamknięty.
Ostatecznie 9:5 – trzy punkty, które gwarantują Impulsowi awans do Ekstraklasy! Brawo! Fair Partner z kolei musi teraz patrzeć na wynik Warsaw Rangers – jeśli zespół Olafa Gontarka przegra, goście będą mogli świętować utrzymanie.
Połczyn Brothers, by wciąż liczyć się w walce o awans do Ekstraklasy, musiał w niedzielę pokonać niepokonanych dotąd Łowców. Zadanie od początku zapowiadało się na jedno z najtrudniejszych w sezonie.
Tempo meczu było bardzo wysokie, a obie drużyny świetnie spisywały się w defensywie – dlatego na pierwsze trafienie przyszło nam trochę poczekać. Goście cierpliwie konstruowali swoje akcje, a gospodarze skutecznie przerywali kolejne ataki. Ale ekipa z Ukrainy potrafi wykorzystać każdą lukę – i właśnie pierwszy poważny błąd w kryciu został bezlitośnie ukarany. Akcja duetu Blank–Ivanov zakończyła się golem. Chwilę później Łowcy dołożyli drugie trafienie, a Połczyn musiał gonić wynik. Na odpowiedź długo czekać nie trzeba było – niezawodny Oskar Zaks, po świetnym podaniu Damiana Klepackiego, zdobył bramkę kontaktową. Niestety, jeszcze przed przerwą goście znów trafili do siatki i na przerwę schodzili przy prowadzeniu 1:3.
Po zmianie stron Połczyn rzucił się do ataku, starając się odwrócić losy meczu. Kilka dobrych okazji, groźne strzały z dystansu – aż w końcu Klepacki huknął zza pola karnego, piłka odbiła się od obrońcy i wpadła do siatki. Było 2:3 i nadzieja wróciła. Ale od tego momentu gospodarze bili głową w mur. Łowcy ustawili się niżej i wyczekiwali swoich okazji. Dwie skuteczne kontry zamknęły mecz – wynik 2:5 oznaczał koniec marzeń Połczyna o awansie. Z kolei Łowcy wskoczyli na piąte miejsce w tabeli, którego raczej już nie oddadzą.
W przedostatniej kolejce 2. Ligi zmierzyły się dwa zespoły, które już wcześniej pożegnały się z szansami na utrzymanie – Orzeły Stolicy oraz FC Niko UA. Choć obie ekipy znały swój los, nie zabrakło zaangażowania, walki i piłkarskich emocji. Spotkanie okazało się wyjątkowo wyrównanym widowiskiem, w którym żadna ze stron nie zamierzała łatwo oddać pola rywalowi.
Pierwsza połowa toczyła się głównie w środku pola – sporo było walki, a oba zespoły grały ostrożnie w defensywie. Mimo to każda z drużyn zdołała raz trafić do siatki – do przerwy było 1:1, co dobrze oddawało przebieg tej części meczu. Dla Orłów trafił Jan Wnorowski, który od samego początku był liderem swojej drużyny.
Po zmianie stron gra się otworzyła. Zawodnicy zaczęli grać odważniej, było więcej przestrzeni, a co za tym idzie – także więcej sytuacji podbramkowych. Jan Wnorowski kontynuował świetny występ – zdobył wszystkie trzy gole dla Orłów, imponując nie tylko skutecznością, ale też walecznością i zaangażowaniem.
FC Niko UA jednak nie odpuszczało – do siatki trafiali Dmytro Kuźmin, Nikita Zagura i Vitalii Diiev, odpowiadając na każde uderzenie gospodarzy. Ostatecznie spotkanie zakończyło się sprawiedliwym remisem 3:3, który najlepiej oddaje charakter tego zaciętego meczu.
Choć obie drużyny pożegnały się z ligą, pozostawiły po sobie dobre wrażenie i udowodniły, że potrafią walczyć bez względu na okoliczności.
W meczu 2. ligi pomiędzy Korsarzami a Zorią Streptiv zmierzyły się zespoły zajmujące odpowiednio 4. i 6. miejsce w tabeli. Choć żadna z drużyn nie miała już szans na podium, stawka meczu była wysoka – obie ekipy walczyły o miejsce premiowane awansem do Pucharu Ligi Fanów.
Lepiej w mecz weszli goście. Zoria od początku prezentowała się bardziej przekonująco, grając z większym zaangażowaniem i lepszą organizacją. To oni jako pierwsi objęli prowadzenie, choć gospodarze zdołali odpowiedzieć na 1:1. Wydawało się, że spotkanie będzie wyrównane, ale Korsarze zaczęli popełniać zbyt wiele błędów w defensywie, co Zoria bezlitośnie wykorzystywała. Kontry gości siały spustoszenie w szeregach gospodarzy, a wynik do przerwy – 2:5 – mówił sam za siebie.
Po przerwie obraz gry nie uległ większej zmianie. Zoria wciąż dominowała, kontrolując przebieg wydarzeń na boisku i skutecznie punktując rywala. Kapitalne zawody rozegrali Yaroslav Zmiivskyi oraz Artur Prokop. Zmiivskyi zapisał na swoim koncie trzy asysty i dwa gole, natomiast Prokop dołożył dwie bramki i tyle samo ostatnich podań. Ich współpraca była kluczowa dla końcowego sukcesu gości.
Po tym spotkaniu Zoria awansowała na 5. miejsce w tabeli i jest już niemal pewna udziału w turnieju Pucharu Ligi Fanów. Korsarze również mogą się cieszyć – ich bezpośredni rywale w walce o awans, Dziki Młochów, oddali mecz walkowerem, za co został im odjęty punkt. Tym sposobem Korsarze także zakwalifikowali się do turnieju wieńczącego sezon 2024/25.
Mecz pomiędzy Husarią a Siriusem miał ogromne znaczenie dla obu drużyn. Zespół Tomasza Hubnera mógł zbliżyć się do przepustki na turniej Pucharu Ligi Fanów, natomiast Sirius walczył o przypieczętowanie mistrzostwa. Choć faworytem byli goście, to gospodarze jako pierwsi otworzyli wynik – po raz kolejny błysnął Vladyslav Voronov, który rozgrywa zdecydowanie swój najlepszy sezon.
Od pierwszych minut było widać ogromne zaangażowanie – oba zespoły „gryzły murawę” i nie odpuszczały ani centymetra przestrzeni. Niebawem Sirius doprowadził do wyrównania, ale to znów Voronov dał o sobie znać, kompletując hat-tricka. Jedna z jego bramek to popis indywidualnych umiejętności – minął kilku rywali i z zimną krwią wykończył akcję. Przez chwilę pachniało niespodzianką – Husaria była nieugięta, grała odważnie i z determinacją. Ale piłka nożna ma to do siebie, że chwila nieuwagi może zmienić bieg spotkania. Gdy Sirius zdobył bramkę kontaktową, wszystko zaczęło się odwracać. Chwilę później niefortunna interwencja Franka Lisa zakończyła się golem samobójczym, a jeszcze przed przerwą goście wyszli na prowadzenie.
Po zmianie stron Husaria musiała gonić wynik, co przeciwko tak dobrze zorganizowanemu zespołowi jak Sirius było niezwykle trudnym zadaniem. Goście utrzymywali dwubramkowe prowadzenie, a nawet gdy gospodarze zbliżali się na jedno trafienie, Sirius natychmiast odpowiadał kolejnym golem. Voronov nie przestawał imponować – dwukrotnie trafił z rzutów wolnych, co tylko potwierdziło jego świetną formę. Na wyróżnienie zasłużył również Konrad Piskorz, który wielokrotnie ratował Husarię przed wyższą porażką.
W barwach Siriusa nie było jednego bohatera – cała drużyna zagrała na bardzo wysokim poziomie. Było dużo walki, ostrych starć, nie brakowało emocji i kontrowersji, a tempo meczu przez całe 50 minut było naprawdę zabójcze. Ostateczny wynik pokazuje, ile zaangażowania włożyły w ten mecz oba zespoły i jak bardzo zależało im na zwycięstwie.
Spodziewaliśmy się wyrównanego widowiska, ale rzeczywistość szybko zweryfikowała te oczekiwania. Kryształ Targówek nie stawił się w optymalnym składzie, co – niestety – nie pierwszy raz w tym sezonie miało znaczący wpływ na przebieg meczu. UEFA Mafia Ursynów od samego początku przejęła kontrolę i już po kilku minutach prowadziła 3:0 – bramki zdobyli kolejno Krzysztof Bartkiewicz, Michał Piłatkowski i Kuba Komendołowicz.
Choć goście rozpoczęli mecz w słabym stylu, nie poddali się – postawili na dobrą zabawę i grę bez presji. Mimo kolejnych trafień Ursynowa, Kryształ również potrafił odpowiedzieć. Mateusz Jasztal i Karol Sułkowski wpisali się na listę strzelców, a pierwsza połowa zakończyła się wysokim wynikiem 8:3 dla gospodarzy.
Po przerwie mecz był już nieco bardziej wyrównany – głównie dlatego, że UEFA Mafia nie forsowała tempa, a Kryształ, choć zaledwie z jednym rezerwowym, walczył jak równy z równym. Prawdziwą ozdobą meczu był występ Mateusza Zalegi. Jego zjawiskowy rajd przez całe boisko, zakończony golem, oraz szybkie powroty do obrony potwierdziły, jak cennym jest zawodnikiem w zespole Kacpra Romanowskiego. W ofensywie Kryształu pozytywnie zaprezentowali się również Bazyli Grabiec i Karol Sułkowski – to oni napędzali ataki i stwarzali kolejne okazje. Mimo to, przewaga jakościowa i szerokość kadry UEFA Mafii były zbyt duże, by można było mówić o niespodziance. Drużyna z Ursynowa zagrała pewnie i potraktowała to spotkanie jako okazję do podreperowania bilansu bramkowego.
Ostatecznie był to bardziej mecz towarzyski niż zacięta walka o punkty, ale mimo jednostronnego wyniku, obie ekipy zasłużyły na uznanie – UEFA za skuteczność i profesjonalizm, Kryształ za walkę i sportową postawę mimo trudnych okoliczności.
To było absolutne rozbicie w pył!. W 17. kolejce 3. ligi P.P.B. Artel Husaria Mokotów urządziła sobie prawdziwą strzelecką ucztę, demolując Perłę Warszawa aż 19:2. Już wynik do przerwy – 6:0 – mówił sporo, ale to, co działo się po zmianie stron, to była całkowita dominacja.
Od pierwszego gwizdka było widać, że spotkały się drużyny z dwóch różnych światów. Gospodarze grali swoje – szybko, dokładnie, z pełnym zaangażowaniem. Perła? Jakby tylko przyszła dograć sezon. Mnóstwo błędów, dramatyczna organizacja w obronie i brak jakiejkolwiek reakcji na boiskowe wydarzenia.
Husaria robiła, co chciała. A największym katem Perły został Jakub Cegiełka – 5 goli i 4 asysty. Był wszędzie. Grał na luzie, technicznie, błyskotliwie – i momentami wyglądało to, jakby biegał po podwórku z dzieciakami, a nie grał ligowy mecz.
Po zmianie stron gospodarze jeszcze podkręcili tempo, dorzucając kolejne 13 bramek. Perła odpowiedziała dwoma honorowymi trafieniami, ale to nic nie zmienia – dostali bardzo surową lekcję, która niestety pieczętuje ich cały słaby sezon, który kończy się spadkiem. Z kolei Husaria wysłała jasny sygnał – będzie grała o kolejne zwycięstwa do samego końca. Podium to już nie da, lecz satysfakcję - jak najbardziej.
W meczu pomiędzy Deluxe Barbershop a RCD Los Rogalos byliśmy świadkami absolutnej dominacji jednej drużyny. Gospodarze rozgromili rywali aż 27:2, a prawdziwym bohaterem spotkania został Husein, który zdobył aż 18 bramek – wynik niezwykle rzadki, nawet na poziomie amatorskim.
Od pierwszych minut Deluxe narzuciło wysokie tempo i praktycznie nie schodziło z połowy przeciwnika. Już po dziesięciu minutach prowadzili 6:0, a Husein miał na koncie cztery trafienia. Los Rogalos wyglądało na zupełnie zagubione – ich defensywa nie była w stanie nadążyć za szybkimi i pomysłowymi atakami gospodarzy. Każda próba skonstruowania akcji kończyła się błyskawiczną kontrą, która zazwyczaj zamieniała się w gola.
Do przerwy było już 10:0, ale prawdziwy festiwal rozpoczął się w drugiej połowie, kiedy Husein rozkręcił się na dobre i nie przestawał trafiać do siatki. Jego łączny dorobek – 18 goli – to rezultat wręcz absurdalny, który z pewnością zapisze się w historii ligi. Pozostali zawodnicy Deluxe również dołożyli swoje trafienia, a zespół grał bardzo zespołowo, nie forsując tempa mimo ogromnej przewagi. Rogale zdołali odpowiedzieć jedynie dwoma bramkami, które miały wyłącznie charakter honorowy.
Spotkanie zakończyło się wynikiem 27:2 – rezultatem, który najlepiej oddaje skalę dominacji Deluxe Barbershop oraz strzelecki show w wykonaniu Huseina.
W niedzielne popołudnie słońce prażyło niemiłosiernie, a czerwona latarnia 3. Ligi – zespół Laga Warszawa – przystępował do meczu bez żadnych zawodników na ławce rezerwowych. Dodajmy do tego fakt, że ich rywalem była niezwykle silna Ternovitsia i łatwo się domyślić, że zapowiadało się mocno jednostronne widowisko. I rzeczywiście – takie też było. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Gospodarze potrzebowali zwycięstwa, by utrzymać się na podium, a jednocześnie pracowali nad poprawieniem indywidualnych statystyk. Choć Volodymyr Hrydovyi może spać spokojnie na pozycji lidera klasyfikacji strzelców, to Pavel Paduk walczył o miano najlepszego asystenta ligi.
Ternovitsia szybko zdobyła dwie bramki, ale gracze Laga Warszawa nie zamierzali składać broni. Tworzyli sytuacje, dochodzili do strzałów, jednak brakowało im precyzji, albo dobrze spisywał się bramkarz gospodarzy – Vasyl Borys. W końcu jednak Julian Wzorek zdecydował się na potężne uderzenie z dystansu i zdobył honorową bramkę – przy takim strzale golkiper był bez szans.
Mimo starań gości, tego dnia nie było mocnych na trio: Pavel Paduk (aż 9 asyst), Volodymyr Hrabovskyi (5 asyst) i Volodymyr Hrydovyi (15 bramek). Szczególnie druga połowa, w której Laga opadła już z sił, należała zdecydowanie do zespołu z Ukrainy.
Pomijając jednostronny wynik, warto zwrócić uwagę na atmosferę spotkania. Jedni chodzą na „silent disco”, my byliśmy świadkami czegoś w rodzaju „silent football”. Były piękne bramki, efektowne asysty, a wszystko to bez zbędnych komentarzy, fauli i negatywnych emocji. Jak trafnie podsumował sędzia Łukasz Matlęga – oby więcej takich meczów.
W 17. kolejce jednym z najbardziej emocjonujących i znaczących starć był bez wątpienia pojedynek FC Dziki z Lasu z Elite Team. Dla gospodarzy stawką były dalsze losy w walce o mistrzostwo – porażka mogła definitywnie wykluczyć ich z gry o tytuł. Z kolei Elite chciało potwierdzić swoją klasę i zrobić kolejny krok w kierunku wysokiej pozycji na koniec sezonu.
Spotkanie rozpoczęło się z mocnym przytupem. Już od pierwszych minut wyróżniał się Mateusz Muszyński, który otworzył wynik meczu i regularnie ratował swój zespół, kiedy presja ze strony Dzików rosła. Za każdym razem, gdy gospodarze starali się przejąć inicjatywę, Muszyński skutecznie odpowiadał. Jeszcze w pierwszej połowie na listę strzelców wpisał się również Grzegorz Och, a Elite Team schodził na przerwę z solidnym prowadzeniem 5:2. Ich gra była poukładana, dojrzalsza, i zapowiadała ciężką przeprawę dla Dzików po zmianie stron.
Druga połowa zaczęła się od zrywów gospodarzy, którzy rzucili się do odrabiania strat. Widać było u nich ogromną determinację – przez moment wydawało się, że mogą wrócić do gry. Jednak Elite Team zachował zimną krew. Odpowiedzieli na próby rywala, spowolnili tempo i znów przejęli kontrolę nad przebiegiem konfrontacji.
Było to bardzo intensywne, dynamiczne i fizyczne spotkanie – momentami na granicy faulu. Obie drużyny zostawiły na boisku mnóstwo sił i pokazały ogromne zaangażowanie. Mimo że Dziki z Lasu nie zdołały odwrócić losów meczu, to zarówno one, jak i Elite Team zaprezentowały futbol na naprawdę wysokim poziomie.
Patrząc na pozycje w tabeli obu drużyn oraz dotychczasowy poziom, jaki prezentowały w poprzednich meczach, większość obserwatorów mogła sądzić, że BM bez problemu poradzi sobie z rywalem. Nic bardziej mylnego – to goście lepiej weszli w to spotkanie. Franciszek Pogłód otworzył wynik meczu, a chwilę później Michał Wójcik popisał się pięknym strzałem z rzutu wolnego, podwyższając prowadzenie. Bramkarz gospodarzy mógł tylko odprowadzić piłkę wzrokiem – było 0:2 i BM dostał jasny sygnał: nie można tej drużyny lekceważyć.
Jeszcze przed przerwą trafienie kontaktowe zanotował Volodymyr Bevziuk, dając swoim kolegom nadzieję na odwrócenie losów spotkania. Druga połowa zapowiadała się emocjonująco – lider nie mógł pozwolić sobie na kolejną wpadkę w kontekście walki o mistrzostwo. I chyba właśnie ta świadomość sprawiła, że faworyci ruszyli do odrabiania strat.
Warszawska Ferajna wyraźnie opadła z sił – zabrakło tej samej energii i intensywności, którą prezentowali w pierwszej połowie. BM bezlitośnie to wykorzystał. Mimo naprawdę solidnego występu obu drużyn, końcowy wynik wskazuje na pewne zwycięstwo gospodarzy – 6:3. Trzeba jednak podkreślić, że nie był to mecz do jednej bramki – Ferajna postawiła liderowi bardzo trudne warunki, zwłaszcza w pierwszej części gry.
To spotkanie zapowiadało się niezwykle ciekawie. Dwie drużyny ze strefy spadkowej stanęły naprzeciw siebie w meczu, który mógł mieć kluczowe znaczenie w kontekście walki o utrzymanie. Zwycięstwo jednej z ekip mogło znacznie poprawić jej sytuację przed ostatnią kolejką.
FC Patriot rozpoczęło fantastycznie – szybko zdobyli dwa gole i dali jasny sygnał, że przyjechali po pełną pulę. Nie ustrzegli się jednak błędów – brak koncentracji w obronie kosztował ich stratę bramki. Jedno z podań w tył zostało przechwycone przez czujnego Kubę Marciniaka, który pewnym uderzeniem zdobył gola kontaktowego dla Szmulek. Chwilę później Yurii Buts był o włos od skompletowania hat-tricka – jego strzał zmierzał w samo okienko, ale świetną interwencją popisał się bramkarz gospodarzy, odbijając piłkę na słupek. FC Patriot mogli ponownie odskoczyć w 14. minucie, jednak Maksim Abramau zmarnował rzut karny, posyłając piłkę obok bramki. Niewykorzystane okazje szybko się zemściły. Szmulki przejęły inicjatywę pod koniec pierwszej połowy – najpierw doprowadziły do remisu, a chwilę później wyszły na prowadzenie 3:2.
Po zmianie stron obraz gry całkowicie się odwrócił. Szmulki zaczęły przeważać, spychając rywali do defensywy i systematycznie zwiększając swoją przewagę. W 35. minucie prowadziły już 5:2, a ich ofensywa nie zwalniała tempa. Po wrzucie z autu autorstwa Igora Szyjkowskiego, niezawodny tego dnia Kuba Marciniak strzałem głową zdobył kolejnego gola – było 6:2. Gospodarze bezlitośnie wykorzystywali rozbitą defensywę FC Patriot, dorzucając kolejne trafienia. Goście odpowiedzieli dopiero w końcówce, ale ostatnie słowo należało do Łukasza Pronobisa, który ustalił wynik meczu na 9:3 efektownym trafieniem... z własnego pola karnego!
To ważne zwycięstwo znacząco przybliża Szmulki do utrzymania w lidze. Mimo to sytuacja na dole tabeli wciąż pozostaje otwarta i ostateczne rozstrzygnięcia poznamy dopiero po ostatniej serii spotkań.
W ostatnią niedzielę na Arenie AWF doszło do starcia drużyn ze środka ligowej tabeli. W 4. lidze o medale wciąż walczyło kilka zespołów, a rozstrzygnięcia tej kolejki mogły mieć kluczowe znaczenie w kontekście walki o trzecie miejsce. Sportowe Zakapiory i BJM Development zmierzyły się w meczu o ogromną stawkę – tylko zwycięstwo pozwalało im realnie myśleć o bezpośrednim awansie do 3. ligi.
Lepiej w mecz weszli gospodarze, którzy od pierwszego gwizdka przejęli inicjatywę i szybko stworzyli kilka groźnych sytuacji. Już w pierwszej minucie bramkę otwierającą wynik zdobył Łukasz Widelski, a chwilę później podwyższył prowadzenie kapitan zespołu, Daniel Lasota. Mimo wąskiej kadry BJM Development nie zamierzał odpuszczać i w kolejnych minutach przejął kontrolę nad grą, co zaowocowało trafieniem Mikołaja Zawistowskiego. Zakapiory nie dały się jednak wybić z rytmu – ponownie zaczęły spokojnie budować swoje akcje i jeszcze przed przerwą dołożyły dwa trafienia. Rywale odpowiedzieli po błędzie przy wyprowadzeniu piłki, a obie drużyny zeszły do szatni przy wyniku 5:3.
Druga połowa rozpoczęła się od mocnego uderzenia gospodarzy – Daniel Lasota trafił po raz kolejny, dając swojej ekipie prowadzenie 6:3. Kolejne minuty należały jednak do gości. BJM ruszył do ataku, czując że to ostatni moment, by odwrócić losy meczu. Zakapiory cofnęły się do obrony i szukały swoich szans w kontrach, ale ten plan nie przyniósł efektu. Dwa trafienia Oliwiera Aleksandra sprawiły, że zrobiło się gorąco – na tablicy wyników widniało 6:5, a do końca pozostawało jeszcze kilka minut. Zmęczenie dawało się we znaki obu ekipom, ale tempo spotkania nie zwalniało. Łukasz Widelski ponownie wpisał się na listę strzelców, podwyższając wynik na 7:5, jednak odpowiedź gości była natychmiastowa – znów przewaga zmalała do jednej bramki. W końcówce emocje sięgnęły zenitu. BJM miało jeszcze jedną, doskonałą okazję na wyrównanie, ale świetną interwencją popisał się weteran ligowych boisk, Andrzej Groszkowski.
Sportowe Zakapiory zdołały utrzymać prowadzenie do ostatniego gwizdka i zgarnęły trzy punkty. Okazało się jednak ostatecznie, że obydwie ekipy pożegnały się z marzeniami o awansie, bo strata do Team Ivulin wynosi 4 punkty i jest nie do nadrobienia w ostatniej kolejce...
W 17. kolejce 4. Ligi Fanów doszło do pasjonującego spotkania pomiędzy zespołami Wiecznie Drudzy a Team Ivulin, które zakończyło się zwycięstwem gości 3:5 – mimo bardzo wyrównanego pierwszego fragmentu meczu. Fani zgromadzeni na Arenie AWF byli świadkami intensywnego widowiska z wieloma zwrotami akcji.
Pierwszą połowę lepiej rozpoczęli gospodarze. Już na początku meczu Małkowski wpisał się na listę strzelców, finalizując dokładne podanie od Michała Starosty i dając prowadzenie Wiecznie Drugim. Radość nie trwała jednak długo – Łachwiniec szybko doprowadził do wyrównania, wykorzystując błąd w ustawieniu defensywy rywala. Mimo utraty gola gospodarze dalej naciskali i ponownie wyszli na prowadzenie po skutecznym wykończeniu solowej akcji w wykonaniu Skierskiego.
Tuż przed przerwą Rutkouski z Team Ivulin zaskoczył bramkarza gospodarzy mocnym strzałem z dystansu, doprowadzając do remisu. Wynik 2:2 do przerwy dobrze oddawał przebieg gry – była otwarta, szybka i pełna ofensywnych akcji z obu stron.
Po zmianie stron inicjatywę przejęli goście. Team Ivulin zagrał bardziej zdecydowanie, wykorzystując błędy Wiecznie Drugich, zwłaszcza w środku pola. Kluczowe momenty nadeszły w drugiej połowie, kiedy zdobyli trzy kolejne bramki – trafiali m.in. Vanicki oraz ponownie zawodnik z numerem 25, który wyróżniał się dużą aktywnością na skrzydle.
Wiecznie Drudzy odpowiedzieli tylko jednym trafieniem – zdobytym po szybkim kontrataku – ale nie byli w stanie zatrzymać rozpędzonego Ivulina. Mecz zakończył się wynikiem 3:5. Goście pokazali większą dojrzałość, lepsze przygotowanie fizyczne i skuteczność. Choć gospodarze walczyli do samego końca, to błędy w defensywie oraz nieskuteczność w końcówce przesądziły o ich porażce. Dla Ivulina to bardzo cenne punkty, które zagwarantowały im brązowe medale na uroczystym zakończeniu.
W 4. lidze, mimo zbliżającego się końca sezonu, w tabeli wciąż panuje duży ścisk. W starciu Mikstury z Rock’n Roll Warsaw to gospodarze znacznie bardziej potrzebowali punktów – zarówno w kontekście walki o utrzymanie, jak i ewentualnej przepustki do Pucharu Ligi Fanów.
Goście rozpoczęli mecz bez nominalnego bramkarza – rękawice musiał założyć zawodnik z pola, co już na starcie postawiło ich w trudniejszej sytuacji. Mikstura od razu ruszyła do ataku i już w 2. minucie Rafał Jochemski otworzył wynik, wykorzystując pierwszą dogodną okazję. Wydawało się, że gospodarze pójdą za ciosem, ale gra szybko się wyrównała. Rock’n Roll Warsaw odpowiedzieli błyskawicznie i doprowadzili do remisu. W dalszej części pierwszej połowy oba zespoły próbowały szczęścia strzałami z dystansu, choć niewiele z nich przełożyło się na realne zagrożenie. Gospodarze ponownie wyszli na prowadzenie w końcówce tej części gry, jednak nie zdołali utrzymać wyniku – w ostatnich sekundach Artem Pavlik huknął zza pola karnego i do przerwy mieliśmy remis 2:2.
Po przerwie tempo gry wzrosło. Najpierw Vladyslav Rakhmail wykończył składną akcję i dał prowadzenie Rock’n Roll Warsaw, ale już minutę później Mikstura odpowiedziała i znów był remis. Goście grali z wysoko ustawionym bramkarzem, co Mikstura próbowała wykorzystać próbami lobów z dystansu – jednak bez odpowiedniej precyzji. Ofensywne ustawienie zaczęło jednak przynosić efekty. Rock’n rollowcy dominowali w środku pola, długo utrzymywali się przy piłce i sukcesywnie budowali przewagę, która w pewnym momencie urosła do czterech bramek. Gdy wydawało się, że jest po meczu, w ich grze pojawiło się zbyt dużo swobody – ryzykowne zagrania kończyły się stratami, a gospodarze zaczęli je wykorzystywać. Mikstura wróciła do gry, zmniejszając straty do 6:7, choć trzeba powiedzieć, że wiele razy ratował ją bramkarz, Adrian Sosnowski.
Ostatecznie jednak to goście postawili kropkę nad „i” – ósma bramka przypieczętowała ich zwycięstwo 8:6. Dla Rock’n Roll Warsaw ten wynik nie zmienia już nic – srebro mają zapewnione i mogą spokojnie przygotowywać się do zakończenia sezonu. Mikstura wciąż musi walczyć – ich losy rozstrzygną się dopiero w ostatniej kolejce.
Świeżo upieczony mistrz 4. ligi, FC Vikersonn, podejmował nadal walczących o utrzymanie Bad Boysów. Faworytem tego spotkania byli nominalni goście, aczkolwiek team Bartka Podobasa niejednokrotnie pokazał się w tej rundzie z bardzo dobrej strony, potrafiąc ograć wyżej notowanego rywala.
Początek meczu ułożył się idealnie dla mistrza, który już w 3. minucie objął prowadzenie, wykorzystując błąd rywala przy rozegraniu piłki. Pomimo niekorzystnego wyniku, gospodarze nie rzucili się od razu do odrabiania strat. Wynikało to poniekąd z taktyki, jaką obrał na ten mecz Vikersonn – często tworzyli przewagę, grając z wysoko wysuniętym bramkarzem. To dawało handicap w rozegraniu piłki, a w konsekwencji Bad Boysi musieli cofnąć się na własną połowę, szukając okazji do kontr lub licząc na błąd rywala.
I taki błąd nastąpił w 13. minucie, gdy obejrzeliśmy niemal identyczną akcję jak z początku spotkania – tyle tylko, że tym razem piłka trafiła do innej bramki. Kuba Solecki wykorzystał złe przyjęcie rywala, odebrał futbolówkę, rozegrał szybką klepkę z doświadczonym Tomaszem Kotusem i mieliśmy remis, który utrzymał się do końca pierwszej połowy. Nie oznacza to jednak, że w dalszej części spotkania brakowało okazji – parokrotnie Bad Boysów ratował słupek lub dobrze spisujący się między słupkami Igor Gozdecki, a i Źli Chłopcy mieli swoje sytuacje.
Druga odsłona miała podobny przebieg. Vikersonn nadal starał się budować akcje z pomocą wysoko ustawionego bramkarza, a w szeregach rywala próbował szarpać z przodu Kuba Solecki, ale tego dnia defensorzy gości skutecznie go powstrzymywali. Impas strzelecki trwał niemal do samego końca, i gdy wydawało się, że mecz zakończy się wynikiem 1:1, do siatki po raz drugi w tym spotkaniu trafił Yevhen Syrotiuk.
Bad Boysi postawili wszystko na jedną kartę – między słupki wszedł Bartek Podobas. Niejednokrotnie taki manewr przynosił efekt, ale nie tym razem. Gospodarzom nie udało się odwrócić losów spotkania, a Syrotiuk chwilę później skompletował hat-tricka i ustalił wynik meczu na 1:3. Bad Boysi dzielnie stawili czoła mistrzowi ligi – i choć ostatecznie nie zdołali nawet zremisować, to bez wątpienia zostawili po sobie bardzo dobre wrażenie.
Iglica Warszawa, choć już pogodzona ze spadkiem, miała zamiar powalczyć o punkty w meczu z Bartolini Pasta. Goście wciąż nie mogą być pewni utrzymania, dlatego zwycięstwo było dla nich absolutnym priorytetem. Od początku gospodarze zagrali bez kompleksów, odważnie atakując, co szybko przyniosło efekt – w zamieszaniu pod bramką najlepiej odnalazł się Jakub Kieczka i niespodziewanie team Radka Sówki objął prowadzenie.
Bartolini musiało wrzucić wyższy bieg, ale mimo kilku okazji nie potrafiło pokonać świetnie broniącego Konrada Starobrata. Dopiero przed przerwą Mateusz Brożek urwał się skrzydłem i idealnie dograł do Przemysława Sierpińskiego, który wyrównał wynik spotkania. Do przerwy mieliśmy remis 1:1 i wszystko wskazywało na to, że druga połowa przyniesie sporo emocji.
Po zmianie stron długo utrzymywał się wynik sprzed przerwy. Bartolini musiało zaatakować, ale gospodarze nadal trzymali się w grze, głównie dzięki kapitalnym interwencjom Starobrata. W końcu jednak napór gości przyniósł efekt – w polu karnym Iglicy zrobiło się spore zamieszanie i po kilku przebitkach piłka wpadła do siatki. Chwilę później Krystian Pazdyka podwyższył wynik, dając swojej ekipie dwubramkowe prowadzenie. Iglica nie odpuszczała i miała jeszcze swoje szanse, ale po drugiej stronie dobrze spisywał się Piotr Szczypek, który wielokrotnie ratował swój zespół przed stratą bramki. W końcówce po rykoszecie Bartolini strzeliło czwartego gola, a dosłownie w ostatnich sekundach Iglica zdołała jeszcze odpowiedzieć – na więcej jednak nie było już czasu.
Ostatecznie ekipa Michała Cholewińskiego wygrywa 4:2, gwarantuje sobie utrzymanie i wciąż walczy o Puchar Ligi Superbet.
W 17. kolejce 5. ligi naprzeciw siebie stanęły drużyny ze środka tabeli – Więcej Sprzętu niż Talentu oraz Georgian Team. Zdecydowanie lepiej w mecz weszła drużyna Łukasza Krysiaka, która od początku bombardowała bramkę rywali, jednak przez długi czas brakowało im skuteczności.
Po trafieniu na 1:0 obraz gry się nie zmienił – WSnT nadal dominowało, a Georgian Team skupiało się na grze z kontry, licząc na błąd przeciwnika. Wielokrotnie bramkarz gości popisywał się spektakularnymi interwencjami, trzymając swój zespół w grze. Ale jak wiadomo, w piłce nożnej nie liczy się samo posiadanie piłki czy liczba sytuacji, tylko to, kto więcej razy trafi do siatki. I tak też się stało – kilka dobrze wyprowadzonych kontr gości przyniosło efekt i w krótkim czasie Georgian Team wyszli na prowadzenie 1:2. Gospodarze jednak nie odpuścili i jeszcze przed końcem pierwszej połowy zdołali wyrównać.
Druga część meczu nie różniła się wiele od pierwszej – WSnT nadal prowadziło grę, statystyki zdecydowanie przemawiały na ich korzyść, ale wciąż raziła ich nieskuteczność. Bramkarz drużyny z Gruzji kontynuował świetny występ, długo odpierając ataki gospodarzy.
Dopiero w końcówce meczu WSNT zdołało przełamać impas, strzelając dwie bramki i zasłużenie wygrywając to starcie 4:2. Trzeba jednak oddać Georgian Team, że zaprezentowali się bardzo dobrze – byli zorganizowani, waleczni i niezwykle groźni w kontratakach. Tyle że ta porażka oznacza, że dopiero w ostatniej kolejce okaże się, czy uda im się zachować byt w 5.lidze.
To miało być spotkanie z lekkim wskazaniem na GLK, ale nikt nie spodziewał się aż tak jednostronnego widowiska. ADS Scorpions, którzy w tej rundzie wyraźnie nie mogą odnaleźć formy, zostali wręcz rozgromieni – GLK od pierwszego gwizdka nie zostawiło rywalom żadnych złudzeń.
Strzelanie rozpoczął Mateusz Grabowski, który już w pierwszych minutach pokazał, że będzie głównym bohaterem tej części spotkania. W samej pierwszej połowie zanotował aż cztery trafienia, a jego dynamika, pressing i skuteczność sprawiły, że Scorpions szybko stracili wiarę w pozytywny wynik. Do przerwy było już 6:2 dla gospodarzy.
Pech nie opuszczał również A.D.S – bramkarz Damian Sewerynek musiał opuścić boisko, prawdopodobnie z powodu urazu, a między słupkami zastąpił go zawodnik z pola. Choć z pewnością utrudniło to sytuację Scorpionsom, trudno powiedzieć, by był to decydujący czynnik. Większość goli dla GLK to efekt świetnie rozegranych akcji, płynnych kombinacji i zupełnego braku reakcji ze strony obrony – krycie szwankowało, powroty były spóźnione, a tempo gry narzucane przez gospodarzy okazało się nie do udźwignięcia.
W drugiej połowie show kontynuował Jakub Zieliński, który wziął na siebie więcej odpowiedzialności w ofensywie, dokładając kilka trafień i asyst. Mateusz Grabowski nie zwalniał tempa i nadal punktował, a defensywa A.D.S nie potrafiła znaleźć na to żadnej odpowiedzi.
Końcowy wynik to wysoka, w pełni zasłużona wygrana GLK, które umacnia swoją pozycję na podium i pokazuje, że w tej fazie sezonu prezentuje naprawdę solidny, dojrzały futbol. Dla A.D.S Scorpions to niestety piąta porażka z rzędu – kryzys toczy tę ekipę coraz mocniej....
Pewna już co najmniej drugiego miejsca na koniec sezonu drużyna Tonie Majami podejmowała Broke Boys – zespół, który w przyszłym sezonie zagra ligę niżej. Zanim mecz na dobre się rozkręcił, dość niespodziewanie to goście objęli prowadzenie. Już w pierwszej minucie Mikita Volkau, dzięki wysokiemu pressingowi, zmusił bramkarza gospodarzy do błędu, a piłka odbita od niego wpadła do siatki.
Pierwsza połowa, choć wyrównana, lepiej układała się dla Broke Boys. Po 17 minutach goście prowadzili już trzema golami, nie tracąc przy tym żadnego. Tonie Majami mimo kilku dogodnych okazji, zdołało pokonać bramkarza przeciwników dopiero na trzy minuty przed końcem tej części spotkania. Wynik 1:3 do przerwy był sporą niespodzianką.
Druga połowa rozpoczęła się jeszcze w miarę równo – przez pierwsze 10 minut żadna z ekip nie była w stanie zdominować rywala. Jednak z każdą minutą rosła skuteczność gospodarzy. Tonie Majami potrzebowało zaledwie pięciu minut, by strzelić cztery bramki i po raz pierwszy objąć prowadzenie.
Broke Boys próbowali jeszcze wrócić do gry, ale nie byli w stanie znaleźć sposobu na rozpędzonego rywala. Sensacja, która wisiała w powietrzu po pierwszej połowie, szybko się rozwiała. Tonie Majami wygrało 7:4 i przed ostatnią kolejką utrzymało fotel lidera.
Broke Boys, mimo porażki, zaprezentowali się z naprawdę dobrej strony – niewiele brakowało, by urwali punkty jednemu z faworytów całych rozgrywek.
Dla obu ekip stawka tego spotkania była wysoka, choć z zupełnie różnych powodów. Hetman walczy o mistrzostwo, a Old Eagles – o utrzymanie. Tym bardziej dziwi fatalna frekwencja, bo obie drużyny pojawiły się na boisku bez żadnych rezerwowych. Przełożyło się to na przebieg spotkania, które szybko zamieniło się w typowy pojedynek młodości z doświadczeniem – i zgodnie z przedmeczowymi przewidywaniami, skuteczniejsza okazała się ta pierwsza.
Już w 3. minucie niezawodny Damian Kucharczyk zdecydował się na indywidualną akcję, którą zakończył precyzyjnym strzałem przy słupku. W 11. minucie dla odmiany Arkadiusz Kibler huknął z dystansu i golkiper Orłów był bez szans. Po drugiej stronie fenomenalną formę ponownie potwierdzał Wiktor Stankowski – bramkarz Hetmana, który skutecznie zatrzymywał kolejne ataki rywali, a w 15. minucie wygrał kluczowy pojedynek jeden na jednego. Mimo świetnej postawy między słupkami, w 21. minucie musiał skapitulować po ładnej akcji Bartosza Figata i strzale Sylwestra Madeja. Pierwsza połowa zakończyła się więc wynikiem 2:1.
Po przerwie Hetman jednak szybko pokazał, kto tego dnia był lepiej przygotowany. Gol Piotra Zielińskiego i trzy kolejne trafienia Damiana Kucharczyka pozwoliły odskoczyć na 5:1. Old Eagles nie zamierzali składać broni – Roman Pamięta obił poprzeczkę, ale ponownie świetną formą błyszczał Stankowski, który dwoił się i troił w bramce. W końcówce defensywa Hetmana nieco się rozkojarzyła, co wykorzystali Michał Skalski i Mariusz Żywek, zmniejszając straty do 6:3. Jednak ostatnie słowo należało do gospodarzy – Oskar Kalicki w 46. minucie dobił rywali, a chwilę później znów trafił do siatki. Jedno trafienie dołożył jeszcze Arkadiusz Kibler, a wynik 9:4 w ostatniej akcji meczu ustalił Michał Skalski.
Mimo problemów kadrowych Hetman zgarnia komplet punktów i wciąż pozostaje w grze o mistrzostwo 5. ligi. Old Eagles Koło będą musieli dać z siebie wszystko w ostatniej kolejce, jeśli chcą pozostać na tym poziomie rozgrywek.
OldBoys Derby mieli prosty plan na 17. kolejkę – zdobyć trzy punkty i włączyć się do walki o miejsce premiowane grą w Pucharze Ligi Superbet. Patrząc na tabelę, gdzie FC Popalone Styki zajmowali ostatnią pozycję z zaledwie sześcioma punktami, sprawa wydawała się formalnością. Tyle teoria – praktyka miała jednak kilka zwrotów.
Wynik szybko otworzył Jakub Targowski i już po tej pierwszej akcji było widać, że gospodarze dobrze się ustawiają i grają bez kompleksów. Efektem była kolejna groźna akcja – po rozegraniu od tyłu piłka trafiła do Julii Błażejowskiej, która kąśliwym strzałem próbowała zaskoczyć Michała Piątkowskiego. Piłka otarła się o słupek od zewnętrznej strony. Chwilę później doskonałą okazję miał Michał Majdecki, ale znów słupek stanął na drodze do gola.
Wyrównujące trafienie Miłosza Suchty nie ostudziło ofensywnych zapędów gospodarzy. Kolejne mocne uderzenie z dystansu ponownie zatrzymało się na słupku, ale najprzytomniej w polu karnym zachował się Targowski i Popalone Styki znów wyszli na prowadzenie. ODB po raz drugi doprowadzili do wyrównania, lecz wtedy ponownie błysnął duet Targowski–Błażejowska. Kuba pociągnął lewą stroną, dograł do Julii, a ta precyzyjnym strzałem pod poprzeczkę zdobyła trzeciego gola dla gospodarzy. Chwilę później Błażejowska odwdzięczyła się asystą, a Targowski podwyższył na 4:2.
Oldboysi wzięli się za odrabianie strat. Dwa kolejne gole i asysta autorstwa MVP spotkania, Miłosza Suchty, całkowicie odwróciły losy meczu. Na szczególną uwagę zasługuje jego indywidualna akcja między trzema rywalami, zakończona bramką dającą dwubramkowe prowadzenie. Goście konsekwentnie budowali przewagę i nie wypuścili jej już z rąk.
Popalone Styki zagrali naprawdę solidny mecz, ale zabrakło im sił w końcówce. OldBoys Derby wykorzystali to z zimną krwią i dzięki wygranej wskoczyli na piąte miejsce w tabeli. Ostatnia kolejka zapowiada się wyjątkowo ciekawie.
W upalne popołudnie na Arenie AWF, na sektorze B, odbył się mecz pomiędzy Green Lantern a Tylko Zwycięstwo. Latarnie walczą o utrzymanie, natomiast goście o mistrzostwo – mają zaledwie punkt straty do Furduncio Brasil.
Od początku spotkanie nie układało się dla gospodarzy najlepiej. Już po kilku minutach stracili dwie bramki, zostali zepchnięci na własną połowę i zmuszeni do obrony. Ich największy atut – Mikołaj Wysocki w bramce – długo nie miał okazji, by zabłysnąć. W końcu Green Lantern wrócili jednak do gry. Po dobrze rozegranej akcji zdobyli bramkę kontaktową, co dało im chwilowy zastrzyk energii. Niestety, tuż przed przerwą znów musieli wyciągać piłkę z siatki – do szatni schodzili przy stanie 1:3.
W drugiej połowie dalej błyszczał duet Walo–Jałkowski, którzy wymieniali się bramkami i asystami. Widać było u Łukasza ogromną motywację – zależało mu na punktach do klasyfikacji indywidualnej. W pewnym momencie zaczęło się to jednak mścić. Green Lantern wykorzystali moment rozluźnienia i zbliżyli się do wyniku 4:6.
Niestety dla gospodarzy – to był koniec zrywu. Kolejna bramka dla Tylko Zwycięstwo całkowicie podcięła im skrzydła. Do końca meczu bramki strzelali już tylko goście, którzy ostatecznie wypunktowali rywali 9:4 i w pełni zasłużenie sięgnęli po trzy punkty. Triumfatorzy wciąż są w grze o tytuł, a przegrani są już - niestety - pewni relegacji.
Spotkanie pomiędzy Na2Nóżkę a After Wola miało dość jednostronny przebieg, choć nie brakowało emocji i kilku efektownych akcji. Gospodarze stawili się na mecz w mocno okrojonym składzie, co już na starcie postawiło ich w trudnej sytuacji. After Wola natomiast przyjechało w pełni zmobilizowane – mimo że mają już zagwarantowane miejsce na podium, wciąż walczą o mistrzostwo ligi.
Od pierwszych minut goście narzucili swoje tempo i szybko zaczęli budować przewagę. Już po kilku akcjach prowadzili 0:4, a ich szeroka ławka rezerwowych okazała się kluczowa, szczególnie w upalnych warunkach. Gospodarze odpowiedzieli jedynie jednym trafieniem w pierwszej połowie i do przerwy przegrywali 1:5.
Po zmianie stron zmęczenie przegrywających było coraz bardziej widoczne. Goście bezlitośnie to wykorzystywali, systematycznie punktując rywali. Kapitalne zawody rozegrał Patryk Abbassi, który zakończył mecz z dorobkiem pięciu bramek i dwóch asyst, będąc prawdziwym motorem napędowym ofensywy After Wola. Na uwagę zasłużył też Adrian Giska – jego potężne uderzenia robiły wrażenie i siały popłoch w szeregach defensywy gospodarzy.
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 3:14. Na otarcie łez gospodarze mogli cieszyć się z hat-tricka Wiktora Sląza, który mimo trudnych warunków walczył do samego końca. After Wola dzięki temu zwycięstwu wciąż pozostaje w grze o mistrzowski tytuł.
To był pojedynek ekip o zupełnie różnym poziomie zaangażowania. Z jednej strony Furduncio – zespół, który stawił się w solidnym składzie i jeszcze przed pierwszym gwizdkiem przeprowadził profesjonalną rozgrzewkę. Z drugiej – Warsaw Gunners, którym, delikatnie mówiąc, posypał się skład. Drużyna, która w poprzednich sezonach walczyła o najwyższe cele, tym razem była jedynie cieniem samej siebie.
Sytuacja na boisku szybko to potwierdziła – po zaledwie 15 minutach gospodarze prowadzili 3:0. Już w 2. minucie wynik otworzył wyjątkowo aktywny tego dnia Gomez Aliyu. W 5. minucie Gunners dostali prezent w postaci rzutu karnego, ale Adam Czerwiński popisał się refleksem i obronił strzał Arkadiusza Trwogi. Chwilę później padł gol samobójczy, a w 15. minucie Aliyu ponownie trafił do siatki. Gospodarze mogli jeszcze bardziej podwyższyć wynik – kuriozalna sytuacja miała miejsce, gdy oblegając bramkę Krzysztofa Siwka oddali aż pięć strzałów z rzędu, z czego jeden odbił się od słupka, a inny… od obu słupków. Gola wtedy nie było, ale Brazylijczycy pokazali, że są głodni gry i kolejnych trafień. Do przerwy dołożyli jeszcze dwa gole – oba autorstwa Lucasa Monteiro – i przy wyniku 5:0 mecz był praktycznie rozstrzygnięty.
Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. W 28. minucie Ismilay Maya dośrodkował z prawego skrzydła, a Marcos Lima głową wpakował piłkę do siatki. Tempo meczu może nie było zawrotne, ale toczył się on w twardej, męskiej walce – fauli było sporo, choć wynikały one raczej z walki o piłkę niż z brutalności. Sędzia sięgnął po żółtą kartkę tylko raz – w samej końcówce.
Furduncio było tego dnia lepsze pod każdym względem, a Adam Czerwiński, dzięki swoim interwencjom, zachował czyste konto. Brazylijczycy utrzymali fotel lidera i już tylko zwycięstwo nad Virtualnym Ń dzieli ich od złotych medali.
Przed meczami 17. kolejki zespół Virtualne Ń zajmował ósme, czyli spadkowe miejsce w 6. lidze. W niedzielny wieczór zmierzył się z sąsiadem z tabeli – Inferno Team II. Zaledwie jeden punkt różnicy między drużynami, z jednej strony walka o utrzymanie, z drugiej szansa na dogonienie upragnionego piątego miejsca – wszystko to zapowiadało solidną dawkę emocji na boisku AWF-u. Przynajmniej tak wskazywała tabela, ale jak wiemy – boisko rządzi się swoimi prawami.
Od samego początku mecz toczył się pod dyktando gości. Już w 4. minucie Artur Cioth zdecydował się na strzał z dystansu. Uderzenie nie było może szczególnie mocne, ale zasłonięty bramkarz nie zdołał skutecznie zareagować. Cztery minuty później najlepszy tego dnia Tymek Sabadasz precyzyjnie obsłużył Bartka Kowalewskiego, a kolejny gol padł... również po czterech minutach.
Inferno działało z zegarmistrzowską precyzją – trzy gole w równych odstępach, a wynik 0:8 do przerwy nie pozostawiał złudzeń co do losów spotkania.
W drugiej połowie goście nieco odpuścili, ale gospodarze zdołali odpowiedzieć tylko czterema trafieniami. Porażka ta praktycznie przypieczętowała spadek Virtualne Ń, natomiast piłkarze Inferno Team II częściowo zrealizowali swój plan – relegacja im nie grozi i nadal są w grze o miejsce premiowane grą w Pucharze Ligi Superbet.
Mecz Rodzina Soprano kontra Q-Ice Warszawa w 7. lidze okazał się jednym z najbardziej emocjonujących pojedynków tej kolejki. Choć gospodarze podchodzili do spotkania z wyższej pozycji w tabeli, to pierwsza połowa zdecydowanie nie poszła po ich myśli.
Początek był jednak obiecujący – Michał Dryński popisał się pięknym strzałem zza pola karnego, dając Soprano prowadzenie. Gra przez pierwsze minuty była wyrównana, obie drużyny stwarzały sytuacje i przez chwilę utrzymywał się remis 2:2. Końcówka pierwszej połowy należała jednak do Q-Ice. Vlad Yarmoliuk był bohaterem tej części – najpierw trafił na 2:3, a następnie podwyższył wynik na 2:4 przed zejściem do szatni.
Po przerwie zobaczyliśmy zupełnie inną Rodzinę Soprano. Gospodarze wrócili na murawę z ogromnym zaangażowaniem i pokazali zespołowy, ofensywny futbol. Szczególne brawa należą się Aleksandrowi Grabowskiemu – nominalnemu bramkarzowi, który tym razem zagrał w polu i zaskoczył wszystkich. Zdobył aż cztery gole i dołożył asystę, prowadząc drużynę do spektakularnego odwrócenia losów meczu. Q-Ice odpowiedziało tylko jednym trafieniem, które nie wystarczyło, by zatrzymać rozpędzonych gospodarzy.
Spotkanie zakończyło się wynikiem 6:5 dla Rodziny Soprano, która dzięki tej wygranej zapewniła sobie drugą pozycję w tabeli 7. ligi. Ich rywale muszą z kolei czekać do ostatniej serii gier, by zapewnić sobie pozostanie na tym poziomie rozgrywkowym.
O 11:00 na Arenie AWF spotkały się drużyny z 7. poziomu rozgrywkowego – Sante oraz Kresowia. Goście, przy potknięciach Saskiej Kępy i własnych zwycięstwach, wciąż mieli realne szanse na zakończenie sezonu na podium. Niestety, ten mecz okazał się znacznie trudniejszy, niż można było przypuszczać.
Pierwsza połowa była szarpana i zacięta. Wynik przez cały czas był na styku, ale to Kresowia musiała gonić Sante, które mimo braku swoich gwiazd radziło sobie zaskakująco dobrze.
Druga część spotkania wyglądała już inaczej. Choć walka trwała, mecz przestał być wyrównany. Kluczowy moment nastąpił, gdy jeden z zawodników Kresowii wybił piłkę ręką z linii bramkowej – sędzia pokazał czerwoną kartkę i wskazał na rzut karny. Niespodziewanie Piotr Wirbo nie wykorzystał rzutu karnego, jednak mimo tego pudła gra zaczęła toczyć się pod dyktando Sante.
Drużyna Danila Mikulicha włożyła wiele wysiłku i serca w grę, ale przez dziesięć minut musiała radzić sobie w osłabieniu – a to, w takim upale, było zadaniem niemal niewykonalnym. Gospodarze skrzętnie to wykorzystali i pewnie wypunktowali rywala, wygrywając ostatecznie 7:3.
Choć zwycięstwo Sante było zasłużone, nie da się ukryć, że czerwona kartka i gra w osłabieniu miały kluczowy wpływ na losy tego spotkania.
FC Melange, choć już bez szans na medale, przystępował do meczu z Dnipro United z nadzieją na dobry wynik i kolejne punkty. Z kolei goście wciąż walczą o utrzymanie, więc ich determinacja do sięgnięcia po zwycięstwo była wyraźnie widoczna od pierwszych minut.
Od początku lepiej prezentowali się zawodnicy Andrzeja Barana – Dnipro zdominowało początek spotkania, a Melanż miał spore problemy z wyjściem z własnej połowy. Z tej przewagi gości padł pierwszy gol. Ekipa Łukasza Słowika w końcu się otrząsnęła i zaczęła lepiej funkcjonować na boisku. Sam kapitan doprowadził do wyrównania, a chwilę później, po bliźniaczej akcji, napastnik Melanżu wyprowadził zespół na prowadzenie 2:1. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo – rzut karny wykorzystany przez Dnipro dał wyrównanie. Ale i tym razem Melanż szybko odpowiedział – po dobrze rozegranym rzucie wolnym znów objął prowadzenie, 3:2. Takim wynikiem zakończyła się pierwsza połowa.
Po przerwie goście szybko uderzyli dwukrotnie i przejęli inicjatywę, wychodząc na prowadzenie. Z każdą minutą Melanż słabł fizycznie, choć wciąż próbował nawiązać walkę. Niestety, kolejne błędy w obronie i skuteczne kontry Dnipro przyniosły kolejne trafienia. Przy stanie 3:6 gospodarze jeszcze próbowali się poderwać – kapitalnym trafieniem popisał się Bartek Podobas, który dał zespołowi nadzieję. Jednak zamiast kontynuacji odrabiania strat, to Dnipro dołożyło dwie kolejne bramki i ustaliło wynik meczu na 4:8.
Melanż tym razem musiał uznać wyższość rywala, mimo momentami niezłej gry ofensywnej. Natomiast Dnipro zrealizowało cel, bo jest już pewne utrzymania w 7. lidze.
W 17. kolejce 7. ligi doszło do starcia, które śmiało można było określić mianem hitu rundy – trzecia w tabeli Saska Kępa podejmowała lidera rozgrywek, zespół Shot DJ. Dla gości był to mecz o wszystko – zwycięstwo gwarantowało im tytuł mistrzowski już na kolejkę przed końcem sezonu. Gospodarze, choć bez szans na końcowy triumf, nie zamierzali tanio sprzedać skóry i zapowiadali twardą walkę.
Spotkanie od pierwszego gwizdka toczyło się w niesamowitym tempie. Obie drużyny zaprezentowały ofensywny futbol, a kibice mogli oglądać dynamiczne akcje i sporo bramek. Już po kilkunastu minutach Shot DJ prowadził 1:4, potwierdzając swoją siłę rażenia. Saska Kępa nie złożyła jednak broni i jeszcze przed przerwą zdołała odrobić część strat, schodząc do szatni przy wyniku 3:5. Nadzieja na korzystny rezultat wciąż tliła się wśród gospodarzy.
Po zmianie stron emocji nie brakowało. Gra przenosiła się z jednej strony boiska na drugą, a piłka rzadko opuszczała połowę którejkolwiek z ekip. Ostatecznie jednak to ofensywa lidera przechyliła szalę zwycięstwa – Shot DJ wygrał 8:12, pieczętując tytuł w efektownym stylu. Na wyróżnienie zasłużyli zwłaszcza Denis Fenomeno, autor hat-tricka, oraz Alex Bamba, który czterokrotnie pokonywał bramkarza Saskiej Kępy. Ich skuteczność była kluczowa w tym widowisku.
Choć gospodarze przegrali, zaprezentowali się z bardzo dobrej strony i udowodnili, że potrafią nawiązać walkę z najlepszymi. Shot DJ z kolei potwierdził, że nie bez powodu przez cały sezon utrzymywał pozycję lidera – doświadczenie, jakość i ofensywny styl gry sprawiły, że drużyna prowadzona przez francuskiego szkoleniowca mogła już po ostatnim gwizdku świętować zasłużone mistrzostwo.
Nieprzyjemnie patrzy się na sytuację, w której tak uznana niegdyś marka jak ADP Wolska Ferajna ma problem, by zebrać skład na mecz z teoretycznie niżej notowanym rywalem. Niestety, właśnie z takim obrazkiem mieliśmy do czynienia w starciu Ferajny z KK Watahą Warszawa.
Wynik został otwarty bardzo szybko — Robert Malarowski wykorzystał dobre podanie Huberta Korzeniewskiego i dał prowadzenie gospodarzom. Trzy minuty później role się odwróciły: tym razem to Korzeniewski cieszył się z gola, a asystował mu Miłosz Czernecki.
Choć zawodnicy ADP potrafili zaprezentować się z dobrej strony w operowaniu piłką i klepce, nie potrafili przełożyć tej jakości na konkrety — czyli bramki. Gdy już udało się przełamać linię obrony Watahy, na ich drodze stawał Piotr Szwedo, który kilkukrotnie ratował swój zespół fenomenalnymi interwencjami. Przez kolejny kwadrans utrzymywał się wynik 2:0, ale później byliśmy świadkami gradobicia — sześć bramek w zaledwie cztery minuty, autorstwa m.in. Wolnego, Korzeniewskiego i Krysztosika. Na tablicy widniał wynik 7:1, a co istotne — „1” po stronie gości padło po samobójczym trafieniu Malarowskiego.
W drugiej połowie ADP zdecydowało się na grę z lotnym bramkarzem, chcąc w ten sposób poprawić płynność ofensywy. Pomysł ten na moment przyniósł efekty — po żółtej kartce dla Wojciecha Wolnego, gola zdobył... były golkiper z pierwszej połowy, Artur Baradziej-Szczęśniak.
Była to jednak tylko chwilowa zmiana narracji. Wkrótce wszystko wróciło do starego porządku — na listę strzelców wpisali się m.in. Woźniak i Kacperski, a Korzeniewski (6 goli i 4 asysty) oraz Czernecki (4 gole i 2 asysty) poprawiali swoje indywidualne statystyki w klasyfikacji kanadyjskiej. Mecz zakończył się pogromem — 16:2.
Upał, zmęczenie i brak perspektyw na odwrócenie losów spotkania sprawiły, że na prośbę ADP sędzia zakończył mecz kilka minut przed regulaminowym końcem. Wataha dzięki temu zwycięstwu zrównała się punktami z pokonanym rywalem i wyprzedziła go dzięki lepszemu bilansowi bezpośrednich spotkań. Niestety, strata do bezpiecznej strefy wciąż jest, a w finałowej serii gier będą mieli bardzo trudnego przeciwnika. Dlatego coś nam podpowiada, że ani im, ani ADP, nie uda się ostatecznie obronić 7. ligowego bytu.
To spotkanie miało znaczenie dla obu ekip – Ajaks Warszawa walczył o utrzymanie miejsca na podium, a Sirius II, mimo że dołączył do ligi dopiero na wiosnę, wciąż mógł marzyć podobnym osiągnięciu, jeśli wyniki zaczęłyby im sprzyjać. W tej sytuacji stawka była wysoka, a emocji nie brakowało od pierwszego gwizdka.
Początek meczu należał do gospodarzy – Sergii Melkarov otworzył wynik po precyzyjnym rzucie wolnym, a chwilę później Yevhenii Dorokhin dołożył drugie trafienie. Wydawało się, że Sirius idealnie rozpoczął walkę o swoje cele. Ajaks szybko odpowiedział bramką kontaktową autorstwa Michała Ślazy, ale to Sirius kontrolował przebieg gry w pierwszej fazie meczu. Dopiero po 18 minutach przebudził się Bartek Kopacz – lider, motor napędowy i bez wątpienia jeden z największych talentów ósmej ligi. Jego wejście w mecz było jak odpalenie lontu – najpierw wyrównał wynik, a następnie, jeszcze przed przerwą, skompletował hat-tricka, dając Ajaxowi prowadzenie 6:4. Był to moment przełomowy – goście zyskali nie tylko wynik, ale i pełną kontrolę nad tempem spotkania.
Po zmianie stron to już był pokaz siły i konsekwencji Ajaksu. Zespół nie pozwolił rywalom wrócić do gry, a każda kolejna akcja ofensywna wyglądała coraz pewniej i efektowniej. Sirius próbował skrócić dystans, ale Ajaks był zbyt poukładany i skuteczny, by dać się zaskoczyć.
Mecz zakończył się efektownym zwycięstwem gości 11:7, które nie tylko zapewniło im trzy punkty, ale także umocniło ich pozycję na podium. Mimo porażki, Sirius II pokazał się jako zespół waleczny i zdyscyplinowany, jednak tego dnia to Ajaks Warszawa udowodnił, że potrafi wyciągnąć mecz nawet z bardzo trudnej sytuacji. Od stanu 0:2 do widowiskowego triumfu – to była pełna charakteru i jakości odpowiedź, która tylko potwierdza, że Ajaks zasługuje na miejsce w ścisłej czołówce.
W niezwykle ważnym meczu 8. Ligi Ligi Fanów doszło do bezpośredniego starcia o utrzymanie – Bulbez Team Bemowo podejmował Oldboys Derby II. Sytuacja przed spotkaniem była jasna: Bulbez miał trzy punkty przewagi nad rywalem i ewentualna wygrana dawała im pewne utrzymanie. Oldboys, by zachować nadzieję na ligowy byt, musieli bezwzględnie zgarnąć komplet oczek.
Spotkanie od samego początku było bardzo wyrównane. Obie ekipy grały z ogromnym zaangażowaniem, świadome stawki. Pierwsza połowa zakończyła się remisem 2:2, co tylko podgrzało atmosferę i emocje przed drugą częścią gry.
Po przerwie Oldboys Derby II zaprezentowali się z bardzo dobrej strony. Na szczególne wyróżnienie zasłużył Jacek Łukasiewicz – prawdziwa zapora w defensywie, która skutecznie gasiła ataki Bulbezu. Ale prawdziwy show skradł jego syn, Łukasz Łukasiewicz – dwa gole i dwie asysty uczyniły go niekwestionowanym bohaterem spotkania. Bulbez nie zamierzał składać broni – znakomity występ zanotował Oliwier Wójcik, autor hat-tricka, a Rafał Dobrosz dołożył trzy asysty. Mimo to zabrakło im jednego trafienia – mecz zakończył się zwycięstwem Oldboysów 5:4.
Tym samym kwestia utrzymania w 8. lidze pozostaje otwarta i rozstrzygnie się dopiero w ostatniej kolejce.
Na papierze ten mecz wyglądał jak typowy pojedynek Dawida z Goliatem – lider tabeli FC Fenix kontra FC Po Nalewce, zespół balansujący na granicy strefy spadkowej. I choć wynik końcowy potwierdził różnicę klas, to przez długi czas nic nie wskazywało na to, że gospodarze aż tak pewnie dowiozą zwycięstwo.
Od początku spotkania Fenix dominował w posiadaniu piłki, preferując atak pozycyjny, cierpliwe rozgrywanie oraz strzały z dystansu. Właśnie taki sposób gry przyniósł im prowadzenie – w 8. minucie Aliaksei Latypau popisał się technicznym, zakręconym strzałem tuż przy słupku, który kompletnie zaskoczył bramkarza rywali, częściowo zasłoniętego przez swoich kolegów z obrony. Choć Fenix nie przestawał naciskać, pierwsza połowa zakończyła się tylko 1:0 – głównie dzięki bardzo dobrej organizacji defensywy gości. FC Po Nalewce to ekipa zbudowana z rosłych, silnych zawodników, którzy potrafią dobrze się ustawić i zamknąć przestrzenie. Mimo problemów w ataku, w defensywie prezentowali się solidnie i twardo.
W drugiej połowie jednak zaczęło brakować sił – goście mieli tylko jednego zmiennika, co w starciu z wybieganym liderem szybko zaczęło dawać się we znaki. Fenix z zimną krwią wykorzystał zmęczenie rywali, dokładając aż pięć kolejnych trafień. Kombinacyjne akcje, gra na jeden kontakt i ruchliwość ofensywy gospodarzy w końcu rozmontowały nawet najlepiej ustawioną obronę. Honorowe trafienie udało się jednak zdobyć – braterska współpraca Miłosza i Wiktora Suchty zaowocowała jedyną bramką dla ich drużyny. Wiktor obsłużył brata dokładnym podaniem, a Miłosz wpakował piłkę do siatki, dając zespołowi choć odrobinę radości w tym trudnym meczu.
Po końcowym gwizdku można było dostrzec lekką frustrację wśród zawodników drużyny pokonanej – bo gdyby tylko pojawiło się dwóch–trzech zmienników więcej, kto wie, czy nie zobaczylibyśmy bardziej wyrównanego widowiska. Tak czy inaczej, Fenix zrobił swoje, pieczętując tym samym mistrzostwo i pokazując, że nawet z dobrze zorganizowanymi przeciwnikami potrafi cierpliwie i skutecznie rozgrywać mecze. Brawo!
Dla Mareckich Wyg było to już spotkanie bez większej stawki – po wcześniejszym triumfie Fenixu było jasne, że ekipa z Marek zakończy sezon ze srebrnymi medalami. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja Tornado Squad, które wciąż walczyło o miejsce na podium. Goście mieli więc jasny cel – zwycięstwo.
Na ich nieszczęście, Wygi zagrały w swoim stylu – spokojnie, konsekwentnie i przede wszystkim skutecznie. Gospodarze skupili się na eliminowaniu błędów w defensywie i metodycznie budowali swoją przewagę. Jak to miało miejsce przez całą rundę – ten plan znów zadziałał. Choć Tornado stworzyło wiele groźnych, zespołowych ataków, świetnie między słupkami spisywał się Mateusz Klefas. Wynik otworzył Szymon Pietrucha w 13. minucie, popisując się indywidualną akcją zakończoną celnym strzałem przy słupku. Tuż przed przerwą, w ostatnich sekundach pierwszej połowy, Piotr Wtulich podwyższył na 2:0 i Wygi zeszły do szatni w komfortowej sytuacji.
Po wznowieniu gry gospodarze od razu stworzyli groźną sytuację, ale w pojedynku jeden na jednego świetnie spisał się bramkarz Tornado – Maciej Laskowski, który w drugiej połowie miał ręce pełne roboty. Jego efektowne interwencje długo trzymały gości w grze. Jednak nawet on nie zdołał zatrzymać akcji z 34. minuty, kiedy Szymon Pietrucha dograł z połowy boiska do niepilnowanego Artura Jesionowskiego, a ten efektownie założył „siatkę” golkiperowi – było 3:0.
Mimo przewagi Wyg, Tornado nie odpuszczało. W 42. minucie gola zdobył Piotr Maciak i na chwilę przewaga psychologiczna przeszła na stronę gości. Ewentualny zryw błyskawicznie jednak zdusił Oleksandr Hutarov, który najpierw przywrócił trzybramkową przewagę, a chwilę później dołożył kolejne trafienie. W końcówce Arkadiusz Sajnog odpowiedział golem dla Tornado, ale końcowy rezultat 5:2 nie pozostawił wątpliwości, kto tego dnia był lepszy.
W 17. kolejce 8. ligi doszło do jednostronnego, choć niezwykle efektownego widowiska. TRCH podejmowało KS Driperzy i – mimo pewnych momentów dekoncentracji w obronie – gospodarze niemal od pierwszego gwizdka kontrolowali przebieg wydarzeń na boisku. Już do przerwy prowadzili 4:2, jednak prawdziwa ofensywna eksplozja nastąpiła po zmianie stron. TRCH dołożyło kolejne pięć trafień i ostatecznie zwyciężyło aż 9:4.
Największymi bohaterami spotkania byli bez wątpienia Kamil Pasik oraz Cornellie Malonga. Pasik, który przez cały sezon imponuje regularnością, tym razem błysnął szczególnie – cztery gole i dwie asysty mówią same za siebie. Brał udział przy sześciu z dziewięciu bramek swojej drużyny, pokazując świetny instynkt strzelecki, wyczucie przestrzeni i umiejętność szybkiej gry kombinacyjnej.
Równie ważną postacią był Cornellie Malonga – niski, szybki i niesamowicie dynamiczny. Jego drybling i przyspieszenie siały spustoszenie w defensywie Driperów. Zdobył cztery bramki, a dwa z jego trafień zasługują na szczególne uznanie – precyzyjne strzały z ostrego kąta były nie do obrony. To był prawdziwy pokaz techniki i odwagi w grze jeden na jednego.
KS Driperzy mieli swoje przebłyski, potrafili stworzyć zagrożenie, ale defensywa TRCH w najważniejszych momentach potrafiła zachować koncentrację i nie dopuścić do zwrotu akcji. Wynik 9:4 mówi sam za siebie – TRCH zagrało świetnie w ofensywie, a duet Pasik-Malonga udowodnił, że może jeszcze sporo namieszać w końcówce sezonu.
Spotkanie pomiędzy FC Górka Kazurka a Skrą Warszawa zapowiadało się na jednostronne widowisko – goście walczą o miejsce na podium, podczas gdy gospodarze wciąż drżą o utrzymanie w lidze. Na murawie jednak przez długi czas tej różnicy nie było widać.
Pierwsza połowa okazała się zaskakująco wyrównana – Górka grała ambitnie, dobrze organizując się w defensywie i szukając swoich szans w kontratakach. Jedyny gol w tej części spotkania padł po sprytnym uderzeniu Nikodema Marcinkowskiego, który dał Skrze prowadzenie 1:0.
Po przerwie emocji było zdecydowanie więcej. Gospodarze zaczęli drugą połowę z dużym zaangażowaniem i szybko doprowadzili do wyrównania – po niefortunnej interwencji zawodnik Skry skierował piłkę do własnej siatki. Radość Górki nie trwała jednak długo – goście odpowiedzieli błyskawicznie i stopniowo zaczęli przejmować kontrolę nad meczem. Kluczowymi postaciami tej części spotkania okazali się Bartosz Dzikowski oraz Nikodem Marcinkowski. Obaj zanotowali po dwa trafienia i jedną asystę, skutecznie rozbijając obronę rywali i prowadząc Skrę do zwycięstwa.
Ostatecznie Skra Warszawa wygrała 5:3, dopisując cenne punkty w kontekście walki o podium. FC Górka Kazurka, mimo porażki, nadal zachowuje szansę na utrzymanie, jednak wszystko rozstrzygnie się w najbliższą niedzielę.
FC Dziki z Lasu II przystępowały do meczu z Mistrzami Chaosu, znając już wynik lidera. Czasoumilacze tylko zremisowali swoje spotkanie z FC Polska Górom, więc droga na szczyt tabeli stanęła przed Dzikami otworem. Oczywiście pod warunkiem, że uporają się z rywalem, który również miał apetyt na miejsce na podium.
Jak pokazała pierwsza połowa, zadanie okazało się prostsze, niż wskazywałby na to układ tabeli. Dziki rozpoczęły mecz od swojego standardowego „oddania” piłki przeciwnikowi, ale gdy tylko ją odzyskały, wymieniły jedenaście spokojnych podań i — bez większego pressingu ze strony rywala — otworzyły wynik spotkania. Autorem bramki był Michał Ossowski.
Obraz gry nie zmieniał się z upływem czasu. Gospodarze sporadycznie próbowali atakować i kilka razy zmusili Mateusza Ziemiańskiego do interwencji, ale byli bezradni wobec spokojnej, inteligentnej gry rywala. Mimo że niedzielny upał już zelżał, Dziki nie forsowały tempa. Sprawiały wrażenie drużyny, w której każdy zawodnik dokładnie wie, co ma robić i konsekwentnie to wykonuje. A jeśli ktoś zapomniał się z ustawieniem, lider drużyny Jan Napiórkowski szybko korygował jego pozycję i decyzje.
Kolejne gole — autorstwa Bartka Kaczmarczyka (dwa), Michała Makowskiego i samego Napiórkowskiego — ustawiły scenariusz drugiej połowy. Po drodze słupki obiły jeszcze strzały Makowskiego i Okolusa.
Druga połowa upłynęła już pod znakiem pełnej kontroli. Na tyle spokojnej, że do rozgrywania akcji włączył się sam bramkarz Dzików, Ziemiański. Jego mocny strzał zmierzał w samo okienko, ale dobrze spisał się Dominik Plichta, ratując swój zespół przed kolejną stratą.
Pewne i zasłużone zwycięstwo dało Dzikom awans na pozycję lidera. Teraz wszystko w ich nogach - i głowach.
Choć Heavyweight Heroes wiedzieli już, że przyszłą rundę rozpoczną w niższej lidze, to FC Warsaw Wilanów przystępował do meczu 17. kolejki z realną nadzieją na walkę o 5. miejsce w tabeli. Dodatkowego smaczku temu starciu dodawał fakt, że naprzeciw siebie stanęli dwaj czołowi snajperzy ligi: Maciek Chrzanowski (23 bramki przed tym spotkaniem) oraz Karol Kowalski (38 trafień) z Wilanowa.
Spotkanie otworzył właśnie Chrzanowski. Po długim podaniu Daniela Dudzińskiego za linię obrony, zawodnik gospodarzy — mimo że ustawiony tyłem do bramki — zdołał pokonać Piotra Kęskę. Chwilę później odpowiedział nie kto inny, jak Karol Kowalski, wykorzystując dogranie Piotra Wdowińskiego. Ten sam zawodnik asystował również przy drugim golu FC Warsaw Wilanów — akcja zaczęła się od obiecującego ataku gospodarzy, jednak skuteczny odbiór Pietruczuka uruchomił kontrę zakończoną golem. Do przerwy więcej bramek nie padło, choć okazji nie brakowało. Obaj bramkarze kilkukrotnie popisali się świetnymi interwencjami, utrzymując wynik w ryzach.
Po zmianie stron strzelanie ponownie rozpoczął Chrzanowski, ale mecz miał bardzo otwarty charakter – sytuacje mnożyły się po obu stronach. Goście wyszli nawet na dwubramkowe prowadzenie, lecz gospodarze nie składali broni i doprowadzili do wyrównania. W końcówce jednak ponownie błysnął Wdowiński, zdobywając dwa kolejne gole. Kto wie — gdyby mecz potrwał jeszcze dwadzieścia minut, być może gospodarze zdołaliby wyrównać? Tym razem jednak czasu zabrakło.
Herosi żegnają się z 9. ligą, natomiast FC Warsaw Wilanów wciąż zachowuje matematyczne szanse na awans do Pucharu Ligi Superbet.
Lider 9. ligi i pewniak do podium – Czasoumilacze – zmierzył się w 17. kolejce z zespołem Polska Górom, który wciąż walczy o utrzymanie. Pierwsza połowa przebiegała zgodnie z oczekiwaniami – gospodarze kontrolowali grę, byli skuteczni w ataku i solidni w defensywie. Gdy w 9. minucie zdobyli gola, wydawało się, że kolejne trafienia są tylko kwestią czasu.
Mimo niekorzystnego wyniku, Polska Górom nie zamierzała się poddawać i walczyła z pełnym zaangażowaniem. Niestety w 18. minucie doszło do poważnego incydentu – Beniamin Korchut doznał groźnej kontuzji kolana. Wypadnięcie rzepki wykluczyło go z dalszej gry, a sam zawodnik musiał opuścić boisko oczekując na karetkę. Po jego zabraniu do szpitala gra została wznowiona jako druga połowa.
Tuż po wznowieniu doszło do sporej niespodzianki – goście doprowadzili do wyrównania, co wyraźnie ożywiło tempo spotkania. Obie drużyny znały stawkę tego meczu. Polska Górom, mimo niższego miejsca w tabeli, grała jak równy z równym, a 15 minut przed końcem objęła prowadzenie 2:3. Czasoumilacze, podrażnieni obrotem spraw, ruszyli do ataku, próbując za wszelką cenę odwrócić losy meczu.
Mimo rosnącego napięcia, spotkanie toczyło się w duchu fair play. W 42. minucie na ratunek gospodarzom przyszedł Dominik Sędrowski, którego trafienie dało remis 3:3. Wynik ten okazał się być zaskoczeniem, ale pozwolił Czasoumilaczom zagwarantować sobie co najmniej wicemistrzostwo. Polska Górom natomiast wciąż pozostaje w grze o utrzymanie, a zdobyty punkt może mieć dla nich ogromne znaczenie.
W 10. Lidze Fanów na Arenie Grenady rozegrało się starcie FC Astra z Bielany Legends. Spotkanie zapowiadało się niezwykle interesująco, ponieważ różnica między 6. miejscem Astry a 8. pozycją Bielan wynosiła zaledwie dwa punkty. Wygrana lub porażka mogła mieć ogromne znaczenie w kontekście walki o utrzymanie.
Astra przyjechała w mocno okrojonym składzie – bez żadnego zmiennika, co od razu rodziło pytania, czy wystarczy im sił, by powalczyć o bezcenne trzy punkty. Początek wyglądał jednak obiecująco – szybka bramka na 1:0 dała nadzieję. Bielany nie zamierzały jednak panikować – grały swoje i ich przewaga bardzo szybko przełożyła się na gole. Pierwsza połowa zakończyła się prowadzeniem Legends 3:1.
Mimo wielu prób Astry i momentów naprawdę ciekawej gry, inicjatywa nadal była po stronie Bielan. Żółta kartka dla Kamila Dąbrowskiego nie wybiła ich z rytmu. Duet Mateusz Borczyk – Piotr Tomiak (wybrany później MVP meczu) robił co chciał, tworząc efektowne akcje i świetnie rozumiejąc się na boisku. Zmęczoną Astrę dobił jeszcze rzut karny, który pewnie wykorzystał bramkarz Bielan – Michał Kwiatkowski.
Mecz zakończył się wynikiem 10:4. Trzeba jednak przyznać, że gdyby Astra miała szerszy skład, wynik mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Dzięki zwycięstwu Legends uciekają spod topora i wskakują na 6. miejsce w tabeli. Astra spada na 7. pozycję.
Mecz pomiędzy Essing Gorillaz a Asap Vegas okazał się jednym z największych zaskoczeń kolejki w 10. lidze. Gospodarze, zamykający tabelę i mający na koncie już dwa walkowery w tej rundzie, przystępowali do spotkania w roli wyraźnego outsidera. Asap Vegas to natomiast jeden z najmocniejszych zespołów w tej fazie sezonu – dotychczas przegrali tylko raz, i to z liderem ligi. Wszystko wskazywało na łatwe zwycięstwo gości.
Początek spotkania zdawał się potwierdzać te przewidywania. Już praktycznie w pierwszej sekundzie Daniel Kurczak zaskoczył bramkarza uderzeniem z połowy boiska, otwierając wynik. Chwilę później padł drugi gol dla Asap i wydawało się, że kwestią czasu jest pogrom. Tymczasem Essing Gorillaz pokazali ogromny charakter. Błysk Julka Radziszewskiego i skuteczna gra Staszka Mazura pozwoliły gospodarzom szybko doprowadzić do remisu 2:2. Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 3:3 i zapowiadała emocje do samego końca.
Po przerwie gospodarze weszli na jeszcze wyższy poziom – trzy szybkie trafienia dały im prowadzenie 6:3. Asap Vegas rzucił się do odrabiania strat i zdołał zdobyć dwa gole, ale na wyrównanie zabrakło już czasu.
Essing Gorillaz wygrywają 6:5 i udowadniają, że mimo problemów i nieudanego sezonu, wciąż potrafią zaskoczyć – nawet w starciu z jednym z faworytów rozgrywek.
W przedostatniej kolejce sezonu 10. Ligi doszło do starcia ekip z zupełnie odmiennymi celami – walczący o podium Compatibl mierzył się z MWSP, które desperacko walczy o utrzymanie. Gospodarze grali o przypieczętowanie 3. miejsca i awans do 9. ligi, natomiast goście potrzebowali punktów, by zachować szanse na ligowy byt.
Od pierwszego gwizdka to Compatibl sprawiał lepsze wrażenie – grali pewnie, z kontrolą i spokojem, choć MWSP nie zamierzało odpuszczać. Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 2:1 dla gospodarzy i wszystko wskazywało na to, że emocji nie zabraknie do ostatnich minut.
Po zmianie stron Compatibl umiejętnie zarządzał tempem i wydarzeniami na boisku. Dorzucili jeszcze jedno trafienie, ustalając wynik na 3:1 – tym samym zapewnili sobie miejsce na podium i awans do wyższej ligi. Świetny występ zaliczył Tomasz Kowalczyk – wybrany MVP meczu, zanotował trzy asysty i był motorem napędowym ofensywy Compatibilnych.
Dla MWSP ten wynik oznacza, że ich sytuacja wciąż jest niepewna. O wszystkim zadecyduje ostatnia kolejka, w której zmierzą się z Bielany Legends – zespołem również walczącym o utrzymanie. Szykuje się więc prawdziwy finał sezonu z dużą dawką emocji!
Łatwiejszej przeprawy w przedostatniej kolejce ligowych zmagań gracze FC Pers chyba nie mogli sobie nawet wymarzyć. Byliśmy świadkami prawdziwej miazgi w ich wykonaniu. Trzeba jednak uczciwie dodać, że sporym „sprzymierzeńcem” gospodarzy były gigantyczne problemy kadrowe Bęgala, który pojawił się na meczu w niepełnym składzie i – co gorsza – zmuszony był grać w osłabieniu przez pełne 50 minut.
Po krótkich konsultacjach ustalono, że zespół Pers również rozpocznie mecz w „czwórkę” w polu i będzie grał tak przez pierwsze 12 minut. Wynik otworzył w 3. minucie Mati Musoev, zamieniając na bramkę osobiście wywalczony rzut wolny. Przez chwilę bramkarz gości Emil Łebski imponował skutecznymi interwencjami, zatrzymując kolejne próby rywali, ale jego heroiczna postawa nie mogła trwać wiecznie. Po nieporozumieniu z kolegą z drużyny piłka trafiła do Sharifjona Obidova, który bez problemu posłał ją do pustej bramki. Swoją szansę miał również Ernest Iwan – jego strzał nieznacznie minął słupek, a chwilę później Rahmatjon Abduhafizov dołożył trzecie trafienie, kończąc ładną akcję z Oybekzodą. Wtedy też, zgodnie z zapowiedzią, FC Pers wrócił do gry „piątką” w polu – a wtedy worek z bramkami rozwiązał się na dobre.
Jeszcze przed przerwą gospodarze dorzucili sześć kolejnych trafień – na listę strzelców wpisywali się m.in. Abduhafizov, Firuz Mirziyoev oraz aż czterokrotnie Kamol Obidov. Do przerwy wynik był już druzgocący, a goście nie mogli liczyć na chwilę oddechu.
Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Persowie kontynuowali ofensywny koncert, a wyczerpani upałem i brakiem zmian przedstawiciele Bęgala opadali z sił. Strzelanie wznowił Sheroz Odirov, który po skutecznej dobitce wyprowadził drużynę na dwucyfrowe prowadzenie. Dwie minuty później dorzucił kolejne trafienie po świetnym przechwycie Musoeva i asyście Rahimova. W drugiej połowie wszyscy zawodnicy z pola po stronie Tadżyków zdobyli punkty w klasyfikacji kanadyjskiej – nawet bramkarz Saidzufar Firdavsi dopisał asystę. Rezultat z pierwszej połowy został podwojony, a ostateczny wynik tylko podkreślił przepaść między zespołami tego dnia.
Dzięki temu pogromowi FC Pers znacząco poprawił bilans bramkowy i zrobił kolejny krok w kierunku mistrzostwa, choć tytułu jeszcze nie przypieczętował. Dla WKS Bęgal była to natomiast brutalna formalność – sezon zakończony spadkiem już w 16. kolejce został pogrzebany ostatnim gwoździem.
Cóż to było za widowisko w 10. Lidze! Słoneczne, niedzielne popołudnie przyniosło jedno z najbardziej emocjonujących starć kolejki – Gamba Veloce zmierzyła się z walczącym o medale Hiszpańskim Galeonem. Mimo lejącego się z nieba żaru, obie drużyny stanęły na wysokości zadania i zafundowały kibicom mecz pełen dramaturgii.
Początek należał do gości. Dzięki swojej szybkości i sprytowi w kontrach, Gamba zdołała szybko wyjść na prowadzenie 0:2 – trafiali Alan Długołęcki i Filip Wolski. Wydawało się, że Galeon może mieć problem z odpowiedzią, ale zespół Magnusa Michalskiego konsekwentnie trzymał się swojego stylu – cierpliwego rozegrania z udziałem bramkarza.
Już w 4. minucie udało się złapać kontakt – Jakub Szczypiorski wypatrzył Adama Strobela, który precyzyjnym strzałem zza zasłony trafił do siatki. Strobel nie poprzestał na jednym – po kolejnej akcji indywidualnej doprowadził do remisu 2:2, dając swojej ekipie solidny zastrzyk energii. Gdy wydawało się, że gospodarze przejmą inicjatywę, Filip Wolski znów dał znać o sobie – jego strzał, odbity delikatnie przez Wojtka Szumigaja, ponownie wyprowadził gości na prowadzenie. To nie był jednak koniec emocji – pressing duetu Rudyi-Lishtwan przyniósł kolejne przejęcie, a Lishtwan spokojnie ograł bramkarza i mieliśmy 3:3.
Po przerwie mecz nadal trzymał wysoki poziom. Olek Florczuk niespodziewanym strzałem z dystansu – znów po rykoszecie – dał Gambie prowadzenie 4:3. Galeon błyskawicznie odpowiedział – niezłomny w obronie Witold Podgórski przejął piłkę i podał do Strobela, który ponownie pokonał bramkarza. Potem padły jeszcze trafienia Bartosza Dybowskiego oraz – po raz trzeci – Strobela, i wydawało się, że mecz zakończy się podziałem punktów.
Ale wtedy nastąpił ostatni zwrot akcji. Fatalne zagranie obrońców Galeonu przejął Mateusz Kiszka, błyskawicznie obsługując Filipa Wolskiego. Ten, mimo zmęczenia, dopełnił formalności, ustalając wynik na 6:5 i kompletując hat-tricka w wielkim stylu.
Gamba Veloce po tej emocjonującej batalii zapewniła sobie minimum srebrne medale, a wciąż pozostaje w grze o mistrzostwo. Hiszpański Galeon natomiast, po kolejnej porażce, traci szansę na miejsce na podium i sezon skończy z ogromnym niedosytem...
W niedzielne południe na Arenie Grenady rozegrano spotkanie, które od początku zapowiadało się jako jednostronne widowisko – i rzeczywiście takim się okazało. Wicelider tabeli, FC Astana, podejmował ekipę Dżentelmenów, którzy już wcześniej stracili nawet matematyczne szanse na utrzymanie w lidze. Gospodarze, wciąż mający realne aspiracje na mistrzowski tytuł, od pierwszego gwizdka ruszyli do ataku, nie pozostawiając rywalom żadnych złudzeń.
Zaledwie pięć minut wystarczyło, by nadać ton temu spotkaniu. Daulet Niyazov skompletował hat-tricka w iście ekspresowym tempie, błyskawicznie odbierając przeciwnikom jakąkolwiek nadzieję. FC Astana grała z rozmachem, imponując nie tylko skutecznością, ale i stylem – dynamiczne akcje, szybka wymiana podań i znakomite zgranie sprawiały, że ich gra była po prostu przyjemna do oglądania.
Do przerwy gospodarze prowadzili już 10:1, a ich dominacja nie podlegała dyskusji. Po zmianie stron obraz gry nie uległ większej zmianie – Astana nadal kontrolowała mecz i konsekwentnie podwyższała wynik. Na szczególne brawa zasłużył Daniyar Seiduali, który zanotował aż siedem asyst – jego przegląd pola i wyczucie momentu były filarem ofensywnych działań zespołu.
Trudno wskazać jednego bohatera tego meczu – cały zespół FC Astana zasłużył na słowa uznania. Ich zaangażowanie, gra drużynowa i sportowa ambicja były widoczne od pierwszej do ostatniej minuty. Po tak efektownym zwycięstwie Astana wciąż traci tylko punkt do lidera, co oznacza, że ostatnia kolejka sezonu zapowiada się niezwykle emocjonująco i może przynieść roszady na szczycie tabeli.
Dla Dżentelmenów był to kolejny trudny dzień – mimo woli walki, różnica poziomów była aż nadto widoczna. Mimo spadku, zespół na pewno będzie chciał zakończyć sezon w jak najlepszym stylu.
W zapowiedziach nie bez powodu przewidywaliśmy, że może to być mecz o zaskakującym przebiegu – i absolutnie się nie pomyliliśmy. Gospodarze rozpoczęli spotkanie od totalnego szturmu, serwując swoim rywalom trzy szybkie ciosy. Już w 4. minucie wynik otworzył Caio Barbosa, chwilę później podwyższył Rafael Kroeger, a w następnej akcji Luciano Sant’ana popisał się potężnym uderzeniem z dystansu. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, Furduncio prowadziło 3:0!
Szokujący początek wyraźnie zaskoczył nie tylko kibiców, ale i samych graczy Borowików. Jednak goście błyskawicznie się otrząsnęli i rozpoczęli odrabianie strat – tym razem to pod bramką Juana Agudelo zaczęły dziać się cuda. Po rzucie rożnym Aleksandra Anishchenkova gola zdobył Daniel Władek, a już minutę później Łukasz Wrona trafił na 3:2. W 9. minucie po akcji Krzysztofa Porębskiego na tablicy wyników widniał już remis – 3:3. Co za szalony początek meczu!
Obie drużyny grały ofensywnie, bez kalkulacji. W 12. minucie ponownie na prowadzenie wyszło Furduncio – drugi raz na listę strzelców wpisał się Kroeger. Jednak i tym razem Borowiki szybko odpowiedziały, a wyrównującą bramkę zdobył znów Wrona. Po kolejnej wymianie ciosów Canarinhos zdołali jeszcze przed przerwą rozmontować defensywę rywali, a trafienie Mattisa dało im prowadzenie 5:4 po pierwszej połowie.
Po zmianie stron emocje nie opadły. Już na początku drugiej połowy Anishchenkov doprowadził do remisu. Później gra nieco się uspokoiła i więcej działo się w środku pola. Choć bramkarze obu drużyn mieli ręce pełne roboty, na kolejne trafienie trzeba było poczekać. W końcówce emocje sięgnęły zenitu. Po jednej z akcji gości Elio Silva zagrał piłkę ręką w polu karnym. Sędzia początkowo pokazał czerwoną kartkę, jednak po konsultacji z drugim arbitrem zmienił decyzję na żółtą. Do rzutu karnego podszedł Marcin Stachacz – bramkarz Furduncio był blisko obrony, ale silne uderzenie zrobiło swoje i Borowiki po raz pierwszy w meczu wyszły na prowadzenie.
Wydawało się, że goście dowiozą zwycięstwo, ale Brazylijczycy nie bez powodu słyną z walki do ostatnich sekund. W 49. minucie na ratunek po raz kolejny przyszedł Kroeger i zapewnił Furduncio remis 6:6.
Mecz pełen zwrotów akcji, indywidualnych popisów i dramaturgii – zdecydowanie jeden z hitów kolejki!
Mecz na szczycie 11. ligi zapowiadał się niezwykle interesująco. Obie drużyny miały już zapewnione miejsce na podium – pytanie brzmiało tylko, jakie krążki zawisną na ich szyjach podczas gali kończącej sezon. W najlepszej sytuacji znajdowało się Force Fusion – losy tytułu mieli w swoich rękach. Shitable, choć trzecie w tabeli, wciąż miało matematyczne szanse nawet na mistrzostwo – musiałaby jednak potknąć się również Astana. Kluczowe było więc bezpośrednie starcie, w którym stawką były nie tylko trzy punkty, ale i potencjalny złoty medal.
Lepiej w mecz weszli nominalni gospodarze. Już na początku spotkania Piotr Szpilarewicz huknął z dystansu i dał prowadzenie Force Fusion. Niestety – chwilę później opuścił boisko z kontuzją, co było dużym ciosem dla jego zespołu, zwłaszcza że na ławce pozostał tylko... rezerwowy bramkarz. W tej sytuacji ciężar gry musieli wziąć na siebie inni – a szczególnie wyróżnił się Oleh Leshchyshyn. Najpierw dwukrotnie odnalazł się w polu karnym po stałych fragmentach (aut i rzut rożny), a następnie skompletował hat-tricka po indywidualnym rajdzie. Tuż przed przerwą Vadim Churukonov dołożył jeszcze jedno trafienie i Force Fusion zeszło do szatni z pewnym prowadzeniem 5:0.
Po zmianie stron można było się spodziewać, że gospodarze, grający praktycznie bez zmian, zaczną słabnąć fizycznie. Nic bardziej mylnego. Shitable nie zdołało w żaden sposób zbliżyć się do rywala. Brakowało im konkretów, pomysłu i odpowiedzi na dynamiczną grę Force Fusion. Każde trafienie gości błyskawicznie kontrowane było przez gospodarzy, którzy całkowicie kontrolowali przebieg meczu.
Ostatecznie Force Fusion wygrało aż 11:3 i w pełni zasłużenie sięgnęło po komplet punktów. Wiadomo już, że Shitable zakończy sezon na trzecim miejscu. O tym, czy Force Fusion sięgnie po mistrzostwo, zdecyduje ostatnia kolejka sezonu – emocji na finiszu z pewnością nie zabraknie.
Mało kto przypuszczał, że w niedzielny poranek o 8:00, gdy większość drużyn dopiero się rozbudza, obejrzymy tak wyrównane widowisko. Boiskowy Folklor i Lisy Bez Polisy zaserwowały kibicom prawdziwe piłkarskie show – pełne tempa, zwrotów akcji i bramek od pierwszej do ostatniej minuty.
Spotkanie rozpoczęło się od kapitalnych interwencji bramkarzy – Patryka Świtaja i Jakuba Brzezińskiego – którzy szybko pokazali, że są w pełni skoncentrowani. Gdy padła pierwsza bramka, worek z golami otworzył się na dobre. Gospodarze rozpoczęli perfekcyjnie – najpierw Ariel Kucharski wykorzystał asystę Adriana Fontańskiego, a chwilę później sam Fontański wykończył świetne podanie Kacpra Miriuka.
Goście szybko odpowiedzieli – czujny Kamil Jarosz świetnie uruchomił Miłosza Górskiego, który zdobył kontaktowego gola. Folklor nie pozostał dłużny – ponownie Kucharski, tym razem po podaniu Damiana Wójcika, wpisał się na listę strzelców. Pierwsza połowa była prawdziwym rollercoasterem – trafiali jeszcze Dąbkowski, Fontański, Doch, Miriuk, Jarosz i Borkowski. Niektóre gole padały po składnych dwójkowych akcjach, inne po stałych fragmentach – nudy nie było ani przez chwilę.
Druga połowa również rozpoczęła się od mocnego akcentu. Goście ruszyli z zabójczą kontrą i powinni objąć prowadzenie, ale Piotr Plewa zmarnował sytuację sam na sam ze Świtajem. Co się jednak odwlecze… – wkrótce Damian Borkowski dał Lisom prowadzenie 5:6. Radość nie trwała jednak długo – Folklor błyskawicznie odpowiedział dwiema bramkami duetu Miriuk-Kucharski i odzyskał kontrolę nad meczem. Lisy nie zamierzały się jednak poddawać. Miłosz Górski znów błysnął indywidualnym rajdem, po którym wyłożył piłkę Maciejowi Frączakowi, doprowadzając do remisu. Gdy emocje sięgnęły zenitu, a końcowy gwizdek był coraz bliżej, znów zaczęło się strzelanie. Miriuk trafił na 8:7 po świetnej akcji z Kucharskim, ale w odpowiedzi Plewa wyrównał po podaniu Borkowskiego.
Wszystko wskazywało na sprawiedliwy remis, gdy nagle bramkarz gości popełnił fatalny błąd, wykopując piłkę wprost pod nogi Miriuka. Ten nie zmarnował okazji i pewnym strzałem zapewnił Folklorowi bezcenne trzy punkty.
Dzięki tej wygranej Boiskowy Folklor wydostał się ze strefy spadkowej, natomiast Lisy, mimo porażki, mogą spać spokojnie – brak "oczek" nie popsuł sytuacji w tabeli w kontekście zagwarantowania sobie miejsca na Pucharze Ligi Fanów Superbet.
Przed rozpoczęciem kolejki gospodarze mogli być niemal pewni, że sezon zakończą na czwartej pozycji – a po porażce Lisów Bez Polisy, stało się to już oficjalne. Z kolei wygrana Boiskowego Folkloru postawiła Jogę Bonito w bardzo trudnej sytuacji – zespół spadł do strefy spadkowej i potrzebował punktów, by myśleć o utrzymaniu. Pojedynek z Legionem UA zyskał więc dla nich rangę kluczowego starcia.
Od pierwszego gwizdka spotkanie było wyrównane i toczone w bardzo fizycznym stylu. Obie ekipy grały twardo, z dużym zaangażowaniem, nie odpuszczając żadnej piłki. Mimo kilku okazji z obu stron długo utrzymywał się bezbramkowy remis – aż do 21. minuty. Wówczas dynamiczną, dwójkową akcję przeprowadzili Mateusz Bubrzyk i Grzegorz Szostak, a ten drugi potężnym strzałem dał prowadzenie gościom. Wydawało się, że Joga Bonito zejdzie do szatni z jednobramkowym prowadzeniem, jednak tuż przed końcem pierwszej połowy Legion doprowadził do wyrównania – i do przerwy było 1:1.
Druga odsłona wyglądała bardzo podobnie – dużo walki, twardych starć i przerywanej gry. Obie drużyny szukały zwycięstwa, ale brakowało skuteczności i płynności. Decydujące momenty przyszły dopiero w końcówce meczu. Na siedem minut przed ostatnim gwizdkiem Legion objął prowadzenie 2:1, a chwilę później podwyższył wynik na 3:1. Joga Bonito jeszcze się nie poddała – zdołała zdobyć kontaktowego gola, zmniejszając straty do 3:2 – ale zabrakło już czasu na wyrównanie.
To był bardzo zacięty mecz, w którym remis wydawał się sprawiedliwym wynikiem. Jednak bohaterem spotkania został bramkarz Legionu UA, który kilkukrotnie ratował swój zespół przed stratą bramki i w dużej mierze to właśnie dzięki niemu gospodarze sięgnęli po trzy punkty.
O godzinie 20:00 na sektorze B przy boisku Grenady spotkały się zespoły AC Choszczówka i Wystrzeleni. Choszczówka to bardzo solidna drużyna, mająca na koncie 35 punktów i zajmująca 2. miejsce w tabeli. Z kolei Wystrzeleni, z dorobkiem 10 punktów, plasują się na 10. pozycji. Faworyt meczu był zatem oczywisty – wicelider ligi.
Od pierwszych minut przewaga Choszczówki była widoczna w niemal każdym aspekcie gry. Zespół prezentował się świetnie jako całość, ale na szczególne wyróżnienie zasłużyli Michał Kochanowski, Jakub Klimczak i Olek Śpiewak. Wystrzeleni mimo starań nie byli w stanie nawiązać wyrównanej walki. Zgranie, spokój i przemyślana gra Choszczówki owocowały licznymi efektownymi bramkami.
Jakub Klimczak wygrał wewnętrzny wyścig o tytuł MVP, choć cały zespół zagrał na bardzo wysokim poziomie. Mecz zakończył się totalnym rozbiciem Wystrzelonych – mimo zdobycia 3 bramek, stracili aż 15.
Po tej dotkliwej porażce Wystrzeleni są już pewni spadku do niższej ligi. Jeśli chcą w przyszłym sezonie powalczyć o powrót do 12. Ligi, muszą mocno popracować nad formą i organizacją. Z kolei Choszczówka umacnia się na 2. miejscu w tabeli i może powoli zaczynać świętowanie awansu do 11. Ligi.
Aktualny lider 12. ligi, zespół Patetikos, podejmował znajdujące się tuż nad strefą spadkową Dynamo Wołomin. Mówiąc kolokwialnie i brutalnie – gospodarze przejechali się po rywalach, wygrywając aż 18:5. Ten mecz dobitnie pokazał, na jakim poziomie znajdują się obie drużyny.
Goście przez całe spotkanie bili głową w mur – ich ataki były skutecznie neutralizowane, nie potrafili się przebić, a Patetikos bez większych problemów rozgrywał kolejne akcje i systematycznie powiększał przewagę bramkową. Gospodarze zagrali bardzo solidny, zespołowy futbol – każdy zawodnik dorzucił swoją cegiełkę do tej efektownej wygranej.
Na tle całego zespołu zdecydowanie wyróżniał się jednak Paweł Jasztel. Aktualny lider klasyfikacji strzelców kompletnie zdominował mecz – zdobył cztery bramki i zanotował trzy kluczowe asysty. Był wszędzie, walczył o każdą piłkę, skutecznie kończył akcje i świetnie współpracował z kolegami. Jego forma i zaangażowanie sprawiają, że jest jednym z najjaśniejszych punktów całych rozgrywek – aktualnie znajduje się na podium niemal każdej możliwej statystyki.
Mając taką boiskową bestię w składzie, trudno się dziwić, że Patetikos z taką łatwością dominują w 12. lidze.
Mecz pomiędzy FC Cały Czas Bomba a DMN Yebańsk w 12. lidze miał spory ciężar gatunkowy dla obu zespołów. Gospodarze wciąż liczyli się w walce o podium i potrzebowali zwycięstwa, by pozostać w grze. Z kolei goście szukali punktów, które pomogłyby im uciec ze strefy spadkowej. Spotkanie jednak nie porwało tempem – było dość spokojne i toczyło się głównie w środkowej strefie boiska.
Pierwsza bramka padła dopiero w 16. minucie, gdy przywilej korzyści świetnie wykorzystał Patryk Baran, otwierając wynik meczu. Kilka minut później ten sam zawodnik podszedł do rzutu karnego i pewnie podwyższył na 2:0. Gospodarze jeszcze przed przerwą dołożyli trzecią bramkę, kontrolując przebieg wydarzeń na boisku. DMN Yebańsk starało się odpowiedzieć, ale brakowało konkretów pod bramką przeciwnika.
Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Cały Czas Bomba skupiła się na defensywie, skutecznie broniąc dostępu do własnej bramki. Goście mieli problemy z konstruowaniem akcji ofensywnych i nie potrafili stworzyć poważniejszego zagrożenia. Jedyną bramkę w drugiej połowie zdobył Aleksy Salajczyk, który wykorzystał dobre podanie od Dolińskiego i ustalił wynik meczu na 4:0.
Gospodarze, oprócz solidnej gry, mieli też trochę szczęścia – drużyna bezpośrednio nad nimi w tabeli przegrała swoje spotkanie, dzięki czemu obie ekipy zrównały się punktami. Przed ostatnią kolejką sezonu Cały Czas Bomba ma realną szansę na zakończenie rozgrywek na podium. Yebańsk nie ma już natomiast nawet matematycznej możliwości, by uchronić się przed degradacją.
O 14:00 na sektorze B Areny AWF rozpoczęło się starcie pomiędzy Piwo Po Meczu a Lepanes. Wejście drużyny Lepanes do 12. ligi wprowadziło spore zamieszanie – dla rywali byli wielką niewiadomą, a szybko okazało się, że znacząco podnieśli poziom rozgrywek. Choć grali już tylko o honor, ich rywale wciąż mieli realne szanse nawet na 2. miejsce w tabeli.
Goście świetnie weszli w mecz – już po kilku minutach prowadzili 0:2. Piwo Po Meczu, zdając sobie sprawę ze stawki, szybko się przebudziło i doprowadziło do wyrównania. Tuż przed przerwą jednak to Lepanes ponownie wyszli na prowadzenie i schodzili do szatni z korzystnym wynikiem.
Po zmianie stron obie drużyny podkręciły tempo, mimo rosnącego upału. Gra stała się bardziej intensywna, a druga połowa okazała się znacznie bardziej bramkostrzelna. Po przypadkowym trafieniu samobójczym ponownie mieliśmy remis. Rywalizacja była bardzo zacięta – mimo tylko jednej zmiany po każdej stronie, zawodnicy zostawiali na murawie mnóstwo sił i zaangażowania. Na szczególne uznanie zasługują goście – choć nie grali już o nic, wciąż dawali z siebie wszystko. To właśnie oni zdominowali końcówkę spotkania, wychodząc z wyniku 4:4 na prowadzenie 4:7. Dopiero w ostatnich minutach Piwo Po Meczu zdołało odpowiedzieć jeszcze jednym trafieniem, ustalając wynik na 5:7.
Z przebiegu meczu rezultat wydaje się sprawiedliwy. Gospodarze mocno skomplikowali sobie sytuację w tabeli – w ostatniej kolejce czeka ich bezpośrednie starcie z FC Cały Czas Bomba o 3. miejsce.
FC Razam kontra BRD Young Warriors - zapowiadało się na wyrównaną potyczką. Gospodarze zajmowali 6. miejsce w tabeli, natomiast BRD dosłownie walczyło o życie – tylko wygrana, przy korzystnych wynikach innych spotkań, mogła zostawić im cień szansy na utrzymanie.
Spotkanie od samego początku było bardzo wyrównane i zacięte. Obie drużyny stworzyły wiele groźnych sytuacji i nie brakowało strzałów na bramkę. Widać było ogromną determinację po obu stronach oraz silną wolę zwycięstwa. Pierwsza połowa minimalnie na korzyść FC Razam – zespół z Ukrainy dwukrotnie trafił do siatki, nie tracąc przy tym żadnej bramki. Po zmianie stron BRD ruszyło do odrabiania strat i dzięki trafieniom Adriana Kloskowskiego oraz Arkadiusza Bieńka doprowadziło do wyrównania. Gra w trybie „akcja za akcję” mogła się podobać wszystkim obecnym – emocje rosły z każdą minutą.
Remis w polsko-ukraińskiej batalii tylko podkręcał atmosferę, a Warriors robili wszystko, by przechylić szalę na swoją stronę. Na ich drodze stanął jednak znakomicie dysponowany bramkarz FC Razam – Vlad Rakovich, który wielokrotnie ratował swój zespół przed stratą gola. Niewykorzystane sytuacje lubią się mścić – i tak też było tym razem. FC Razam zdobyło dwa gole w końcówce spotkania i ostatecznie wygrało 4:2.
Dzięki tej wygranej i trzem punktom FC Razam wskoczyło na 6. miejsce, wyprzedzając Dynamo Wołomin. Niestety, dla BRD Young Warriors ta porażka oznacza pożegnanie z 12. ligą....
Mecz 17. kolejki 13. Ligi Fanów nie pozostawił złudzeń co do ambicji Gentleman Warsaw Team. Na Arenie Grenady podejmowali zamykającą tabelę drużynę Niedzielnych, która już wcześniej straciła matematyczne szanse na utrzymanie. Dla Gentlemanów było to jednak spotkanie o dużą stawkę – bronili trzeciego miejsca premiowanego awansem, mając zaledwie punkt przewagi nad czwartą ekipą.
Od pierwszych minut widać było pełne skupienie i determinację gospodarzy. Już do przerwy prowadzili 7:1, a kluczową postacią tej części gry był Piotr Loze, który aż czterokrotnie wpisał się na listę strzelców. Jedyny gol dla Niedzielnych przed przerwą padł po niefortunnej interwencji Pawła Margula, który pechowo skierował piłkę do własnej bramki.
Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił – Gentleman Warsaw Team nadal dominowali, dokładając jeszcze dziesięć trafień. Show skradł Sebastian Bartosik, zdobywca aż sześciu bramek. Swoje pięć minut miał też Paweł Domański – długo czekał na premierowe trafienie, ale ostatecznie zakończył mecz z czterema golami na koncie. Mimo rozstrzygniętego już wyniku, Niedzielni w końcówce zdołali zdobyć jeszcze jedną, honorową bramkę – Jan Wójcik wykorzystał chwilową dekoncentrację gospodarzy i ustalił wynik na 17:2.
Gentlemani dzięki temu zwycięstwu utrzymali trzecią lokatę w tabeli. Ich przewaga nad goniącym rywalem wciąż wynosi zaledwie jeden punkt, więc ostatni mecz sezonu zapowiada się jako kluczowy w kontekście walki o podium i awans.
Faworyt tego meczu był tylko jeden. Klub Sportowy Sandacz potrzebował zwycięstwa, by przypieczętować tytuł mistrzowski 13. ligi, natomiast Pogromcy Poprzeczek – balansujący na granicy spadku – stali przed jednym z najtrudniejszych wyzwań sezonu. I od pierwszego gwizdka było jasne, że czeka ich naprawdę ciężkie popołudnie.
Gospodarze ruszyli do ataku z pełną mocą, zdeterminowani, by jak najszybciej "zamknąć" to spotkanie i rozpocząć świętowanie. Już po dziewięciu minutach prowadzili 4:0, prezentując futbol o kilka klas lepszy. Ich dominacja była bezdyskusyjna – Pogromcy Poprzeczek mieli ogromne problemy z utrzymaniem się przy piłce, a każda strata kończyła się niemal natychmiastowym zagrożeniem pod ich bramką.
Do przerwy było już 10:2, a wynik mógł być jeszcze bardziej okazały, gdyby nie kilka ofiarnych interwencji gości. W drugiej połowie obraz gry się nie zmienił – Sandacz nadal grał swoje i urządził prawdziwy ofensywny festiwal. Prym wiódł Krzysztof Rostankowski, który swoją dynamiką, techniką i pewnością siebie rozmontowywał linię defensywną przeciwników raz za razem. Pogromcy zdołali odpowiedzieć tylko raz – trafili z rzutu karnego po zagraniu ręką, a skutecznym egzekutorem był Norbert Plak. Na więcej nie było ich stać, mimo momentami heroicznej walki w defensywie.
Ostateczny wynik – 17:3 – mówi sam za siebie. Sandacz nie zostawił żadnych złudzeń i w kapitalnym stylu sięgnął po tytuł mistrza 13. ligi. Pogromcy zasłużyli na uznanie za walkę do końca, ale różnica klas była aż nadto widoczna. Sandacz zgarnia 3 punkty i może rozpocząć świętowanie zasłużonego tytułu!
W niedzielne popołudnie na Arenie Grenady kibice byli świadkami prawdziwego piłkarskiego spektaklu. W meczu 17. kolejki 13. Ligi Fanów CWKS Ferajna Warszawa podejmował Szereg Homogenizowany w niezwykle istotnym starciu dla układu tabeli. Gospodarze, walczący o awans do wyższej klasy rozgrywkowej, nie mogli pozwolić sobie na stratę punktów – i choć nie obyło się bez trudnych momentów, ostatecznie wyszli z tego pojedynku zwycięsko, triumfując 10:8.
Spotkanie od pierwszego gwizdka było bardzo wyrównane i dynamiczne – obie drużyny postawiły na otwartą grę, co przełożyło się na istną wymianę ciosów. Wynik otworzył Dominik Turos, który szybko dał prowadzenie Ferajnie. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo – Szereg Homogenizowany odpowiedział trzema bramkami z rzędu. Najpierw wyrównał Andrzej Sacewicz, potem Aleksander Ryszawa wyprowadził gości na prowadzenie, a chwilę później wynik na 1:3 podwyższył Bogdan Bańkowski. Przez kolejne minuty pierwszej połowy CWKS miał problem z odzyskaniem rytmu, ale na pięć minut przed przerwą znów oglądaliśmy prawdziwy festiwal bramek, co doprowadziło do wyniku 3:5 dla Szeregu po pierwszej części.
Po zmianie stron obraz gry uległ diametralnej zmianie. Zawodnicy Ferajny wyszli na drugą połowę z nową energią i determinacją. Kluczowym momentem było wyrównanie autorstwa Kacpra Waza – od tego momentu gospodarze całkowicie przejęli inicjatywę. W drugiej połowie zdobyli aż siedem bramek, wychodząc na prowadzenie 10:6. Wydawało się, że losy meczu są już przesądzone, choć Szereg w końcówce jeszcze próbował odwrócić bieg wydarzeń, trafiając dwukrotnie.
Mimo nerwowej końcówki Ferajna zdołała dowieźć cenne zwycięstwo do ostatniego gwizdka. Na szczególne wyróżnienie zasługuje bramkarz CWKS-u, który w kluczowych momentach ratował zespół, popisując się kapitalnymi interwencjami.
Dzięki tej wygranej CWKS Ferajna Warszawa wciąż pozostaje w grze o awans – do strefy medalowej brakuje zaledwie punktu. Wszystko rozstrzygnie się w finale sezonu.
W niedzielnym meczu zmierzyły się ze sobą ekipy Green Teamu i Wombatów. Niekwestionowanym faworytem byli gospodarze i – jak się okazało – przewidywania większości się sprawdziły. Green Team zwyciężył aż 9:1, a samo spotkanie tylko potwierdziło, że między obiema drużynami jest co najmniej kilka klas różnicy.
Po raz kolejny błyszczał Piotr Waszczuk – aktualny lider klasyfikacji strzelców 13. ligi dorzucił do swojego dorobku aż sześć trafień. Piotrek wielokrotnie pokazywał już, że jest prawdziwym lisem pola karnego, ale równie dobrze radzi sobie w rozegraniu, potrafi przytrzymać piłkę i samodzielnie przechylić szalę zwycięstwa na korzyść swojej drużyny. I tym razem było podobnie – jego sześć goli mówi samo za siebie.
Goście poza jednym, świetnym rajdem i skutecznym wykończeniem w wykonaniu Macieja Stąporka, byli praktycznie bezradni. Nie potrafili znaleźć sposobu na dobrze zorganizowaną i konsekwentną grę Green Teamu, który przez całe spotkanie dominował, utrzymywał się przy piłce i zmuszał przeciwników do biegania za futbolówką.
Ostatecznie Zieloni tym zwycięstwem przypieczętowali 5. miejsce w tabeli, natomiast Wombaty po tej porażce żegnają się z 13. ligą i w przyszłym sezonie zagrają szczebel niżej.
Już przed pierwszym gwizdkiem było wiadomo, że Inferno Team III, wobec triumfu KS Sandacz, nie ma już matematycznych szans na tytuł mistrza 13. ligi i zakończy sezon na drugim miejscu. Z kolei Oldboys Derby III wciąż walczyli o utrzymanie – do pełni szczęścia brakowało im zaledwie jednego punktu. Faworytem na papierze była ekipa Igora Patkowskiego, ale boisko przez długi czas nie potwierdzało tej teorii.
Oldboje od początku zagrali bez kompleksów. W obronie czujnie operowali Przemek Biały i Krzysztof Mikołajczyk, a z przodu aktywni byli Rafał Bujalski i Piotr Grudzień. Pierwszy gol padł dopiero w 8. minucie, a na prowadzenie wyszło Inferno. Radość gości nie trwała jednak długo – Oldboys szybko odpowiedzieli i przez resztę pierwszej połowy dzielnie stawiali opór. Po intensywnej wymianie ciosów, do przerwy na tablicy widniał wynik 2:3 na korzyść gości.
Po zmianie stron gospodarze nadal starali się dotrzymywać kroku młodszym rywalom. Przełomowy moment nastąpił przy stanie 3:4 – wtedy Kacper Pawłowski włączył tryb „solo”. Zawodnik Inferno rozegrał prawdziwy One Man Show, zdobywając aż pięć bramek w drugiej połowie. Jego kapitalna forma i skuteczność pozwoliły gościom ostatecznie rozbić Oldboys Derby III aż 10:3, choć wynik nie oddaje w pełni wyrównanego charakteru pierwszej połowy.
Dla Inferno to zwycięstwo było tylko formalnością – ekipa już wcześniej zapewniła sobie wicemistrzostwo ligi. Natomiast Oldboje, mimo ambitnej postawy, wciąż muszą szukać punktu na wagę utrzymania w ostatniej serii gier, mierząc się z Gentlemanami.
W niedzielne przedpołudnie, w ramach 14. Ligi Fanów, na Arenie Grenady rozegrano spotkanie pomiędzy Zaruby United a Turkmens. Początek meczu zapowiadał wyrównaną rywalizację. Wynik otworzył Oleksiy Sudenkov, który po podaniu Michała Młynarczuka pokonał bramkarza rywali i dał gospodarzom prowadzenie. Odpowiedź Turkmensów była błyskawiczna – zaledwie dwie minuty później Aybek Turayew doprowadził do wyrównania, finalizując dogranie Rahima Kuliyeva.
Po wyrównanym otwarciu inicjatywę zaczęli przejmować zawodnicy Zaruby United. Ponownie błysnął duet Sudenkov – Młynarczuk, który niemal identyczną akcją jak przy pierwszym golu przywrócił prowadzenie gospodarzom. Kolejne minuty pierwszej połowy to już wyraźna dominacja ekipy Zaruby, która dorzuciła kolejne trafienia. Dopiero bramka Turayeva tuż przed przerwą dała gościom cień nadziei – do szatni zespoły schodziły przy wyniku 5:2 dla gospodarzy.
Drugą część spotkania również otworzyło mocne uderzenie prowadzących – na listę strzelców wpisał się Kornel Tłaczała, wykorzystując świetne podanie od bramkarza Łukasza Kuleszy, który notował bardzo solidny występ. Turkmens jednak nie zamierzali odpuszczać. Dwa szybko podyktowane rzuty karne pewnie wykorzystali Hemra Gurbanov i Rahim Kuliyev, przez co zrobiło się nerwowo. Zaruby odpowiedziały jednak w najlepszy możliwy sposób – trzema trafieniami z rzędu, które praktycznie rozstrzygnęły losy tego meczu.
W końcówce goście jeszcze raz zdołali pokonać bramkarza rywali, ale to było wszystko, na co było ich stać tego dnia. Ostatecznie Zaruby wygrywają 9:5, potwierdzając wysoką formę ofensywną, zgarniając w pełni zasłużone trzy punkty i kończąc rozgrywki na pierwszym miejscu w grupie spadkowej.
Zaskakujące, że aż tyle czasu musieli czekać piłkarze Nieuchwytnych, by odnaleźć swoją formę, bo ich postawa wiosną w wielu spotkaniach naprawdę mogła imponować. Nie inaczej było w potyczce z Cockpit Country, gdzie znów najjaśniejsze gwiazdy zespołu Marka Szklennika mogły zabłysnąć pełnym blaskiem.
Początkowo obserwowaliśmy starcie typu „cios za cios” – jako pierwsi trafili gospodarze, a bramkę zdobył niezawodny Oleksii Kyselov po podaniu Tomasza Gaworskiego. Cockpit odpowiedział najpierw słupkiem, a potem był bliski wyrównania po błędzie bramkarza Nieuchwytnych, Nazara Horina, który jednak szybko odkupił winy świetną interwencją. Wyrównał Mateusz Hofman – obrócił się z rywalem na plecach i mocnym strzałem pokonał bramkarza. Cztery minuty później znów trafił Kyselov, tym razem po przerzucie od Łukasza Wiśniewskiego. Po chwili indywidualną akcją błysnął Konstanty Pociej – świetnie zachował się przy wyrzucie bramkarza, przyspieszył na skrzydle i uderzeniem po długim rogu doprowadził do remisu. Na 3:2 dla Nieuchwytnych trafił ponownie Kyselov, który po przechwycie przebiegł niemal całe boisko i pewnie uderzył. Gospodarze złapali rytm i jeszcze przed przerwą dołożyli trafienia Ihora Malinicha oraz Roberta Bojdzińskiego – i to oni schodzili do szatni z prowadzeniem 5:2.
Po zmianie stron Cockpit próbował wrócić do gry, ale mecz coraz bardziej układał się po myśli gospodarzy. Szóste trafienie padło po rzucie rożnym Bohdana Yukhymuka – celnie do siatki główkował Gaworski. Chwilę później po wrzucie z autu Cockpit zdołał odpowiedzieć i zrobiło się 6:3. Niestety dla gości, chwilowy brak koncentracji zakończył się fatalnie – ich bramkarz zagrał ręką poza polem karnym i zobaczył czerwoną kartkę. Rzut wolny zamienił na gola Maksym Zhukov, a Cockpit, grając w osłabieniu, odpowiedział jeszcze jednym trafieniem autorstwa Pocieja. W końcówce gole dla gospodarzy dorzucili Wiśniewski – po efektownym dryblingu i przebitkach – oraz Kyselov, kompletując hat-tricka główką po dośrodkowaniu Malinicha.
Choć to zwycięstwo nie miało już wpływu na pozycję Nieuchwytnych w tabeli, mogli być zadowoleni ze swojej postawy na finiszu sezonu – co z pewnością daje trochę optymizmu ich trenerowi. Dla Cockpitu sezon zakończył się spadkiem – teraz pozostaje tylko czekać na lepsze czasy.
To było starcie o najwyższą stawkę – tytuł mistrza 14. Ligi. Obie drużyny doskonale wiedziały, że wynik bezpośredniego pojedynku może przesądzić o ostatecznym układzie tabeli. Pierwsza połowa zdecydowanie należała do gości, którzy bezlitośnie wykorzystali dwie poważne pomyłki rywali. Najpierw zawodnik Sokila niefortunnie skierował piłkę do własnej bramki, a chwilę później bramkarz gospodarzy popełnił fatalny błąd przy wyprowadzeniu, podając futbolówkę wprost pod nogi Tomasza Godzimirskiego – ten bez problemu podwyższył na 2:0. Synowie Księdza nie zwalniali tempa i tuż przed przerwą dołożyli jeszcze jedno trafienie, schodząc do szatni z pewnym prowadzeniem 3:0.
Po zmianie stron wszystko się odwróciło. Sokil, nie mając już nic do stracenia, ruszył do ataku z większym zaangażowaniem i determinacją. Kluczową postacią tej części meczu był Zakharii Mor – dynamiczny, nieustępliwy napastnik, który trzykrotnie pokonał bramkarza rywali, doprowadzając do remisu. Gospodarze poszli za ciosem i zdobyli kolejną bramkę, obejmując prowadzenie 4:3. Synowie Księdza nie byli już w stanie odpowiedzieć – z każdą minutą opadali z sił, a Sokil skutecznie kontrolował przebieg wydarzeń.
Ostatecznie gospodarze odnieśli niezwykle cenne zwycięstwo i mogli rozpocząć świętowanie – po emocjonującym spotkaniu pełnym zwrotów akcji sięgnęli po mistrzostwo 14. Ligi! I chyba nie mogli tego zrobić w lepszym stylu.
O godzinie 10:00 na sektorze B Areny AWF odbył się mecz pomiędzy FC Vikersonn II a Sultan. Gospodarze, mimo trudnego zadania i roli outsidera, w pierwszej połowie postawili faworyzowanym rywalom solidny opór. Wynik 1:3 do przerwy dobrze oddawał przebieg tej części gry – to Sultan przeważał w posiadaniu piłki i miał więcej okazji bramkowych, ale drużyna Ihora Makhlaia potrafiła się skutecznie bronić i groźnie kontrować.
Po zmianie stron przewaga gości jednak znacząco wzrosła. Sultan złapał właściwy rytm, podkręcił tempo i sukcesywnie powiększał prowadzenie – najpierw do trzech, a później aż do sześciu bramek. Gospodarze odpowiedzieli jeszcze jednym trafieniem w końcówce, jednak nie miało ono wpływu na ostateczny rezultat. Mecz zakończył się wynikiem 4:9.
Ta porażka definitywnie przekreśla szanse Vikersonn II na walkę o podium – wygrana w tym spotkaniu mogłaby jeszcze dać nadzieję na brąz. Z kolei Sultan tym zwycięstwem zapewnił sobie trzecie miejsce w ligowej tabeli.
W zapowiedziach tego meczu wspominaliśmy, że poprzednie starcie tych ekip zakończyło się wyraźnym triumfem Babic i że Elitarni będą żądni rewanżu. Zemsta za tamtą porażkę bardzo szybko przerodziła się w bezlitosną vendettę, a końcowy wynik 3:20 mówi wszystko o przebiegu tego spotkania.
A nie zaczęło się wcale źle dla Babic. Co prawda chłopaki stawili się na placu w zaledwie sześciu, ale już w pierwszej akcji meczu Wiktor Jaworski wywalczył rzut karny. Niestety przypłacił to kontuzją i nie mógł wrócić na boisko. Bartek Łuczak pewnym strzałem pokonał Marcina Głębockiego, ale już minutę później Paweł Bireta doprowadził do remisu.
Gra w piątkę okazała się dla gospodarzy po prostu zabójcza. Na kolejne trafienie Elitarnych trzeba było czekać do 10. minuty, ale od tego momentu worek z bramkami się rozwiązał. Dawid Rupiński, Wojciech Sekulak, a przede wszystkim Marcin Bielski bezlitośnie punktowali ekipę z Babic.
Sytuacja gospodarzy była tak trudna, że przed przybyciem jednego ze spóźnionych zawodników, na placu gry pojawiła się... jedna z kibicek – Mira Balan. Co więcej, zakończyła ten mecz z bramką na koncie! Był to jednak jeden z nielicznych pozytywnych akcentów w wykonaniu Babic, które z bólem i pokorą musiały przyjmować kolejne ciosy.
Dla Elitarnych była to idealna okazja, by poprawić indywidualne statystyki – i wykorzystali ją bez skrupułów. Marcin Bielski, zdobywając aż 11 bramek, zapewnił sobie tytuł króla strzelców.
Dla Babic to gorzka lekcja – frekwencja ma znaczenie, bo tak doświadczone drużyny jak Elitarni Gocław nie będą miały litości dla osłabionego rywala.
W wielkim finale 15. Ligi Fanów doszło do emocjonującego starcia, które miało wyłonić mistrza rozgrywek. Na boisku spotkały się drużyny Santiago Remberteu i FC Mocny Narket, a stawka była jasna – zwycięzca zgarnia wszystko.
FC Mocny Narket przyjechał w bojowym nastroju, z charyzmatycznym bramkarzem Rubenem Nieścierukiem na czele i szerokim składem gotowym do walki. Santiago natomiast postawiło na swoje sprawdzone zestawienie, działające jak dobrze naoliwiona maszyna. Pierwsza połowa przyniosła sporo emocji i bramek – Santiago lepiej wyglądało w ofensywie i na przerwę schodziło z prowadzeniem 5:3. Po zmianie stron przewaga drużyny Remberteu była już wyraźna. Narket próbował gonić wynik, ale z każdą minutą opadał z sił i tracił koncentrację. Santiago bezlitośnie wykorzystywało każde potknięcie rywali, dokładając kolejne trafienia.
Mecz zakończył się pewnym zwycięstwem 9:3, które dało Santiago Remberteu upragniony tytuł mistrzowski.
Na wyróżnienie zasłużyli Bartosz Chamera – wybrany MVP kolejki za świetne akcje i bramki – oraz Michał Syrnyk, który kompletnie zdominował środek pola. W ekipie FC Mocny Narket na plus wyróżnił się Bartosz Sitek, który walczył do końca mimo niekorzystnego wyniku.
W niedzielnym starciu Ligi Fanów doszło do niezwykle emocjonującego meczu pomiędzy A.D.S Scorpion’s II a Warsaw Pistons. Spotkanie od początku miało nietypowy przebieg – zespół Scorpionsów pojawił się na boisku w zaledwie pięcioosobowym składzie, co od razu postawiło ich w bardzo trudnej sytuacji kondycyjnej. Pistons, chcąc zachować ducha fair play, również rozpoczęli mecz w piątkę.
Mimo osłabienia, Scorpionsi zaskoczyli wszystkich skutecznością – wyszli na prowadzenie 4:1, a świetne zawody rozgrywał Bartek Marciniak, który błyszczał zarówno technicznie, jak i fizycznie. Przy takim wyniku Warsaw Pistons postanowili jednak skorzystać z pełnego składu i wprowadzili szóstego zawodnika – to całkowicie zmieniło obraz gry.
Pistons zaczęli odrabiać straty krok po kroku, a kluczową rolę odegrał Kacper Romanowski, który zanotował kilka skutecznych akcji i trafień. Mimo heroicznej walki, zmęczenie zaczęło coraz mocniej doskwierać ekipie A.D.S., a przewaga liczebna zrobiła swoje. Ostatecznie Warsaw Pistons wygrali 7:6 w jednym z najbardziej zaciętych i dramatycznych spotkań tej kolejki.
W spotkaniu pomiędzy Foxes a Gawulonem doszło do jednostronnego widowiska, zakończonego wynikiem 1:10 na korzyść gości. Gawulon od pierwszych minut narzucił swoje warunki gry, dominując technicznie, fizycznie i taktycznie. Już do przerwy prowadzili 5:1, całkowicie kontrolując przebieg spotkania.
Bohaterem meczu był bez wątpienia Kacper Pawłowski, który rozegrał fenomenalne zawody. Napastnik Gawulonu zdobył aż sześć bramek i dołożył trzy asysty, mając udział przy dziewięciu z dziesięciu trafień swojego zespołu. Dodatkowo Kacper ostro walczy o tytuł króla strzelców, a ten mecz zdecydowanie poprawił jego bilans i szanse na końcowy triumf. Foxes nie potrafiło znaleźć na niego żadnej odpowiedzi – był wszędzie: rozgrywał, kończył akcje, wykorzystywał każdy błąd defensywy.
Druga połowa to całkowita przewaga gości – grali swobodnie, skutecznie i efektownie. Pawłowski nie tylko imponował skutecznością, ale też pewnością siebie i rolą lidera ofensywy. Foxes z każdą minutą coraz bardziej gasło – ich gra stawała się chaotyczna i pozbawiona pomysłu. Gawulon zaś do końca zachował dyscyplinę i organizację, mimo wysokiego prowadzenia.
Końcowy wynik 1:10 najlepiej oddaje różnicę klas, jaka dzieliła oba zespoły tego dnia.
Zespoły Elekcyjna FC i KP Syrenka to dwie ekipy zajmujące dwa ostatnie miejsca w tabeli. Co więcej - Syrenka wciąż była bez punktów, więc nadzieją był ten mecz, który mógł wreszcie przynieść pierwsze, budujące oczko na przyszłość.
Pierwsze minuty zdecydowanie należały do gospodarzy – Elekcyjna szybko przejęła inicjatywę, a piłkarskie umiejętności drużyny z Woli zaczęły robić różnicę. Od samego początku wyróżniał się Jakub „Mydło” Mydłowiecki, który bez dwóch zdań zasłużył na tytuł MVP spotkania. Był nie do zatrzymania i poprowadził swój zespół do zwycięstwa, zdobywając aż osiem bramek!
Mecz był całkowicie zdominowany przez Elekcyjną, choć trzeba oddać, że w bramce Syrenki bardzo dobrze spisywał się Szymon Chrzanowski – gdyby nie jego świetne interwencje, wynik mógłby być jeszcze bardziej okazały. Po stronie Syrenki wyróżniał się Kacper Stępniak, ale mimo ambicji i zaangażowania całej drużyny, nie byli w stanie mocniej zagrozić rywalowi.
Spotkanie zakończyło się wynikiem 8:3. Syrenka wciąż pozostaje z zerowym dorobkiem punktowym, natomiast Elekcyjna FC dzięki zwycięstwu awansuje o jedno miejsce w tabeli i plasuje się obecnie na 8. pozycji.
To spotkanie dobrze wyglądało na papierze. Dwie ukraińskie drużyny, których forma w tym sezonie przypomina sinusoidę, zmierzyły się w meczu z wciąż realnymi – choć tylko matematycznymi – szansami na podium.
Od pierwszego gwizdka oglądaliśmy wyrównaną walkę z dużą liczbą pojedynków o piłkę. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli FC Ukrainian Devils – po strzale z dystansu piłka odbiła się od jednego z obrońców FC Alliance, zmieniając tor lotu i myląc bramkarza. Gol nie zmienił jednak obrazu gry – obie strony dalej szukały swoich szans. W 14. minucie Mykyta Bondarenko popędził skrzydłem i posłał idealne dośrodkowanie, które na bramkę zamienił Ihor Veina, doprowadzając do remisu. Diabły szybko odzyskały prowadzenie – tym razem za sprawą Mykyty Sydorenki, który indywidualnym rajdem ze środka boiska i potężnym uderzeniem pod poprzeczkę zdobył drugiego gola. Obie drużyny próbowały jeszcze zaskoczyć rywali uderzeniami z dystansu, ale obrony spisywały się bez zarzutu. Gdy wydawało się, że Ukrainian Devils zejdą na przerwę z prowadzeniem, FC Alliance przeprowadził zabójczą kontrę – szybka akcja zakończyła się golem na 2:2 tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę.
Po przerwie tempo nie spadło. Szybko błysnął ponownie Bondarenko, technicznym strzałem przy dalszym słupku wyprowadzając Alliance na prowadzenie. Gospodarze odpowiedzieli błyskawicznie – Oleksii Kuzovkov wykorzystał długie zagranie od bramkarza i doprowadził do remisu 3:3. W dalszej części meczu obie drużyny miały swoje okazje, ale brakowało im precyzji w wykończeniu. Bramkarze i obrońcy wielokrotnie ratowali swoje zespoły w kluczowych momentach. Dopiero w końcówce tempo ponownie wzrosło – gospodarze objęli prowadzenie po dobrze rozegranym rzucie rożnym, jednak tuż przed końcem meczu Alliance odpowiedział identycznie, ustalając wynik na 4:4.
To był mecz pełen zwrotów akcji – intensywny, wyrównany i emocjonujący. Remis wydaje się jak najbardziej sprawiedliwym rezultatem, który najlepiej oddaje przebieg rywalizacji.
W upalne południe na sektorze B Areny AWF Kresowia Warszawa II podejmowała zespół Grajki i Kopacze. Spotkanie rozegrano w ramach 8. kolejki 16. ligi. Na papierze zwycięstwo gości wydawało się formalnością, jednak przyjechali oni na mecz bez żadnych zmian, co w takiej temperaturze znacznie utrudniło im zadanie. Gospodarze natomiast stawili się niemal w pełnym składzie, mając do dyspozycji niemal całą kadrę – zabrakło zaledwie dwóch zawodników.
Pierwsza część meczu, choć zakończyła się remisem 1:1, przebiegała pod dyktando przyjezdnych. Grajki i Kopacze zmarnowali kilka stuprocentowych sytuacji, które mogły dać im kilkubramkowe prowadzenie. W pamięci szczególnie zapisał się strzał bramkarza Łukasza Wardy w poprzeczkę – piłka odbiła się tuż przed linią bramkową, ale nie wpadła do siatki.
Druga połowa zaczęła się idealnie dla drużyny w niebieskich strojach – szybko objęli prowadzenie 3:1 i przez dłuższy czas to oni wyglądali lepiej na boisku. Niestety dla nich, zmęczenie zaczęło coraz mocniej dawać się we znaki. Kluczowym momentem okazał się błąd bramkarza, po którym padła bramka kontaktowa na 2:3. Kresowia dostała impuls, wróciła do gry i wykorzystała rezerwy sił w końcówce. Gospodarze dobili zmęczonego przeciwnika, wygrywając ostatecznie 4:3.
Dla Grajków i Kopaczy ta porażka znacznie komplikuje sytuację – Gawulon ich dogonił i obie ekipy mają tyle samo punktów, a przewagę daje już tylko lepszy bilans bramkowy. Przed nimi ostatni mecz z White Foxes – teoretycznie do wygrania, ale nie mogą sobie pozwolić na jakiekolwiek rozluźnienie.
