reklama reklama
usuń na 24h reklama
menu ligowe
Archiwum
poziomy rozgrywek
aktualnośći
aktualnośći
Rozgrywki
Statystyki
Futbol.tv
turnieje
Wywiady
PUCHAR FANÓW
Galeria
Ekstraklasa
1 Liga
2 Liga
3 Liga
4 Liga
5 Liga
6 Liga
7 Liga
8 Liga
9 Liga
10 Liga
11 Liga
12 Liga
13 Liga
14 Liga
15 Liga
16 Liga

RAPORT MECZOWY! 11. KOLEJKA - SEZON 24/25

Na inaugurację wiosny wiele wyżej notowanych ekip przegrało swoje spotkania. Być może wydawało im się, że druga część sezonu zrobi się sama. Jednak w 11. kolejce widać było, że faworyci wyciągnęli wnioski, bo wielu z tych, którzy zaliczyli falstart, wróciło na zwycięską ścieżkę.

 

Takich przykładów można mnożyć. Po wpadce szybko otrząsnęli się gracze EXC mobile Ochota, CWKS Ferajny czy KSB Warszawa. To oczywiście nie oznacza, że wszystkie ekipy poradziły sobie z rolą faworytów, a o tych, którym się to nie udało, przeczytacie, jak zwykle, w naszym podsumowaniu.

Opisy meczów 11. kolejki czekają już na Was w raportach, w zakładce PODSUMOWANIE SPOTKANIA. Ale mamy też coś dla tych, którym nie chce się za dużo klikać, a których interesują relacje wyłącznie z meczów ligi w której grają. Wchodząc w menu konkretnego poziomu rozgrywkowego dodaliśmy opcję RELACJE MECZOWE. Wszystkie streszczenia znajdziecie tam w jednym miejscu :)
 
Życzymy Wam przyjemnej lektury!

Ekstraklasa

Contra, wciąż poszukująca pierwszych punktów w tym sezonie, w niedzielnym meczu podejmowała Ogień Bielany. Gospodarze tydzień wcześniej byli bardzo blisko przełamania złej passy, stawiając twarde warunki ekipie Alpanu. Tym razem jednak czekało ich równie trudne zadanie, starcie z drużyną aspirującą do miejsca w czołowej trójce Ekstraklasy.

Spotkanie rozpoczęło się zgodnie z przewidywaniami, to goście z Bielan szybko przejęli inicjatywę. Już w pierwszych minutach wynik otworzył Kacper Cetlin, który był prawdziwą zmorą defensywy Contry. Dziesięć minut później miał już na swoim koncie hat-tricka, a Ogień prowadził 3:0. Mimo słabego początku gospodarze nie spuszczali głów i starali się odpowiadać, konsekwentnie budując akcje ofensywne. Jednak długo nie mogli znaleźć sposobu na świetnie dysponowanego Szymona Świercza między słupkami.

Dopiero w końcówce pierwszej połowy udało im się przełamać. Dwie bramki w krótkim odstępie czasu pozwoliły złapać kontakt i dały nadzieję na walkę w drugiej części meczu. Do przerwy było 2:3, co zapowiadało emocjonującą drugą połowę.

Po zmianie stron podobnie jak w pierwszej połowie, to Ogień zaczął punktować jako pierwszy. Tym razem jednak zrobił to na tyle skutecznie, że odskoczył rywalom na cztery bramki. Gra zaczęła się otwierać, a obie drużyny nabrały tempa. Prawdziwy festiwal strzelecki rozpoczął się w okolicach 42. minuty, a od tego momentu gole padały średnio co półtorej minuty. Ogień Bielany był skuteczniejszy i zachował chłodną głowę w kluczowych momentach.

Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 10:6 dla gości. Zespół z Bielan dopisał kolejne cenne trzy punkty i wciąż naciska na znajdujących się na trzecim miejscu Otamanów. Contra, mimo ambitnej walki, nadal pozostaje bez punktu po 11 kolejkach.

Po wysokiej porażce w swoim premierowym meczu na wiosnę z Otamanami, Esportivo Varsovia stanęło przed kolejnym wyzwaniem. W 11. kolejce ich rywalem był rozpędzony Explo Team. Drużyna, która najpierw sięgnęła po triumf w Pucharze Fanów, a w poprzedniej kolejce zremisowała z mocną ekipą EXC Mobile Ochota. Początek meczu był bardzo wyrównany, obie drużyny grały uważnie i szukały swoich szans w ataku pozycyjnym. Wynik otworzył Oskar Górecki, który precyzyjnym strzałem po krótkim słupku dał Explo Team prowadzenie. Esportivo nie kazało jednak długo czekać na odpowiedź, po cierpliwie rozegranej akcji ofensywnej i chwilowym uśpieniu obrony rywali Robert Dębski doprowadził do remisu. Pierwsza połowa była wyrównana, a klarownych sytuacji bramkowych było jak na lekarstwo. Nic więc dziwnego, że do przerwy wynik 1:1 utrzymał się bez zmian.

Po zmianie stron to Esportivo Varsovia jako pierwsze zadało cios. Cztery minuty po wznowieniu gry efektownym strzałem zewnętrzną częścią stopy popisał się Grzegorz Kończyński, który "zerwał pajęczynę" z okienka bramki, wyprowadzając gospodarzy na prowadzenie 2:1. Druga połowa toczyła się w podobnym rytmie jak pierwsza. Dużo walki, uważna gra i niewiele klarownych okazji na bramkę. Gdy wydawało się, że Esportivo dowiezie do końca swoje pierwsze zwycięstwo w sezonie, na cztery minuty przed końcem Jan Zapolski znalazł drogę do siatki i doprowadził do wyrównania. Mecz zakończył się remisem 2:2, który trzeba uznać za sprawiedliwy rezultat. Esportivo Varsovia dopisuje do swojego konta pierwszy punkt w sezonie. Explo Team natomiast konsekwentnie, krok po kroku, buduje swoją formę i punktowy dorobek, niezbędny w walce o utrzymanie w Ekstraklasie.

W Ekstraklasie spotkania te zawsze niosą ze sobą ogromne emocje, ale mecz Browarka z EXC Mobile zapowiadał się na trudną przeprawę dla zespołu Michała Sobieralskiego, zwłaszcza że gospodarze wystąpili tylko w meczowej szóstce. Ku zaskoczeniu wszystkich, Browarek radził sobie całkiem dobrze w pierwszej połowie. To on jako pierwszy wyszedł na prowadzenie, co zaskoczyło gości, którzy musieli szybko wziąć się do pracy. Damian Patoka i Janek Grzybowski próbowali odpowiedzieć w ataku, ale obrona Browarka była bardzo dobrze zorganizowana i przez dłuższy czas skutecznie odpierała ataki. 

Gdy EXC Mobile wyrównało, gospodarze znów wyszli na prowadzenie, jednak zespół Sebastiana Dąbrowskiego napierał coraz mocniej. Goście nie tylko wyrównali, ale i wreszcie mieli gola zapasu. Gdy wydawało się, że wynik 2:3 będzie końcowym po pierwszej połowie, po rzucie rożnym Krzysiek Jabłoński niefortunnie interweniował i wpakował piłkę do własnej bramki. Po 25 minutach było 3:3, co stanowiło małą niespodzianką.

Po przerwie i męskiej rozmowie w szatni, EXC Mobile włączyło wyższy bieg. Karol Bienias, który w pierwszej połowie był mniej widoczny, zaczął się uaktywniać, szczególnie w ofensywie. Michał Kępka, który świetnie finalizował ataki, pomógł drużynie rozwiązać worek z bramkami. Drugie 25 minut to już dominacja gości, którzy po słabszym początku i remisie z Explo Team, zgarnęli cenne trzy punkty.

ALPAN ostatnio prezentował świetną formę i na Arenę AWF przyjechał z nadzieją na podtrzymanie passy meczów bez porażki. Ich rywal? Nie byle kto – lider Ekstraklasy, Gladiatorzy Eternis. Jesienią to ALPAN cieszył się ze zwycięstwa w bezpośrednim starciu, więc emocji można było się spodziewać od pierwszego gwizdka.

I rzeczywiście – początek meczu był jak z bajki dla gospodarzy. Już po 10 minutach prowadzili 3:0, a show skradł Adam Matejak – hat-trick w błyskawicznym tempie i totalna dominacja. Choć to Gladiatorzy prowadzili grę i dłużej utrzymywali się przy piłce, to ALPAN wykorzystywał każdą okazję do zabójczych kontr.

Jednak jeszcze przed przerwą Damian Górka odpalił tryb „ratownika” i w krótkim czasie ustrzelił klasycznego hat-tricka. Gladiatorzy złapali wiatr w żagle, dołożyli czwarte trafienie i do przerwy mieliśmy 4:4 – zapowiedź naprawdę wielkiego meczu.

Druga połowa? Tu już tylko jedną drużynę było stać na więcej. Gladiatorzy Eternis zagrali koncertowo. W ciągu 25 minut wbili aż 12 bramek (!), totalnie demolując defensywę ALPAN-u. Gospodarze odpowiedzieli tylko jednym golem, co wobec takiej ofensywnej nawałnicy było jedynie kosmetyką.

Mimo świetnego początku, ALPAN wraca na tarczy i żegna się z serią meczów bez porażki. Gladiatorzy Eternis potwierdzają natomiast, że nie bez powodu są liderem – druga połowa to był pokaz siły i mistrzowskiej jakości.

W ostatnią niedzielę na warszawskim AWF-ie Tur Ochota zmierzył się z drużyną FC Otamany. Dla gospodarzy był to mecz ostatniej szansy na nawiązanie kontaktu z czołówką ligowej tabeli – i było to doskonale widać w ich zaangażowaniu od pierwszych minut spotkania. Po dwóch trafieniach Rosika Tur objął prowadzenie, a ich gra mogła się podobać.  

Goście nie zamierzali jednak odpuszczać – nieustannie dążyli do zdobycia bramki kontaktowej. Najbliżej trafienia był, jak zwykle aktywny, Borys Ostapenko, ale dobrze dysponowany Sobolewski albo skutecznie interweniował, albo sprzyjało mu szczęście. W końcu jednak Otamany dopięły swego – na listę strzelców wpisał się Nievdakh.  

Radość gości trwała jednak krótko, bo niemal natychmiast Rosik skompletował hat-tricka. To trafienie okazało się przełomowe – od tego momentu defensywa Tura Ochota zaczęła się sypać. Gospodarze popełniali coraz więcej błędów, zostawiali mnóstwo wolnej przestrzeni, co goście skrzętnie wykorzystywali. W ciągu kolejnych 20 minut Otamany zdobyli aż 7 bramek, nie tracąc przy tym żadnej, i w 35. minucie prowadzili już 8:3.  

Tur próbował jeszcze odrabiać straty – dwukrotnie na listę strzelców wpisał się najlepszy w ich szeregach tego dnia Rafał Polakowski – ale nie wystarczyło to, by zatrzymać rozpędzonych rywali. Otamany odpowiedzieli kolejnymi trafieniami i zasłużenie zwyciężyli w tym widowiskowym starciu.

1 Liga

Dla ekipy Bartka Królaka po zeszłoweekendowej wpadce z ostatnimi w tabeli Bandziorsami nie było już mowy o traceniu punktów. Team z Góry Kalwarii jest bowiem w ścisłej czołówce pierwszej ligi, którą na ten moment tworzą cztery ekipy: KSB Warszawa, Połczyn Brothers, UA Impuls oraz właśnie Lakoksy. Chętnych na czerwcowe podium jest czterech, a miejsc na pudle – jak dobrze wiemy – tylko trzy. Nic więc dziwnego, że od pierwszych minut w grze „Krokodyli” widać było pełną mobilizację. Wiedzieli, że mecze z bezpośrednimi rywalami dopiero przed nimi i nie mogą pozwolić sobie na kolejną stratę punktów – zwłaszcza z zespołem z dolnej części tabeli.

Już w początkowej fazie spotkania Lakoksy narzuciły swoje warunki i po m.in. dwóch trafieniach reprezentanta Polski w Socca – Miłosza Nowakowskiego – szybko wyszły na prowadzenie 3:0. Ukraiński zespół długo nie mógł wejść w rytm, ale z czasem zaczął się odgryzać i zdobywać kolejne bramki, dzięki czemu emocje w tym meczu wróciły. Do przerwy jednak to Lakoksy wciąż miały komfortowy dystans – 4:1.

Po zmianie stron oglądaliśmy wymianę ciosów: 4:2, 5:2, 6:2, 6:3, 6:4. Obie drużyny miały także okazje z rzutów karnych – zarówno Miłosz Nowakowski, jak i Andrii Dutchak stawali oko w oko z bramkarzami, ale tym razem górą byli golkiperzy. Choć stawka meczu była spora, spotkanie toczyło się w spokojnej atmosferze – momentami można było odnieść wrażenie, że oglądamy bardziej luźną gierkę niż zażartą walkę o ligowe punkty.

Zespół z Góry Kalwarii wygrał zasłużenie i wciąż pozostaje w grze o miejsce na ligowym podium.

Warsaw Rangers, po porażce z Husarią, stanęli przed kolejnym trudnym wyzwaniem w postaci lidera KSB Warszawa. Goście, po przegranej z Impulsem, byli lekko podłamani, ale ich większym problemem była kontuzja Maćka Grabickiego, który nie zagra przez najbliższe tygodnie. Zespół musiał radzić sobie bez swojego lidera, a początek spotkania to znakomita gra Kiryla Semerenko. Ukraiński zawodnik nie tylko zdobywał bramki, ale także był aktywny w obronie, co dało KSB lekką przewagę. Gospodarze, jakby zaspani, nie weszli dobrze w mecz, a Oskar Górka, jeden z liderów w ofensywie, nie potrafił trafić do bramki.

Kiedy rywale uzyskali wyraźną przewagę, Warsaw Rangers zaczęli funkcjonować lepiej na boisku, ale do przerwy wynik 2:5 nie dawał im wielkich nadziei na sukces. Zwłaszcza, iż goście pamiętali, że przed tygodniem w starciu z Impulsem nie potrafili utrzymać skuteczności i ostatecznie przegrali, więc wciąż czuli presję. Tym razem sytuacja się nie powtórzyła. W drugiej połowie KSB kontynuowało swoją dobrą grę, a do Kiryła Semerenko dołączył Sebastian Sobieszczuk, który nie tylko zdobywał bramki, ale także asystował, co przełożyło się na kolejne trafienia dla drużyny Michała Tarczyńskiego.

Gospodarze próbowali odgryzać się atakami, ale byli bezradni wobec dobrze dysponowanego rywala. Mecz zakończył się wynikiem 5:14, co potwierdziło dominację KSB. Warsaw Rangers muszą w kolejnych spotkaniach poprawić swoją grę, jeśli myślą o zdobyciu punktów. Goście odetchnęli natomiast z ulgą, ale czeka ich jeszcze wiele trudnych meczów, w których będą musieli wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, by utrzymać fotel lidera pierwszej ligi.

Warsaw Bandziors po wygranej z Lakoksami mieli nadzieję na kolejne punkty, ale ich rywalem tym razem byli Łowcy, którzy mają ambicje, by nie tylko walczyć o Ekstraklasę, ale także o ogólnopolskie laury. Od pierwszego gwizdka goście rzucili się do ataku, wywierając presję na zawodnikach gospodarzy. Ekipa Szymona Kołosowskiego starała się stawiać opór, ale pierwsza połowa nie była najlepsza w ich wykonaniu. Kolejne bramki dla Łowców szybko uświadomiły wszystkim, że mecz toczy się na warunkach drużyny z Ukrainy. Do przerwy wynik wynosił 0:9, co pokazywało dominację gości w tej części meczu.

Po zmianie stron Bandziory nie poddały się i walczyły, starając się zniwelować wysoką stratę. Dobrze rozgrywali piłkę z bramkarzem, co ograniczyło liczbę sytuacji strzeleckich rywali. Wynik nie wymagał już tak dużego zaangażowania ze strony gości, co pozwoliło oponentom częściej dochodzić do głosu. Szymon Kołosowski, wspierany przez Macieja Kiełpsza, rozmontował defensywę Łowców, zdobywając kilka bramek. 

Mimo to, ostateczny wynik 3:13 pokazał, że to ekipa z Ukrainy była zdecydowanie lepsza w tym starciu i zasłużenie zdobyła trzy punkty. Brawa dla Bandziorów, którzy w drugiej połowie pokazali dużo jakości na boisku, co z pewnością zaowocuje w kolejnych potyczkach. Łowcy z kolei mają ambicje, by wygrać wszystkie mecze tej wiosny, a po dwóch zwycięstwach widać, że są mocnym zespołem. Jesteśmy ciekawi, czy znajdzie się drużyna, która pokona ich w rundzie rewanżowej.

To był niewątpliwy hit zaplecza ekstraklasy! Pojedynek pomiędzy Połczyn Brothers a FC Impuls UA przyciągał uwagę już na długo przed pierwszym gwizdkiem. Gospodarze, rozpędzeni po efektownym zwycięstwie nad Fair Partner, liczyli na kolejne trzy punkty, ale naprzeciw stanął zespół, który tydzień wcześniej zatrzymał lidera, fundując KSB ich pierwszą porażkę w sezonie.

Tym razem jednak mecz potoczył się w sposób, którego mało kto się spodziewał. Po pierwszych 16 minutach to właśnie goście prowadzili... i to aż 2:0! Kluczową postacią tej części meczu był bramkarz Impulsu – Volodymyr Slobozheniuk, który wyglądał jakby miał pajęcze moce. Strzały leciały z każdej strony, a on łapał je z taką łatwością, jakby zbierał liście z trawnika.

Po przerwie Połczyn Brothers rzucili się do odrabiania strat. Atak za atakiem, próba za próbą – ale Slobozheniuk wciąż był na posterunku, broniąc niemal wszystko, co zmierzało w jego kierunku. Gdy goście dołożyli trzecią bramkę – tym razem autorstwa swojego najlepszego strzelca, Vladyslava Budza – wydawało się, że mecz jest już rozstrzygnięty. Po chwili było już 4:0… i wtedy coś się zacięło.

Maszyna Impulsu zaczęła tracić rytm, a Połczyn ruszył z odsieczą. Gospodarze zdołali strzelić trzy gole w końcówce i nagle zrobiło się gorąco. Na ich nieszczęście – zabrakło czasu, a bramkarz gości nadal był jednym z bohaterów widowiska.

Imponujący występ Impulsu i ich golkipera zapewnił im trzecie zwycięstwo z rzędu oraz awans na pozycję wicelidera 1. ligi.Połczyn Brothers z kolei dostali sygnał ostrzegawczy – jeśli chcą myśleć o awansie do ekstraklasy, to czeka ich naprawdę wymagająca wiosna.

2 Liga

Na zakończenie zmagań w 2. lidze przyszło nam obejrzeć starcie Orzełów Stolicy z Korsarzami. Warunki atmosferyczne nie były łaskawe – zimno dawało się we znaki wszystkim zawodnikom, a sztywne mięśnie i zmarznięte dłonie nie ułatwiały wejścia na właściwe obroty. Nic więc dziwnego, że na pierwszego gola przyszło nam czekać aż do 22. minuty.

Strzelecki worek rozwiązał Sebastian Sobieszek, który potężnym uderzeniem z prawej strony posłał piłkę pod poprzeczkę, nie dając bramkarzowi żadnych szans. Trafienie to było jedynym w pierwszej połowie, ale prawdziwe emocje miały dopiero nadejść.

Po zmianie stron oglądaliśmy zupełnie inne widowisko! Orzeły zdołały odpowiedzieć dwoma kapitalnymi trafieniami Macieja Kiełpsza – oba z rzutów wolnych, oba w stylu godnym największych lig świata. Niestety dla gospodarzy, Korsarze mieli w swoich szeregach duet Tymiński – Marcinkiewicz, który nie pozostał dłużny. Ich współpraca zaowocowała dwoma golami, które ostatecznie przechyliły szalę zwycięstwa na korzyść gości.

Końcówka to pokaz dojrzałości Korsarzy – cofnięci, dobrze ustawieni, czekali tylko na kontry i skutecznie utrzymali prowadzenie. Udowodnili, że potrafią nie tylko atakować, ale i mądrze się bronić, a to cecha drużyn aspirujących do walki o najwyższe cele.

Trzy punkty lądują na koncie gości, którzy nadal depczą po piętach ligowej czołówce. Orzeły Stolicy natomiast, mimo dużego potencjału, utknęły w strefie spadkowej. Liczymy, że znajdą receptę na swoje problemy i jeszcze pokażą na co ich stać!

Obie drużyny spotkały się już na inaugurację jesiennej rundy rozgrywek, a wtedy górą byli zawodnicy UEFY. Tamto zwycięstwo rozpoczęło serię świetnych wyników, która wyniosła ich aż na drugie miejsce w tabeli. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja We Love Life Husarii Mokotów – ekipa Tomka Hubnera od piątej kolejki nie potrafi wydostać się ze strefy spadkowej i każdy punkt jest dla nich na wagę złota.

Od pierwszych minut było jednak widać ogromne zaangażowanie outsiderów. W oczy rzucała się zwłaszcza dobra dyspozycja Vladyslava Voronova. Mimo niezłego wejścia w mecz, to gospodarze jako pierwsi zdobyli bramkę – na listę strzelców wpisał się Bartkiewicz. Chwilę później inicjatywę przejęli goście, a ich dominację potwierdziły trafienia Hubnera, Voronova i Rakhmaila. Gospodarze odpowiedzieli, ale do przerwy to Husaria prowadziła 4:3.

Druga połowa była kontynuacją zaciętej rywalizacji – nie brakowało ostrych wejść, fauli i niepotrzebnych dyskusji z sędzią, szczególnie po stronie ferajny z Ursynowa. Goście jako pierwsi trafili po przerwie, ale później to tylko UEFA Mafia znajdowała drogę do siatki. Spory wpływ na przebieg meczu miała kontuzja jednego z graczy Husarii na około 15 minut przed końcem – ekipa z Mokotowa musiała dokończyć mecz bez zmian, co znacznie ograniczyło jej możliwości.

Faworyci nie mieli litości i przypieczętowali zwycięstwo, wygrywając 8:5 – dokładnie takim samym wynikiem jak w pierwszym spotkaniu tych drużyn.

Masz ochotę na przepis na emocjonujące, bramkostrzelne widowisko otwarte praktycznie do ostatniego gwizdka? Proszę bardzo – Agape Team kontra FC Niko UA w 2. Lidze Fanów! Choć początek meczu wskazywał na jednostronny spektakl, to z czasem zrobiło się naprawdę gorąco.

Pierwsza połowa zdecydowanie należała do Agape. Pod wodzą Bartka Sobczyka, który zaliczył hat-tricka i dołożył dwie asysty, gospodarze zaprezentowali futbol z najwyższej półki. Wyglądali jak maszyna do zdobywania bramek, nie pozostawiając rywalom złudzeń co do swoich zamiarów – liczyły się tylko trzy punkty.

Po przerwie coś się jednak w ich grze zacięło, a zawodnicy FC Niko UA poczuli krew. Sygnał do ataku dał Avkhimovych, który rozpoczął pogoń za wynikiem. Goście z każdą minutą grali coraz odważniej, coraz lepiej, aż w pewnym momencie naprawdę byli blisko wyrównania. Ale właśnie wtedy doświadczenie Agape dało o sobie znać – debiutujący Dawid Baraniecki zachował zimną krew i z profesorskim spokojem ustalił wynik spotkania.

A skoro mowa o wybitnych zawodnikach – nie możemy pominąć Filipa Woźnicy. MVP poprzedniej kolejki tym razem wcielił się w rolę architekta akcji, rozdając piłki i kreując sytuacje swoim kolegom. Piękny pokaz zespołowej gry i dojrzałości na boisku.

Dzięki temu zwycięstwu Agape Team melduje się w strefie medalowej 2. ligi. FC Niko UA z kolei musi oglądać się za siebie – rywale w dole tabeli tylko czekają na ich potknięcia, by zepchnąć ich do strefy spadkowej. Dlatego czeka ich nerwowa dalsza część sezonu.

W 2. kolejce rundy wiosennej Dziki Młochów zmierzyły się z Siriusem. Liderem stawki 2. ligi byli goście, którzy grają świetny sezon i jak na razie są nieomylni. W starciu z Dzikami byli oczywiście faworytem, ale czy to zwiastowało aż tak wysoką wygraną? Gospodarze to bardzo solidna drużyna, mająca świetnego bramkarza i grająca mądrze oraz cierpliwie w defensywie. Ich styl gry sprawia wiele trudności nawet najlepszym zespołom. Niestety, tego dnia coś nie grało – w zasadzie to większość elementów i fragmentów gry szwankowało, co było sprzeczne z tym, co ekipa z Młochowa prezentuje na co dzień.

Pierwsza część spotkania, mimo lepszej gry zawodników rodem z Ukrainy, była dość zacięta. Pierwszego gola ujrzeliśmy mniej więcej po kwadransie, chwilę później padło wyrównanie. Przy wyniku 2:2 Dziki miały swoje momenty i wielokrotnie atakowały, ale niestety skuteczność była tak niska, że nie udało się wyjść na prowadzenie. Zespół Sirius, chętnie korzystając z okazji, zdobył kilka bramek z rzędu i schodził na przerwę w dobrych nastrojach.

Druga część spotkania to przykre, jednostronne widowisko. Z wyniku na styku zrobiło się 4-6 bramkowe prowadzenie, które utrzymało się już do końca meczu. Nikt by się nie spodziewał po pierwszej połowie, że mecz będzie tak wyglądał w dalszej części. Sirius zmierza pewnie po awans i wszystko wskazuje na to, że wygra ligę. Dziki, mając 18 punktów, tracą jedynie 3 oczka do Agape, więc 3. miejsce wchodzi w grę. Jeśli nie awansowaliby drugi rok z rzędu, a zabrakłoby im tak niewiele, z pewnością byliby bardzo rozczarowani.

Ten mecz był idealnym przykładem na to, że nawet gdy faworyt zaczyna zgodnie z planem, nie wszystko musi iść gładko. FC Kryształ Targówek podejmował Zorię Streptiv, czyli zespół z końca tabeli, ale przez długi czas wynik wcale nie wskazywał na różnicę w potencjale obu drużyn.

Już w 1. minucie trafił Kacper Kubiszer i wydawało się, że Kryształ pójdzie za ciosem. Ale Zoria zaskoczyła wszystkich! Trzy szybkie bramki i zrobiło się 1:3 – niespodziewany obrót spraw, który na chwilę wprowadził sporo nerwowości w szeregach gospodarzy.

Na szczęście dla Kryształu, końcówka pierwszej połowy to ich przebudzenie – skuteczne akcje i lepsze panowanie nad piłką dały prowadzenie 5:4. Po przerwie gospodarze już nie pozwolili sobie na kolejną wpadkę. Kacper Kubiszer dokończył dzieła – cztery gole i asysta, zdecydowanie MVP tego widowiska.

Ostatecznie 9:5 dla Kryształu, który wraca na zwycięską ścieżkę, ale też dostaje kolejne ostrzeżenie – w tej lidze nikt nie oddaje punktów za darmo. Zoria mimo porażki zostawiła po sobie dobre wrażenie – z taką grą przełamanie to tylko kwestia czasu. A nie zapominajmy, że ta ekipa musiała sobie radzić bez swojego lidera, Zurabiego Saginadze. Z nim w składzie mogłoby tutaj być jeszcze ciekawiej.

3 Liga

W niedzielne popołudnie na boisku przy Grenady zmierzyły się dwie ekipy z zupełnie odmiennymi celami – Perła WWA chciała pokazać się z dobrej strony na tle silnego przeciwnika, natomiast Ternovitsia przyjechała po komplet punktów i zbliżenie się do ligowego podium. 

Już od pierwszych minut goście z Ukrainy przejęli inicjatywę i nie zamierzali jej oddać. Gra zespołowa, wysoki pressing, szybkie kontry – to wszystko sprawiło, że gospodarze mieli ogromne problemy z przedostaniem się na połowę rywala. Ternovitsia była bezlitosna, a pierwsza połowa zakończyła się miażdżącym wynikiem 0:7. Prawdziwy koncert grał Volodymyr Hrydovyi – jego finalny dorobek, to 6 bramek, 3 asysty i udział przy niemal każdej akcji ofensywnej swojego zespołu. 

Po zmianie stron Perła zdołała zdobyć dwa honorowe trafienia, ale to nadal goście nadawali ton wydarzeniom na boisku. Ich skuteczność nie malała, a gra zespołowa wciąż była imponująca. Ostatecznie Ternovitsia wygrała 11:2, pokazując klasę i jasno sygnalizując, że będzie się bić o najwyższe cele w tym sezonie – dzięki tej wygranej strata do drugiego miejsca w tabeli stopniała do zaledwie jednego punktu.

Rogale wciąż zbierają cenne lekcje na poziomie Ligi Fanów, a tym razem korepetycji udzielił im Elite Team, który od pierwszego gwizdka wrzucił najwyższy bieg. Dopiero w 11. minucie spotkania, przy stanie 0:7, gospodarze oddali pierwszy celny strzał – był to jedyny moment wytchnienia dla Jakuba Sozoniuka, bo chwilę później goście znów ruszyli do ataku. Do przerwy bramkarz Los Rogalos aż piętnastokrotnie musiał wyciągać piłkę z siatki, a wynik 0:15 mówił sam za siebie.

W drugiej połowie Rogale zdołali stworzyć nieco więcej zagrożenia i dwa razy skutecznie sfinalizowali swoje akcje – oba trafienia zaliczył Maciej Saniewski. Na nic się to jednak zdało, bo Elite Team, mimo gry bez zmian, kontynuował festiwal bramek. Ich dokładność, tempo gry i precyzyjne podania były dla rywali nie do zatrzymania. Mecz zakończył się wynikiem 2:27, a niektórzy zawodnicy zapisali na swoim koncie wręcz kosmiczne liczby.

Kamil Wąchocki popisał się dorobkiem 8 bramek i 8 asyst, Grzegorz Och dorzucił 3 trafienia i 6 kluczowych podań, Dmytro Hrynov zdobył 6 goli i zaliczył 2 asysty, a Rafał Polakowski – który pierwszą połowę spędził w bramce – zakończył mecz ze statystykami 5 bramek i 3 asyst.

Dla obu zespołów mecz rozgrywany w ramach 11. kolejki był starciem niezwykle istotnym, choć z zupełnie różnych pobudek – Husaria wciąż potrzebowała punktów, by móc marzyć o podium, z kolei Warszawska Ferajna czuła na plecach oddech strefy spadkowej, od której dzieliły ją zaledwie dwa punkty. Niestety, zwycięsko z tej rywalizacji mogła wyjść tylko jedna ekipa i tym razem bardziej zasłużyli na to gospodarze.

Sam początek zmagań należał zdecydowanie do graczy Ferajny, którzy postraszyli rywali dwoma groźnymi atakami – pierwszy z nich zakończył się strzałem Patryka Nowickiego wysoko nad bramką, a drugi pozwolił temu samemu zawodnikowi na obicie słupka. Jak to jednak na boisku bywa, niewykorzystane sytuacje lubią się zemścić: po szybkim wznowieniu gry przez Husarię, piłka dotarła do kapitana zespołu, Tomka Hübnera, który zdobył trochę wolnej przestrzeni i posłał z głębi pola idealne podanie do Krzysztofa Mamli, a ten wyprowadził gospodarzy na prowadzenie.

Sfrustrowani takim obrotem spraw goście nie przestawali szturmować na bramkę przeciwników, ale ich starania albo kończyły się fatalnymi pudłami, albo Husarię ratowało obramowanie bramki, jak miało to miejsce przy strzałach Stefaniaka i Panasiuka. Na nieszczęście dla zawodników w białych koszulkach, całe ich usilne dążenie do wyrównania podarowało drugiego gola ekipie z Mokotowa – nieporozumienie między Wojciechowskim i Stefaniakiem w rozegraniu wykorzystał Mamla, który najpierw z „fałsza” trafił słupek, ale przy dobitce był już bezbłędny.

Upragniony gol kontaktowy dla Ferajny w końcu stał się faktem za sprawą duetu Panasiuk – Dembiński, ale były to jedynie miłe złego początki. Do końca pierwszej odsłony zmagań obserwowaliśmy kolejne dwa ciosy wyprowadzone przez Husarię, po których na listę strzelców wpisali się Marek Wdowiński oraz Patryk Borowski.

Po przerwie, przez dłuższy czas byliśmy świadkami dość wyrównanego spotkania, a obie drużyny chętnie utrzymywały się przy piłce, korzystając z umiejętności swoich golkiperów w tymże aspekcie. Tę długotrwałą posuchę przerwał wreszcie Adrian Dembiński, oddając z lewego skrzydła mocny strzał, który po rękach Ostapińskiego znalazł drogę do siatki. Po wielu podobnych próbach z dystansu w wykonaniu „10-tki” zespołu gości, przyszedł czas na piątego gola dla Husarii, który był istnym pokazem indywidualnych walorów ofensywnych Krzyśka Mamli. To jednak nie wspomniana bramka, lecz jego finezyjna asysta przy trafieniu głową Hermanna była prawdziwym klejnotem koronnym tego emocjonującego starcia.

Gdy stało się jasne, że Warszawska Ferajna straciła już szanse na wywiezienie korzystnego rezultatu, na otarcie łez piłkę od Stefaniaka do pustej bramki wpakował Nowicki. Husaria nie pozwoliła jednak, by ostatni akcent meczu należał do rywali i dosłownie tuż przed końcowym gwizdkiem przeprowadziła akcję na 7:3 z udziałem Hübnera i Mamli. Taki stan rzeczy pozwolił na utrzymanie medalowych ambicji gospodarzy, a gościom otworzył drzwi do niechlubnej strefy spadkowej.

W 11. kolejce Ligi Fanów doszło do ciekawego starcia pomiędzy azerskim Deluxe Barbershop a ukraińskim zespołem BM. Od pierwszych minut spotkanie było bardzo dynamiczne i obfitowało w sporo fizycznych starć. Obie drużyny prezentowały zbliżoną skuteczność w ofensywie, dlatego przez długi czas na tablicy wyników utrzymywał się bezbramkowy remis. Dopiero w 16. minucie worek z bramkami rozwiązał Junior Bashiri, dając tym samym sygnał do ataku.

Od tego momentu inicjatywę przejęli goście, którzy w krótkim czasie zdobyli trzy kolejne gole, zapewniając sobie komfortowe prowadzenie 4:0 do przerwy. Po zmianie stron BM kontynuował swoją dominację, a napędzani przez duet Bashiri – Rahmatshoev i wspierani przez niezawodnego Yeuhena Mushnina, bezlitośnie punktowali rywala. Kolejne siedem trafień dopełniło dzieła zniszczenia, choć Deluxe Barbershop do końca nie rezygnowało z prób zdobycia honorowego gola.

W końcówce meczu sędzia Artur Bębeński podyktował rzut karny dla zespołu z Azerbejdżanu. Do jedenastki podszedł Parvin Pashaev, jednak jego uderzenie zostało obronione. Piłka spadła jednak pod nogi Raula Mammadova, który dopadł do niej najszybciej i zdobył honorowe trafienie, ustalając wynik na 1:11. Pomimo wysokiej porażki, zawodnikom Deluxe Barbershop nie można było odmówić zaangażowania do ostatniego gwizdka, aczkolwiek rezultat jest dla nich druzgocący.

Przed tym spotkaniem wszystko wskazywało na łatwe zwycięstwo faworytów – lider tabeli Dziki z Lasu podejmował bowiem ostatnią drużynę w stawce, Lagę Warszawa. Różnica aż 24 punktów między zespołami nie pozostawiała złudzeń, kto powinien dominować. Tymczasem boisko pokazało zupełnie inny scenariusz…

Od pierwszego gwizdka optyczną przewagę mieli gospodarze, ale świetnie zorganizowana defensywa gości z niesamowicie dysponowanym Antonim Dudą w bramce skutecznie odpierała kolejne ataki. Co więcej, Laga nie ograniczała się tylko do obrony – grała odważnie, co przyniosło efekt w postaci gola Aleksandra Egginka. Dziki zdołały odpowiedzieć błyskawicznie za sprawą Hermana, a chwilę później na boisku pojawili się ich liderzy – Karol Bienias i Konrad Adamczyk. Wydawało się, że teraz gospodarze przejmą kontrolę nad meczem.

Nic z tych rzeczy! Goście niespodziewanie przejęli inicjatywę, a błyszczał zwłaszcza Wojciech Buraś, który seryjnie wpisywał się na listę strzelców. Po pierwszej połowie sensacyjnie to Laga prowadziła 6:3.

Po przerwie obraz gry się nie zmienił. Dziki z Lasu wciąż miały inicjatywę, oddawały dużo strzałów i utrzymywały się przy piłce, ale nic nie mogły wskórać wobec muru w postaci Antoniego Dudy oraz skutecznych kontr w wykonaniu outsidera. Swoje trafienia dołożyli Buraś, Wzorek i Jamroż, a ich bramkarz kontynuował swój „dzień konia”, broniąc niemal wszystko.

W rezultacie Laga Warszawa, zajmująca ostatnie miejsce w tabeli, sprawiła ogromną sensację, pokonując lidera 9:5 i pokazując, że w Lidze Fanów naprawdę wszystko jest możliwe.

4 Liga

Spodziewaliśmy się w tym meczu zaciętej walki i ewentualnej niespodzianki, ale Vikersonn bardzo szybko rozwiał wszelkie wątpliwości i pokazał, dlaczego znajduje się na szczycie tabeli. Już pierwsze dziesięć minut pokazało różnicę w poziomie organizacji gry – przy stanie 0:3 goście praktycznie zamknęli temat rywalizacji.

Pomarańczowi błyskawicznie narzucili swoje warunki, a wynik otworzył Ivan Vovk już w 3. minucie. Kilka chwil później gole dołożyli Vadym Butenko i Yurii Rubinski. Patrioci próbowali odpowiedzieć, a ich nadzieje odżyły po trafieniu Volodymyra Pedosiuka w 18. minucie, który wykorzystał dośrodkowanie z rzutu rożnego. Chwilowa radość gospodarzy szybko została jednak przygaszona – jeszcze przed przerwą Yevhen Syrotiuk i Slawik Tuymkiw rozmontowali ich defensywę i ustalili wynik pierwszej połowy na 1:4.

Druga część spotkania rozpoczęła się od kolejnego błysku Pedosiuka, który zdobył swoją drugą bramkę i dał Patriotom nadzieję na odrobienie strat. Jednak Vikersonn odpowiedział błyskawicznie – najpierw Tuymkiw huknął nie do obrony, a potem Syrotiuk podwyższył na 2:6. Ten cios ostatecznie podciął skrzydła gospodarzom, którzy mimo prób, nie byli w stanie odwrócić losów spotkania.

Vikersonn zagrał dojrzale, z chłodną głową i po raz kolejny pokazał, że zasłużenie przewodzi ligowej stawce.

Niezwykle ważne spotkanie w kontekście walki o medale stoczyły ekipy Team Ivulin i Mikstury. Goście mieli problemy z kompletowaniem optymalnego składu, co zwiastowało trudną przeprawę z gospodarzem. Brakowało Patryka Zycha, Mateusza Jochemskiego i kilku innych zawodników, ale ci, którzy przyszli na mecz, zamierzali walczyć o ligowe punkty. Team Ivulin od samego początku był stroną dominującą i po jednej z akcji wyszedł na prowadzenie. Mikstura nie rezygnowała, a w ataku starał się jak mógł Rafał Jochemski. Dobrze w bramce spisywał się golkiper rywali, co dawało pewność w grze całego zespołu.

Do przerwy było 3:0, gdyż gospodarze wykorzystali jeszcze dwie dogodne okazje. Gdyby nie kilka interwencji Cezarego Kubalskiego, wynik mógłby być znacznie wyższy. Po zmianie stron Mikstura starała się nawiązać walkę, ale bramki strzelali głównie przeciwnicy. Team Ivulin wykorzystywał błędy w defensywie i już na początku drugiej odsłony strzelił kolejne gole. Przy stanie 6:0 dopiero goście potrafili trafić do bramki przeciwnika. Rafał Jochemski zabrał piłkę rywalowi i podał do Filipa Junowicza, który nareszcie pokonał bramkarza Ivulina. Po chwili Mateusz Pawlik dorzucił drugiego gola dla Mikstury, ale na więcej nie było już stać ekipy Mateusza Jochemskiego.

Team Ivulin w końcówce dorzucił jeszcze jedno trafienie i pewnie wygrał całe spotkanie 7:2. Goście muszą się obudzić, bo kolejna porażka może pogrzebać ich szanse na dobry wynik w tym sezonie. Z kolei Team Ivulin wraca do walki o medale, a wygrana na pewno podbuduje ten zespół na kolejne potyczki.

Rock’n Roll Warsaw przegrał pierwsze spotkanie w rundzie wiosennej i do meczu z Bad Boysami podchodził z zamiarem powrotu na zwycięską ścieżkę. Początek spotkania zdecydowanie wskazywał, że gospodarze będą dominować w tym meczu. Bad Boysi, jakby jeszcze nie potrafili dobrze ułożyć swojej gry, musieli wielokrotnie liczyć na interwencje Krystiana Matyska, który sporo się natrudził, broniąc kolejne strzały rywali. Ekipa z Ukrainy osiągnęła wynik 4:1, co sugerowało, że goście będą mieli trudności, by wrócić do tego meczu.

Jeszcze przed przerwą Damian Borowski z rzutu wolnego dał sygnał do odrabiania strat. Po 25 minutach rywalizacji było 4:2, a Bartek Podobas w przerwie zmobilizował zespół do walki i jeszcze lepszej gry. Po zmianie stron goście szybko wzięli się do roboty, co zaowocowało szybkimi bramkami. Po kilku minutach gry był remis 4:4, i wszystko zaczęło się od nowa. Od tego momentu gra się wyrównała, a bramki padały po obu stronach. W ekipie gospodarzy brylowali Vladyslav Voronov i Vladyslav Rakhmail. W obozie gości niezawodny był Kuba Solecki, który był tego dnia nie do zatrzymania. Strzelił w całym meczu sześć goli, w tym jedną z niemal zerowego kąta.

Końcówka to niesamowite emocje, a w ostatniej akcji meczu Łukasz Kotus podał do Grzegorza Dryki, a ten z najbliższej odległości wpakował piłkę do siatki. Po niezwykle zaciętym i wyrównanym meczu Bad Boysi wygrywają 9:8 i zdobywają cenne trzy punkty. Rock’n Roll Warsaw, nadal bez punktów w rundzie rewanżowej, muszą szybko wziąć się w garść, by nie stracić tego, co wypracowali sobie na jesieni.

Ten mecz do pewnego momentu był bardzo wyrównany i trudno było wskazać wyraźnego faworyta. Obie drużyny prezentowały zbliżony poziom, a pierwsza bramka padła dopiero po osiemnastu minutach gry. Jednak w końcówce pierwszej połowy BJM wykorzystało swoje szanse i wyraźnie odskoczyło, co praktycznie ustawiło dalszy przebieg meczu.

Strzelanie goli rozpoczął Miłosz Matuszewski, a minutę później było już 2:0 po trafieniu Macieja Flisa. Nie minęła chwila, a duet Maciej Kawka i Rafał Chen zdobyli gola dla gości, zmniejszając stratę. Jednak BJM błyskawicznie odpowiedziało – najpierw Gracjan Kowalewski trafił na 3:1, a w ostatniej minucie pierwszej połowy Olivier Aleksander i Miłosz Matuszewski zadali dwa zabójcze ciosy, podwyższając wynik na 5:1. Sytuacja drużyny Wiecznie Drugich stała się dramatyczna, ale goście nie poddali się i w drugiej połowie szukali swojej szansy.

W 30. minucie Antek Gronet zdobył gola na 5:2, ale to był to ostatni jasny punkt w występie ekipy Piotra Kawki. Zabrakło zarówno pomysłów na przełamanie defensywy BJM, jak i szczęścia, bo Wiecznie Drudzy mieli co najmniej dwie stuprocentowe okazje na zdobycie bramki, lecz nie potrafili ich wykorzystać. BJM również nie było specjalnie skuteczne, ale wykorzystało swoje szanse, a w 44. minucie Gracjan Kowalewski i Miłosz Matuszewski podwyższyli na 7:2, praktycznie zamykając mecz.

Na koniec Wiecznie Drudzy jeszcze dwukrotnie pokonali Marcina Skowrońskiego, ale nie wystarczyło to do zmiany oblicza spotkania. BJM wygrało 7:4 i zdobyło trzy punkty.

Po tym meczu oczekiwaliśmy wyrównanej rywalizacji i emocji do ostatniego gwizdka, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Sportowe Zakapiory tego dnia zagrały koncertowo i całkowicie zdominowały ekipę Szmulek, nie pozostawiając złudzeń, kto był lepszy.

Już w 3. minucie Karol Dębowski obronił strzał Krzysztofa Westenholza, ale przy dobitce głową Daniela Lasoty nie miał już żadnych szans. Chwilę później ten sam zawodnik ponownie wpisał się na listę strzelców, a po kwadransie do siatki trafił... bramkarz gości, Andrzej Groszkowski, który zaskoczył wszystkich. Szmulki, grające przez chwilę w przewadze po żółtej kartce dla Łukasza Pronobisa, nie potrafiły tego wykorzystać, a ich sytuacja z minuty na minutę wyglądała coraz gorzej.

Gospodarze momentami stwarzali zagrożenie, ale brakowało im precyzji i zwyczajnie szczęścia. Na domiar złego tuż przed przerwą Piotr Maciuk dorzucił czwartego gola dla Zakapiorów i ustalił wynik pierwszej połowy.

Po zmianie stron pojawił się moment nadziei dla gospodarzy – Kacper Pacholczak dwukrotnie wykreował dobre sytuacje, ale pech nie opuszczał Szmulek. W 30. minucie Daniel Lasota skompletował hat-tricka, a to praktycznie zakończyło emocje w tym meczu. Do końca spotkania goście dokładali kolejne trafienia, a w 42. minucie było już 0:8.

Dopiero w samej końcówce gospodarze zdołali się przełamać – Kuba Marciniak zdobył dwie bramki, ratując honor drużyny, ale Zakapiory odpowiedziały tym samym i ustaliły wynik na 2:10. Dzięki temu zwycięstwu drużyna Daniela Lasoty wskoczyła na czwarte miejsce w tabeli i traci już tylko pięć punktów do podium.

5 Liga

W niedzielne popołudnie kibice zgromadzeni na meczu Broke Boys z KS Iglica Warszawa z pewnością nie mogli narzekać na brak dramaturgii. Spotkanie obfitowało w gole, zwroty akcji i momenty, które naprawdę mogły się podobać. Mecz zakończył się wynikiem 3:5 dla gości z Warszawy, ale gospodarze pokazali ogromną wolę walki.

Pierwsza połowa to dominacja Iglicy. Już po 11 minutach wynik otworzył Krupiński po składnej akcji i asyście Wszeborowskiego. W 20. minucie ten sam zawodnik ponownie wpisał się na listę strzelców – tym razem po podaniu od Kieczki. Trzeciego gola jeszcze przed przerwą dołożył Fejcher, ustalając wynik pierwszej połowy na 0:3. Goście prezentowali się pewnie, skutecznie i wydawało się, że nic nie jest w stanie ich zatrzymać.

Drugą połowę rozpoczęli równie mocno – najpierw Kieczka podwyższył na 0:4, a chwilę później Krupiński skompletował hat-tricka, zdobywając piątą bramkę dla Iglicy. Wydawało się, że mecz jest już rozstrzygnięty, ale wtedy do głosu doszli Broke Boys. Między 46. a 48. minutą gospodarze zdobyli trzy gole w błyskawicznym tempie. Przejęli inicjatywę i przez ostatnie minuty zdecydowanie dominowali na boisku. Choć nie udało im się odrobić całej straty, ich gra w końcówce zasługuje na uznanie.

To był mecz dwóch różnych połów – pierwsza z wyraźną przewagą KS Iglicy, druga z odważnym zrywem Broke Boys. Kibice z pewnością nie mogli się nudzić na tym meczu, natomiast zwycięzca mógł być tylko jeden i to Igliczanie wrócili do domów w dobrych nastrojach.

W niedzielne popołudnie na Arenie Grenady odbyło się spotkanie pomiędzy drużynami Old Eagles Koło a ADS Scorpions. Gospodarze, walczący o ligowe utrzymanie, podejmowali ekipę gości, która celuje w ligowe podium. Mecz zakończył się wynikiem 1:2, ale emocji nie brakowało do ostatniego gwizdka.

Pierwsza połowa to pokaz skuteczności w wykonaniu Scorpionów. Już w 17. minucie Adam Wojciechowski popisał się świetnym podaniem, a akcję skutecznie wykończył Zwierzchowski. Zaledwie trzy minuty później Wojciechowski ponownie zabłysnął precyzyjnym dograniem – tym razem na listę strzelców wpisał się Kamil Faryniarz, podwyższając wynik na 0:2. Gospodarze byli wyraźnie zaskoczeni, ale nie zamierzali się poddawać.

Po przerwie Old Eagles ruszyli do odrabiania strat, zepchnęli rywali do defensywy, stwarzając sobie kilka dogodnych okazji. Jedną z nich udało się wykorzystać – padła bramka kontaktowa na 1:2 autorstwa etatowego snajpera, Piotra Parola. Niestety dla lokalnych sympatyków sportu, więcej goli już nie padło, a główną przeszkodą okazał się fenomenalny Patryk Krajewski. Bramkarz ADS Scorpions kilkukrotnie ratował swój zespół przed stratą gola, popisując się kapitalnymi interwencjami i udowadniając, że jest jednym z najlepszych golkiperów w lidze.

To spotkanie było wyrównane, pełne walki i determinacji  Old Eagles pokazali charakter, jednak muszą szukać punktów w kolejnych meczach. ADS Scorpions z kolei zrobili następny krok w stronę podium, a ich forma – szczególnie w pierwszej połowie – może robić wrażenie.

W starciu Hetman FC z Georgian Team to gospodarze uchodzili za faworytów i końcowy wynik 11:5 potwierdził tę rolę. Jednak samo spotkanie miało zupełnie inną narrację, niż mogłoby się wydawać po spojrzeniu na wynik. Gruzińska drużyna, mimo ogromnych problemów kadrowych – pojawili się bez żadnego rezerwowego, a między słupkami stanął ich nominalny napastnik Mate Zakariadze – przez większość meczu prezentowała się bardzo ambitnie. 

Pierwsza połowa była naprawdę zacięta i zaskakująco to goście prowadzili grę. Ich zdecydowanie, waleczność i pressing pozwoliły na wypracowanie wyniku 2:3 do przerwy, co wyraźnie zaskoczyło Hetmana. W drugiej części Georgian Team znów jako pierwszy wpisał się na listę strzelców, ale z czasem gospodarze złapali rytm. Ostatecznie, dzięki lepszej kondycji i możliwości rotacji składem, zdołali najpierw doprowadzić do remisu, a następnie odskoczyć i przejąć pełną kontrolę nad spotkaniem.

Z każdą minutą zmęczenie Gruzinów było coraz bardziej widoczne – brak zmian i intensywne tempo gry zrobiły swoje. W końcówce, próbując zmienić losy meczu, Zakariadze opuścił bramkę i wszedł do pola, ale ten manewr nie przyniósł efektu. Nowy bramkarz nie zdołał zatrzymać rywali i w krótkim czasie stracił aż sześć goli. Mimo wysokiej porażki, Georgian Team pokazał charakter, a przy pełnym składzie ten mecz mógł wyglądać zupełnie inaczej.

Tonie Majami w tym sezonie gra niemal bezbłędnie, pewnie zmierzając po mistrzowski tytuł. Na dziesięć dotychczas rozegranych meczów tylko raz musieli podzielić się punktami – właśnie z Bartolini Pasta. Czy zatem można było sądzić, że nominalni goście po raz drugi w tym sezonie powstrzymają rozpędzoną maszynę Patryka Kamoli?

W zapowiedziach ostrzegaliśmy przed Filipem Motyczyńskim, który w każdym meczu potrafi zrobić coś z niczego – i jak się okazało, team Michała Cholewińskiego nie odrobił lekcji. Po dość wyrównanym początku, w okolicach 8. minuty, to właśnie Filip wykorzystał błąd obrońcy, który źle opanował piłkę, i wyłożył futbolówkę Dawidowi Zagrodzkiemu niemal do pustej bramki. Ten sam duet kilka minut później podwyższył na 2:0, a około 13. minuty było już 3:0 dla gospodarzy.

Wtedy goście się przebudzili i w krótkim czasie doprowadzili do stanu 3:2. Ale jak to Bartolini ma w zwyczaju – pojedyncze zrywy przeplatają się u nich z przestojami. Ostatecznie pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 4:2. Po zmianie stron Tonie Majami nie pozwoliło przeciwnikowi na zbyt wiele – raczej kontrolowało przebieg spotkania. Kluczowa mogła być bramka na 5:2, gdy Filip Motyczyński ponownie wykorzystał nieporozumienie między bramkarzem a obrońcą Bartolini.

Goście nie mieli już zbyt wielu argumentów, by choć spróbować dogonić wynik, a okres między 40. a 45. minutą – kiedy Tonie Majami zdobyło aż trzy gole – tylko przypieczętował dziesiąte zwycięstwo w sezonie. W samej końcówce, na otarcie łez, Mateusz Brożek zdobył trzecią bramkę dla Bartolini, ustalając wynik na 8:3.

Gospodarze zasłużenie zgarnęli komplet punktów. Bartolini miało swoje momenty, ale to zdecydowanie za mało na drużynę, która z taką regularnością zmierza po mistrzostwo.

Więcej Sprzętu niż Talentu, z nadziejami na zwycięstwo, przystępowało do starcia z GLK. Początek spotkania był wyrównany, a obie ekipy miały swoje szanse na gole. Jednak dobrze grające defensywy obu zespołów nie pozwalały napastnikom na klarowne sytuacje. W końcu, po jednej z akcji, Kamil Pietrzykowski zdecydował się na strzał z dystansu i otworzył wynik meczu. GLK rzuciło się do odrabiania strat, ale nic z tego nie wychodziło. Dopiero stały fragment gry – rzut wolny dobrze wykonany przez Jakuba Zielińskiego – doprowadził do remisu.

Gospodarze, nie zrażeni stratą bramki, konsekwentnie kreowali kolejne sytuacje, a co więcej, skutecznie je wykańczali. GLK, zaskoczone dobrą grą rywali, nie potrafiło powstrzymać przeciwników, i na kilka minut przed końcem pierwszej połowy przegrywało 4:1. Tuż przed przerwą miała miejsce kluczowa, być może decydująca, sytuacja w meczu. Marcin Rumianowski faulował bramkarza Więcej Sprzętu niż Talentu, Łukasza Krysiaka, który niestety musiał opuścić plac gry z kontuzją. GLK, dostając żółtą kartkę, przetrwało okres osłabienia, a po przerwie ruszyło do odrabiania strat. W zaledwie pięć minut strzeliło cztery bramki, a od tego momentu postawa gospodarzy totalnie się posypała.

Choć próbowali wrócić do gry, podobnie jak na początku meczu, natrafiali na kontry, które kończyły się kolejnymi bramkami. Nie ma co ukrywać, że brak zmian i wymuszona rotacja na pozycji bramkarza miały wpływ na przebieg spotkania. Ostatecznie goście wygrali 4:9, umacniając się w czubie tabeli. Mamy nadzieję, że Łukasz Krysiak szybko wróci na boisko, bo bez niego gospodarze, nie ma co ukrywać, będą mieli ciężko o punkty w kolejnych meczach.

6 Liga

W tym tygodniu pogoda nie rozpieszczała, ale to nie stanowiło przeszkody do stworzenia świetnego widowiska przez Popalone Styki i Virtualnych. Ekipy stawiły się w licznym gronie. Gospodarze mieli okazję podreperować swoją reputację i uciec z ostatniego miejsca w tabeli. Niestety, i tym razem im się nie udało.

Początek spotkania pokazał fajne tempo meczu i bardzo wyrównaną grę, z delikatną przewagą Popalonych. Nie brakowało błędów w środku pola po obu stronach. Po rzucie rożnym to Virtualni objęli prowadzenie. Chwilę później, po fatalnym błędzie obrońcy i przejęciu piłki, Cygan ładuje piłkę do siatki. Następnie piękna indywidualna akcja Michała Burakowskiego sprawiła, że Popalone Styki dostały bramkę do szatni.

Każde prowadzenie drużyny Virtualnych tłumiła odpowiedź ekipy Popalonych. Dopiero w drugiej połowie meczu faworytom udało się lekko odetchnąć i odskoczyć na dwa trafienia. To nie był koniec emocji, przeciwnicy dołożyli bramkę kontaktową, ruszając zdecydowanie po remis. Końcówka meczu była dosyć nerwowa, obfitująca w ciekawe pojedynki indywidualne. Znaczne przyspieszenie gry obu zespołów nie doprowadziło do zmiany wyniku, pomimo wielu świetnych sytuacji bramkowych. 

W końcówce meczu Popalone Styki doprowadziły do wyśmienitej sytuacji, ale bramkarz rywali piękną interwencją zapobiegł tragedii swojego zespołu. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 5:4 dla Virtualnego Ń.

Starcie drużyny ze strefy medalowej z zespołem będącym w strefie spadkowej. Dokładnie takie spotkanie, między Furduncio Brasil F.C. a Inferno Team II, mieliśmy przyjemność oglądać w poprzednią niedzielę na sektorze B naszego obiektu AWF. Mecz, który patrząc na samą tabelę, miał być tzw. pewniaczkiem dla brazylijskich zawodników, a okazało się zupełnie inaczej.

Starcie otworzyło się dosyć szybko, a to za sprawą Bruno Pessoa, który kapitalnym strzałem z pierwszej piłki, dał swojej drużynie prowadzenie. Na odpowiedź bądź kolejne bramki musieliśmy długo czekać. 18. minuta tego starcia przyniosła nam rzut wolny przed polem karnym Brazylijczyków. Do piłki podszedł Jeremi Szymański, zawodnik, który reprezentuje dodatkowo barwy drużyny Shot DJ i, jak sama nazwa wskazuje, strzelać to on umie. Tak zakręcił piłkę zewnętrzną częścią stopy, że ta wleciała bezpośrednio do bramki rywali, idealnie przy samym słupku obok bezradnego bramkarza. Niestety, zawodnicy tego dnia celnością nie grzeszyli i było na tyle, jeśli chodzi o pierwszą część tego widowiska.

Druga odsłona nie była o wiele lepsza i jak widać po wyniku, różniła się dokładnie jednym golem. Canarinhos mają jednak dopracowane "swoje 5 minut" na początku każdej połowy. I teraz także zdobyli bramkę, dającą im prowadzenie w tym spotkaniu. I to był właśnie moment, który zdecydowanie otworzył mecz.

Podrażniona ekipa Igora Patkowskiego włączyła piąty bieg i rozpoczęła odrabianie strat. Swoje trzy grosze dorzucił Daniel Dworecki, który obsłużony fantastycznym podaniem, leciutkim dotknięciem piłki zmienił jej tor lotu i zamienił wreszcie akcję Inferno na bramkę. Ale to nie był koniec. Losy meczu dalej pozostawały otwarte, a ognista ekipa gości miała jedno założenie – wszystko albo nic.

I jak się okazało, los się uśmiechnął, ale do drużyny gospodarzy, bowiem na sam koniec spotkania, praktycznie w ostatniej akcji meczu, ekipa Igora Patkowskiego strzeliła sobie gola samobójczego w dosyć kuriozalny sposób. Druga połowa była zdecydowanie pod dyktando gości, ale jak się okazuje, los bywa przewrotny i czasem tak bywa, że jeżeli nie zaznaczysz swojej dominacji w pierwszej odsłonie, to w drugiej może nie starczyć czasu albo szczęścia.

Ekipa Furduncio zgarnia kolejne trzy oczka w ligowej tabeli, czego serdecznie gratulujemy, a ekipie gości życzymy powodzenia w kolejnych meczach, gdyż widać, że drzemie w tej ekipie potencjał, który nie został w tym meczu w 100% udowodniony.

W niedzielnym meczu na sektorze D zmierzyły się drużyny z 4. i 5. miejsca w 6. lidze – Na2Nóżkę z Warsaw Gunners. Skład gości od początku zwiastował kłopoty, głównie z powodu braku Patryka Czarnieckiego, bramkarza, który wielokrotnie ratował swoją drużynę przed stratą bramki, oraz Janka Jabłońskiego, który w ataku strzela gole hurtowo. Cały mecz od początku układał się po myśli gospodarzy, którzy, w przeciwieństwie do rywali, przyszli w licznym gronie. W ciągu kilku minut prowadzili już 2:0, a mimo odpowiedzi ze strony Gunnersów, niedługo później ponownie zdobyli bramkę. Do przerwy prowadzili 5:1.

Po zmianie stron mecz niewiele się zmienił. Cały czas dużą przewagę utrzymywali gospodarze, którzy byli dobrze zorganizowani. Bramkarz skutecznie rozgrywał i podpowiadał, a zawodnicy z pola byli szybcy i wykorzystywali swój drybling do wygrywania pojedynków. Ostateczny wynik to 12:4. Na2Nóżkę wykonało pewny krok w stronę walki o podium, podczas gdy Gunnersi, przy takiej frekwencji, mogą osiedlić się w środku tabeli.

W 6. lidze mogliśmy obejrzeć spotkanie After Wola kontra Green Lantern. Bardzo ciężko było przewidzieć, kto wyjdzie z tego pojedynku zwycięsko. Ostatecznie, los sprawił, że obie drużyny podzieliły się punktami, a wynik meczu zakończył się remisem.

Pierwszą bramkę w 7 minucie zdobył Adrian Rzepecki z Green Lantern, otwierając wynik spotkania. Wkrótce jednak Wola wyrównała. Rzut wolny, początkowo zaimprowizowany przez Patryka Abbassiego, zamienił na bramkę Daniel Guba, który zdecydował się na wykonanie strzału i był bardzo pewien swoich umiejętności tego dnia. Trafił w samo okienko, co dało jego drużynie wyrównanie. Mimo iż zaraz po tej bramce Wola objęła prowadzenie, gra Green Lantern z lotnym bramkarzem w wykonaniu Mikołaja Wysockiego była imponująca. To, jak dobrze rozgrywali piłkę, utrudniało rywalom kontrolowanie sytuacji. 

Wola, mimo początkowej straty, nie poddawała się. Spotkanie z minuty na minutę stawało się coraz bardziej intensywne. Widać było, że zarówno jedna, jak i druga drużyna walczyły do końca, co prowadziło do licznych fauli oraz ostrych starć na boisku. W drugiej połowie, Green Lantern ponownie wyszło na prowadzenie i wydawało się, że to oni zgarną trzy punkty. Jednak drużyna Woli, znana ze swojego charakteru i determinacji, nie poddała się. 

W ostatnich minutach meczu, Adrian Giska trafił do siatki, wyrównując wynik na 4:4 i dając drużynie zasłużony punkt. Spotkanie zakończyło się więc remisem, a obie ekipy, mimo braku zwycięstwa, pokazały ogromną determinację i walkę do samego końca.

Tylko Zwycięstwo podejmowało w ten weekend drużynę OldBoys Derby w 6. lidze. Spotkanie, które na jesień przyniosło zdecydowanego faworyta, w zeszłą niedzielę zapowiadało się naprawdę emocjonująco i obficie w gole. I tak też właśnie było! Już sama pierwsza połowa to klasyczny mecz w stylu cios za cios. Bo jak inaczej można określić aż 8 goli w pierwszej połowie meczu? 

Po stronie gospodarzy trafienia były podzielone, a jedyne, co ich łączyło, to asystent, który te bramki kreował. Łukasz Walo, bo o nim mowa, autor właśnie wspomnianych asyst w liczbie aż 4, był zdecydowaną gwiazdą tego meczu. Z drugiej strony o honor i trzy punkty dla drużyny Starszych Chłopaków najwięcej zabiegali Miłosz Suchta (autor dwóch goli) i asystujący mu, dobrze znany społeczności Ligi Fanów, Marcin Wiktoruk.

Pierwsza połowa zakończyła się dość bliskim wynikiem 5:3. I zupełnie nic nie wskazywało na to, że to spotkanie zamieni się niemal 1 do 1 w mecz z jesieni. W drugiej części to ekipa gospodarzy znacznie częściej dochodziła do głosu, a wspomniany wyżej Walo, oprócz asyst, dołożył też hat-tricka! Dla gości zostało tylko marne pocieszenie w postaci gola głową Jacka Pryjomskiego z najbliższej odległości.

Rezultat końcowy wskazuje na dominację drużyny gospodarzy, lecz w pierwszej połowie wcale takie nie było. Dopiero po przerwie wrzucili piąty bieg i znacząco pokonali swoich rywali. Gratulujemy im zatem wygranego meczu i objęcia pozycji lidera 6. ligi!

7 Liga

W meczu FC Dnipro United przeciwko Rodzinie Soprano emocje były nieco stonowane, w porównaniu do zwykle dynamicznych starć tych drużyn. Mimo to, goście pod wodzą Aleksandra Grabowskiego przeważali przez większość meczu. Soprano szybko objęli prowadzenie, a pierwsza bramka padła już w 1. minucie. Wszystko za sprawą Grzegorza Bogdańskiego, który w tym meczu pełnił rolę reżysera, doskonale rozprowadzał piłkę i często angażował się w akcje ofensywne. To jego dobra postawa doprowadziła do tej i kolejnej bramki w 10. minucie, kiedy Krzysztof Kulibski po jego podaniu dołożył swoją cegiełkę, zwiększając prowadzenie gości na 2:0. Dnipro United próbowało się przebudzić, ale już na początku było widać, że muszą szybko przejąć kontrolę, by nie dać się rozpędzić Sopranistom. Gol kontaktowy pojawił się dopiero w 17. minucie, kiedy Oleksandr Tovchyha dał nadzieję swojej drużynie, strzelając bramkę. Mimo tej reakcji, pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 1:2. Po przerwie, Soprano ponownie ruszyli do ataku, a Dnipro United zostało ukarane czerwoną kartką, co znacznie utrudniło im zadanie. Mimo trudnej sytuacji, Oleksandr Tovchyha trafił ponownie, zmniejszając straty do jednej bramki. Jednak w odpowiedzi, w zespole gości pojawiło się dwóch nowych zawodników, Alistar Salamomela oraz jego kolega z RPA. Mimo spóźnienia i nieobecności w pierwszej połowie, Alistar w końcówce zdobył gola, a jego kolega z drużyny również dołożył swoje trafienie. Dzięki tej współpracy, Rodzina Soprano przypieczętowała swoje zwycięstwo 5:2. 

Ten nowy duet może stanowić ogromne wzmocnienie dla drużyny Soprano. Alistar, będący zawodnikiem piątej ligi z boisk 11-osobowych, na pewno wniesie solidny poziom do tego zespołu, co może okazać się kluczowe w nadchodzących meczach.

Od mocnej wymiany ciosów rozpoczęło się spotkanie Shot DJ z Kresowią Warszawa. Już w jednej z pierwszych akcji meczu Kresowia, za sprawą Antona Dubovicha, objęła prowadzenie po pewnie wykonanym rzucie karnym. Gospodarze jednak błyskawicznie odpowiedzieli i już po niespełna minucie doprowadzili do wyrównania. Shot DJ nie zwalniał tempa, a kilka minut później wyszedł na prowadzenie po bardzo ładnym zagraniu Jeremiego Szymańskiego do Filipa Olaka.

Po nieco spokojniejszym fragmencie gry do ataków ruszyła Kresowia, ale ich ofensywne próby często kończyły się na świetnie dysponowanym tego dnia bramkarzu Shot DJ – Elie Rosińskim. Gościom udało się w końcu doprowadzić do remisu, jednak końcówka pierwszej połowy należała do gospodarzy, którzy zdobyli dwa kolejne gole i schodzili na przerwę z prowadzeniem 4:2.

Druga połowa była już zdecydowanie bardziej jednostronna. Częste i dynamiczne ataki Jeremiego Szymańskiego i spółki przynosiły efekty w postaci bramek lub przynajmniej groźnych sytuacji. Trzeba przyznać, że Kresowia również miała swoje okazje, ale po raz kolejny kluczową postacią okazał się Elie Rosiński – był górą w większości pojedynków z napastnikami gości, a dwie z trzech straconych bramek padły po rzutach karnych, które jak wiemy, trudno obronić.

Lider 7. ligi wygrał to spotkanie pewnie 7:3 i umocnił się na szczycie tabeli. Z kolei Kresowia, mimo porażki, może patrzeć w przyszłość z optymizmem – szczególnie biorąc pod uwagę fragmenty dobrej gry w pierwszej połowie. Jeśli utrzymają taką dyspozycję, jeszcze niejedno spotkanie w tym sezonie padnie ich łupem.

Nie prowadziliśmy nigdy oficjalnego pomiaru najszybciej strzelonej bramki w Lidze Fanów, ale jest spora szansa, że takowa padła w starciu ADP Wolskiej Ferajny z Q-Ice Warszawa. Od pierwszego gwizdka sędziego minęło zaledwie siedem sekund, a po piłkę z bramki już musiał sięgać golkiper gospodarzy. Strzelcem był Vlad Yarmoliuk, o którym w tym meczuprzeczytacie jeszcze wiele razy.

Trzeba przyznać, że pierwsze kilka minut zostało przespanych przez gospodarzy, gdyż już po kolejnych 3 minutach z gola cieszył się Maks Blinskiy, a asystę przy trafieniu na 0:2 zanotował jeden z weteranów ekipy gości, Edvard Vakhidov. Jak to zwykle bywa w meczach ADP, w ich szeregach nieco podniosło się ciśnienie, jednak tym razem przyniosło efekt czysto sportowy, a my mogliśmy oglądać świetne widowisko do końca pierwszej połowy. Zaczęło się od gola kontaktowego autorstwa Kacpra Jankowskiego, który po dokładnym dograniu Damiana Gałeckiego nie dał szans bramkarzowi przeciwników.

Goli kontaktowych w pierwszej odsłonie było jeszcze kilka, gdyż obie ekipy wymieniały się sportowymi ciosami. Dość powiedzieć, że wynik zmieniał się następująco: 1:3, 2:3, 2:4, 3:4, 3:5, 4:5. W tym czasie w zespole gospodarzy świetnym zmysłem popisywał się Przemek Fudała, który zanotował „srebrnego” hattricka w postaci trzech asyst. Po drugiej stronie boiska na wyróżnienie na pewno zasługiwał Vlad Yarmoliuk, którego wszechstronność i obecność po obu stronach placu gry wnosiła bardzo dużo do zespołu.

Pierwsza połowa zakończona skromnym prowadzeniem gości zwiastowała ciekawe starcie po zmianie stron i nie zawiedliśmy się. W drugiej odsłonie nadal oglądaliśmy cios za cios, jednak w końcówce spotkania goście zdołali zdominować wydarzenia na murawie i ostatecznie odskoczyli na trzy bramki do stanu 5:8. Co prawda ADP zdołało jeszcze skrócić nieco dystans do stanu 6:8 po golu Kamila Gałeckiego, ale ostatnie słowo należało jednak do Maksa Blinskiego, którego trafienie ustaliło wynik na 6:9.

Świetny mecz, dzielna pogoń za wynikiem ekipy z Woli, ale zachowanie zimnej krwi okazało się kluczem do zasłużonego zwycięstwa drużyny Q-Ice Warszawa.

Spotkanie drużyn z dolnej części tabeli 7. ligi pomiędzy KK Wataha Warszawa a Sante mieliśmy okazję oglądać w ten weekend na boiskach AWF. Drużyny te rywalizowały między sobą po raz pierwszy w tym sezonie z uwagi na zmianę ligi przez Sante, stąd nie wiedzieliśmy zupełnie, czego spodziewać się po tym pojedynku.  A już na pewno nikt z nas nie przypuszczał, że okaże się ono tak jednostronne.

Pierwsza połowa to pewne prowadzenie 6:2 przez drużynę gospodarzy. W tej części najmocniej błyszczała gwiazda Surackiego, który może się pochwalić tzw. klasycznym hat-trickiem! Pierwsze trafienie to doskonałe przejęcie piłki pod bramką rywala przy błędzie obrońcy Sante i pewna egzekucja. Drugie to soczysty strzał zza pola karnego po długim słupku. Nawet sędzia złapał się za głowę po tym, jak piłka ugrzęzła w siatce – prawdziwa bomba! Trzecie podkreśla tylko, jakim wybitnym myśliwym w tym meczu był Dominik, który świetnie obsłużony przez swojego kolegę z rzutu rożnego pewnie po ziemi wpakował piłkę do siatki konkurentów.

Druga połowa zasadniczo dużo nie różniła się od pierwszej. Wataha dalej kontrolowała przebieg meczu, dokładając trafienia, i to aż w liczbie ośmiu! Na szczególną uwagę, jeśli chodzi o drugą połowę, zasługuje postać Huberta Korzeniowskiego, autora 4 goli w tej odsłonie meczu. Rozstrzelał nam się ten zawodnik – lewa czy prawa noga to dla niego żadna różnica – co strzelał, to praktycznie wpadało do bramki.

Bardzo wysoki wynik końcowy jest nagrodą za ogromną pracę, jaką wykonali w tym meczu zawodnicy Watahy, i za to należą im się brawa. Natomiast drużynie Sante pozostaje tylko życzyć punktów w kolejnych starciach.

Cóż to było za starcie! W poprzednią niedzielę byliśmy świadkami emocjonującego pojedynku pomiędzy Saską Kępą a FC Melange – rywalizacji, która była niezwykle wyrównana i pełna emocji. Obie drużyny miały wiele okazji, by wpisać się na listę strzelców, ale ostatecznie to właśnie skuteczność okazała się kluczem do zwycięstwa.

Spotkanie rozpoczął Marciniak, który dał prowadzenie ekipie gości. Gospodarze jednak nie pozostali dłużni – pięknym uderzeniem zza pola karnego popisał się Łukasz Kryczka. Piłka po jego strzale wylądowała przy dalszym słupku – istna torpeda! Finalnie, po pierwszej połowie na tablicy widniał wynik 2:1 dla FC Melange.

W drugiej części meczu gospodarze starali się zrealizować swój plan, ale nie przewidzieli jednego – show w wykonaniu Marcina Godlewskiego. Legenda Ligi Fanów, zawodnik, którego nazwisko zna co druga drużyna w naszych rozgrywkach, wziął ciężar gry na swoje barki i... praktycznie w pojedynkę rozstrzygnął losy spotkania! Cztery trafienia – każde inne, każde wyjątkowe. Strzał z dystansu, wykończenie z bliska, gol głową, czy precyzyjne uderzenie z prawej nogi – Marcin pokazał pełen wachlarz umiejętności.

Choć Kryczka i Mariusz Zgórzak robili co mogli, by odrobić straty, czas nie był sprzymierzeńcem gospodarzy. FC Melange wygrywa to spotkanie, zgarniając cenne trzy punkty, a Marcin Godlewski opuszcza boisko z tytułem MVP. Saskiej Kępie pozostaje uznać wyższość rywala i powalczyć o punkty w następnych meczach.

8 Liga

Uff, cóż to był za emocjonujący pojedynek – i to aż do ostatnich sekund spotkania! Gracze obu zespołów zaserwowali nam naprawdę niezłe widowisko. Przed jedenastą kolejką obie drużyny plasowały się w środku ligowej stawki (a tak zdradzając – po tej serii gier zbyt wiele się nie zmieniło), choć to gospodarze znajdowali się w nieco lepszym położeniu. Dla nich komplet punktów oznaczałby podtrzymanie realnych szans na ligowe podium.

Na pierwszą bramkę przyszło nam czekać dość długo, ale gdy tylko obrońca Old Boys Derby II popełnił błąd, Ajaks Warszawa błyskawicznie to wykorzystał i wyszedł na prowadzenie. Jeszcze dłużej trzeba było czekać na kolejne trafienie – znów autorstwa Ajaksu. 2:0 i wszystko wskazywało na to, że gospodarze sięgną po trzy oczka.

Ale wtedy do gry wrócili goście. Old Boys Derby II złapali kontakt, strzelając na 2:1. Chwilę później – klasyczna wymiana ciosów: Ajaks na 3:1, ale goście znów odpowiedzieli i było już tylko 3:2. I właśnie wtedy przyszedł najładniejszy moment spotkania – przytomne zagranie piętką i gol na 3:3! Ostatecznie więc remis, który może nie satysfakcjonuje żadnej ze stron, lecz na pewno cieszy... ligowych rywali obu ekip.

Świetny mecz, dużo emocji i bramek, a na koniec delikatny niedosyt – po jednej i po drugiej stronie.

O 17:00 na sektorze C drużyna FC Po Nalewce rozegrała mecz z Sirius II. W porównaniu do poprzedniej edycji Po Nalewce rozgrywa rozczarowujący sezon, zajmując ostatnie miejsce w tabeli. Drużyna Sirius II ma niewiele lepszą sytuację, mając również 7 punktów.

Mimo dużych braków kadrowych gospodarze grali dobrze w defensywie, zaciekle się broniąc i próbując grać na kontry, ale nie było ich zbyt wiele, więc bramki nie udało się zdobyć. Zespół gości miał zdecydowaną przewagę przy piłce, ale nie mógł przełamać obrony oraz dobrze dysponowanego Michała Piątkowskiego. Do przerwy było 0:0.

Po zmianie stron niestety worek z bramkami się otworzył, a rewelacyjnie działający mechanizm obronny gospodarzy został zniszczony i doszczętnie podziurawiony. Prawdopodobnie mała liczba zmian spowodowała duże zmęczenie. Przy wyniku 2:0 Po Nalewce zdobyło bramkę kontaktową, ale dalszy okres meczu to już tylko gole po jednej stronie. Ostateczny wynik 5:1 jest dość sprawiedliwy, biorąc pod uwagę sytuacje bramkowe, które miały miejsce. Patrząc na dyspozycję, grę przy piłce i ogólny przebieg spotkania, ekipa Sirius II pokazała się po prostu z dużo lepszej strony.

Już w pierwszych dziesięciu minutach starcia Wyg z Bulbezem zespół z Bemowa wyszedł na – jakby się mogło wydawać – bezpieczne prowadzenie 2:0. Jak jednak dobrze wiemy, to najmniej bezpieczny wynik w piłce nożnej! I tak oto w trzy minuty po zmianie stron Mareckie Wygi najpierw wyrównały, a następnie doprowadziły do remisu 2:2. Wiara w skuteczny powrót okazała się zasadna.

Co było dalej? Rzut z autu dla Bulbez i powrót na prowadzenie, 3:2! Radość jednak nie trwała długo, bo już po dwóch minutach Wygi znów doprowadziły do wyrównania, a co gorsza – patrząc z perspektywy zespołu w zielonych koszulkach – ekipa z Marek poszła za ciosem i po raz pierwszy tego wieczoru wyszła na prowadzenie 4:3. To jednak nie był koniec złych wieści dla zespołu z Bemowa, gdyż chwilę później, po pięknej akcji w granatowym stroju, piłka wróciła do tego samego zawodnika, który pewnym strzałem wyprowadził swoją ekipę na dwubramkowe prowadzenie.

Następnie mieliśmy wymianę ciosów – gol za gol. Z 5:3 zrobiło się 6:4. Koniec emocji? Nic z tych rzeczy! Bulbez znów wróciło do gry, zdobywając bramkę na 5:6, ale na ich nieszczęście, chwilę później Wygi zadały kolejny, a zarazem finalny cios, zdobywając bramkę na 7:5 i zamykając wynik spotkania.

Dwanaście bramek, wiele zwrotów akcji i kilka fajnych zagrań – to był godny mecz, jak na dziewiąty poziom rozgrywek. Brawo dla obu zespołów!

Dużą niespodzianką w minioną niedzielę skończyło się jedno z ostatnich zmagań na arenie AWF, czyli spotkanie TRCH oraz FC Fenix. Na papierze wygrana gości wydawała się być formalnością i utwierdzeniem ich przewagi na fotelu lidera. Gospodarze, znajdujący się w strefie spadkowej, zagrali jednak znakomity mecz.

Początek zapowiadał się obiecująco dla Fenixa, którzy szybko strzelił dwie bramki, przejmując pełną kontrolę nad meczem. Praktycznie nie dawał przeciwnikowi żadnych szans na rozwinięcie skrzydeł, świetnie grając podaniami i zdobywając kolejne gole. Przy wyniku 3:0 TRCH zdobyło pierwszą bramkę w tym meczu, dając wyraźny sygnał, że póki piłka w grze, wszystko może się wydarzyć. Do przerwy nic już więcej nie wpadło.

Po zmianie stron gospodarze znów przespali początek drugiej połowy, tracąc bramkę na 1:4. Jednak dalsza część tej potyczki to zupełnie inna historia. Coś niesamowitego i wielkie zaskoczenie. Gospodarze odrobili straty i mieliśmy remis 4:4. Niewiele brakowało, a Fenix mógłby skończyć nawet z niczym. Po takim meczu można wysunąć wnioski, by nigdy się nie poddawać i zawsze grać do końca.

W niedzielny wieczór na Arenie Grenady odbył się mecz 11. kolejki 8. Ligi Fanów, w którym Tornado Squad podejmowało ekipę KS Driperzy. Gospodarze, plasujący się na 7. miejscu w tabeli, mierzyli się z silnym rywalem – trzecim zespołem ligi. Mimo ambitnej postawy i walki do samego końca, ulegli rywalom 3:4.

Mecz rozpoczął się znakomicie dla Tornado Squad – już na początku prowadzenie dał im Bartek Stokowiec, który wykorzystał błąd defensywy gości. Jednak KS Driperzy szybko odpowiedzieli – Norbert Gregorczyk wyrównał po asyście Wiktora Stojka. Chwilę później Damian Kowalski wyprowadził gości na prowadzenie po bardzo dobrze rozegranej akcji z Janem Strzemboszem. Tornado nie zamierzało się poddać – Piotr Markiewicz pewnie wykorzystał rzut karny i do przerwy było 2:2.

Po zmianie stron inicjatywę przejęli Driperzy. Jan Strzembosz wykończył akcję po zagraniu Maćka Zembrzuskiego, a ten chwilę później sam wpisał się na listę strzelców, tym razem po drugiej asyście Wiktora Stojka. Mimo niekorzystnego wyniku Tornado nadal walczyło – gola kontaktowego zdobył Piotr Janik, przywracając nadzieje. Jednak mimo wysiłków gospodarzy, końcówka należała już do lepiej dysponowanego rywala.

KS Driperzy potwierdzili swoją klasę i dali odpowiedź na pytanie, dlaczego zajmują miejsce w czołówce tabeli. Z kolei Tornado Squad, mimo porażki, pokazało charakter i ofensywny potencjał, który z pewnością może przynieść punkty w kolejnych meczach.

9 Liga

To było spotkanie, które miało swój ciężar gatunkowy – Legion kontra Czasoumilacze, czyli starcie zespołów z różnych biegunów tabeli. Faworytem byli goście, mający osiem punktów więcej i zdecydowanie wyższe miejsce w ligowym zestawieniu… ale gospodarze mieli tego dnia zupełnie inne plany.

Od samego początku show skradł Vladyslav Barabash! Już w 2. i 3. minucie dwukrotnie pokonał bramkarza rywali, imponując dynamiką i atomowymi strzałami. Legion grał z polotem i ogromną pewnością siebie – każda akcja wyglądała jakby była wyciągnięta z podręcznika do perfekcyjnej gry zespołowej. Do przerwy było już 3:0 i Czasoumilacze sprawiali wrażenie mocno zaskoczonych takim obrotem spraw.

Po zmianie stron Legion jeszcze podkręcił tempo – dwa kolejne trafienia i... 5:0! Wydawało się, że mecz jest pozamiatany. Ale wtedy coś się zmieniło. Goście przebudzili się i zaczęli grać swoją piłkę. Kapitalny fragment zaliczył Piotr Cieślak – hat-trick i asysta pozwoliły jego drużynie wrócić do gry. W pewnym momencie zrobiło się już tylko 6:4 i napięcie sięgnęło zenitu.

Obie ekipy zaczęły grać na pograniczu faulu, nie brakowało ostrych starć, ale Legion zachował chłodną głowę. Ostatecznie dowieźli prowadzenie do końca, a wynik 7:5 daje im nie tylko cenne trzy punkty, ale i ogromny zastrzyk pewności siebie.

Czasoumilacze muszą wyciągnąć wnioski – bo choć waleczność była godna podziwu, to sen w pierwszej połowie kosztował ich zbyt wiele. A Legion? Pokazał, że ma papiery na granie z najlepszymi i nie zamierza się nikogo bać!

Większa presja związana z koniecznością wygranej w tym spotkaniu spoczywała na barkach nominalnych gospodarzy. Gdyby zwyciężyli – wskoczyliby na ligowe podium. Ale Polska Górom to nie jest ekipa, która odpuszcza. Sama nazwa zobowiązuje, a chłopaki naprawdę starają się godnie reprezentować ten legendarny slogan.

Pierwsza połowa to jeszcze klasyczna stykówka – remis 2:2 sugerował, że wszystko może się wydarzyć. Gdy wydawało się, że to Warsaw Wilanów mocniej przyciśnie po przerwie... stało się wręcz odwrotnie. Polska Górom, między innymi dzięki dubletom Zakrzewskiego i Korpysza oraz kapitalnym interwencjom swojego bramkarza, zaczęła kontrolować przebieg spotkania. Gracze z Wilanowa próbowali, szarpali, ale tego dnia nie byli w stanie odebrać rywalom trzech punktów.

Dla FCPG to niezwykle ważna wygrana – nie tyle pod kątem walki o podium (która na razie pozostaje marzeniem), co przede wszystkim w kontekście utrzymania, które wciąż jest w ich zasięgu. Komplet oczek sprawił, że choć Górka Kazurka wygrała swój mecz z Blokersami, to nadal ogląda plecy ekipy FCPG i przynajmniej do następnej kolejki ten stan się nie zmieni.

A co z Warsaw Wilanów? W ich przypadku jeszcze wszystko jest możliwe. Głowa do góry – zwycięstwo z Górką Kazurką w nadchodzącej kolejce może znów dać im tlen i szansę na medalowe zakończenie sezonu.

 

W starciu Dziki z Lasu II kontra Heavyweight Heroes oczywiście wszystkie oczy były skierowane na Macieja Chrzanowskiego, który regularnie bryluje w barwach drużyny wagi ciężkiej. Mecz rozpoczął się od szybkiego ciosu ze strony Chrzanowskiego, który w 3. minucie wyprowadził swoich kolegów na prowadzenie. Jednak Dziki z Lasu nie czekały długo z odpowiedzią. Zaledwie chwilę później wyrównały, a następnie, po kilku minutach, wyszły na prowadzenie. Chrzanowski ponownie odpowiedział na ten cios, a po 10 minutach meczu ponownie na tablicy wyników widniał remis. Gra była zacięta, co było wyczuwalne nie tylko po intensywnej rywalizacji, ale także po ilości fauli, które obie drużyny popełniały. Widać było, że to starcie nie należy do najbardziej przyjaznych, a rywalizacja tylko się zaostrzała. 

Na przerwę drużyny zeszły przy stanie 3:2, a ostatnią bramkę przed gwizdkiem zdobył Mateusz Okolus, który wyprowadził swoich kolegów na prowadzenie. Druga połowa była jeszcze bardziej emocjonująca. Heavyweight Heroes po raz kolejny musieli odrabiać straty, ale tym razem to Dziki z Lasu wywarły presję. Mateusz Oleszczuk po świetnej akcji zdobył gola, a chwilę później dołożył kolejnego, co sprawiło, że gospodarze poczuli się pewniej. Heroes obudzili się dopiero w końcowej części meczu, ale mimo chwilowego zamieszania i gubienia formy, mocno przyspieszyli, zdobywając kilka bramek, które napędziły ich w walce o remis. Ostatecznie jednak to Dziki z Lasu II zwyciężyły 6:5, a mimo wygranej, należy docenić ducha walki obu drużyn, które zostawiły serce na boisku.

Spotkanie 9. ligi na Arenie Grenady pomiędzy gospodarzami, Skrą Warszawa, a ich rywalami, Mistrzami Chaosu, odbyło się w trudnych warunkach atmosferycznych. Przeszywający mróz oraz zimny wiatr sprawiały, że piłkarze mieli do czynienia z wyjątkowo nieprzyjemną pogodą, co dodatkowo zwiększało emocje na boisku.

Początek meczu to dominacja gości. Mistrzowie Chaosu już na samym początku wyszli na prowadzenie po pięknej akcji, w której Faltynowski wykorzystał precyzyjne podanie Cieślaka, zdobywając bramkę na 0:1. Kilka minut później, Serafin, również po asyście Cieślaka, podwyższył na 0:2.

Skra nie zamierzała jednak odpuszczać. W okolicach 15. minuty Dzikowski strzelił pierwszą bramkę dla gospodarzy, a kilka minut później, po znakomitej akcji, ponownie ten sam zawodnik wyrównał na 2:2. Od tego momentu, mimo wysokiej jakości gry gości, gospodarze zaczęli zyskiwać przewagę. W 18. minucie doszło do samobójczego gola Mistrzów Chaosu, który wyprowadził Skrę na prowadzenie 5:2. Do przerwy było nawet 6:2, co wydawało się zaskakujące, biorąc pod uwagę dominację gości w pierwszych minutach.

Po zmianie stron Skra przejęła inicjatywę, choć wciąż miała problemy w obronie. Mistrzowie Chaosu, mimo że starali się odwrócić losy meczu, nie byli w stanie skutecznie wykorzystać swoich szans. Gra była szybka, wymiana ciosów trwała do samego końca, kiedy to, po kapitalnym uderzeniu Mateusza Serafina, goście zmniejszyli straty na 11:7. Jednak gospodarze nie zamierzali oddać zwycięstwa. W końcówce meczu, Skra zdobyła jeszcze jedną bramkę, a spotkanie zakończyło się zasłużoną wygraną gospodarzy.

Mimo trudnych warunków i początkowej przewagi Mistrzów Chaosu, Skra Warszawa udowodniła swoją determinację i umiejętności, zdobywając bardzo cenne trzy punkty.

Zespół Kazurki mógł liczyć, że wygrana z zamykającymi tabelę Blokersami pozwoli im wreszcie wydostać się ze strefy spadkowej 10. ligi. Szczególnie że Polska Górom mierzyła się w tym samym czasie z faworyzowanym Warsaw Wilanów, a różnica punktowa między FCGK a FCPG wynosiła zaledwie dwa oczka. Uprzedzając fakty – FCPG wygrało swój mecz, więc dla Kazurki trzy punkty miały znaczenie głównie w kontekście utrzymania dystansu, a nie przeskoczenia rywala.

Ekipa z Ursynowa, wspierana głośnym dopingiem kolegów z drugoligowej UEFY Mafii Ursynów, nie zamierzała zostawić tego meczu przypadkowi. Choć pierwsza połowa nie dawała jeszcze żadnych gwarancji (2:1), to po przerwie nominalni goście wrzucili wyższy bieg – dwie szybkie bramki, prowadzenie 4:1 i wszystko wskazywało, że kontrolują sytuację.

Blokersi zdołali jeszcze na moment tchnąć nadzieję w serca swoich kibiców, zdobywając gola na 2:4, ale Górka Kazurka nie pozwoliła sobie na chwilę zawahania – błyskawicznie odpowiedziała trafieniem na 5:2 i tego prowadzenia już nie oddała.

W efekcie – nadzieje na utrzymanie wciąż są jak najbardziej realne, a sytuacja w tabeli robi się dla nich nieco jaśniejsza. Blokersów natomiast czeka coraz trudniejsza walka o przetrwanie. Ale dopóki są kolejki do rozegrania – wszystko jeszcze może się zdarzyć.

10 Liga

Jak na starcie zespołów, które w tabeli dzieli aż dwanaście punktów, piłkarskich emocji dostaliśmy tu na pęczki. Mimo iż faworyta upatrywaliśmy raczej w zespole gości, nie mieli oni tak łatwo i przyjemnie, jak wydawało nam się przed rozpoczęciem zawodów. FC Pers od początku robili jednak wszystko, by utwierdzić nas w przekonaniu, że się nie pomyliliśmy: o wiele lepiej szło im operowanie futbolówką, płynniej przechodzili też z fazy ataku do fazy obronnej. Zaowocowało to szybkim otwarciem spotkania przez Firuz Mirziyoev, który po otrzymaniu piłki w środku pola zbiegł na prawe skrzydło i precyzyjnie umieścił ją w lewym rogu bramki strzeżonej z konieczności przez Jędrycha.

Najlepszy strzelec drużyny grającej na czerwono w żadnym wypadku nie zamierzał na tym poprzestać i ledwie minutę później cieszył się już z dubletu. W tym momencie ekipa Tadżyków nieco rozluźniła szyki, co bez skrupułów wykorzystali gracze z Bielan, a konkretniej ich dwie najjaśniejsze gwiazdy - Tomiak i Kamiński – kiedy to strzał z dystansu drugiego z nich, przeciął ten pierwszy, skutecznie kierując piłkę do bramki.

Na odpowiedź rywali nie trzeba było długo czekać, gdyż tak szybko stracona bramka tylko ich rozjuszyła. Za faul w okolicach linii środkowej podyktowany został rzut wolny dla piłkarzy FC Pers i mało kto przewidziałby, że wykonujący ten stały fragment gry Vohidjon Usmonov zdecyduje się na bezpośrednie uderzenie, a jeszcze mniej – że padnie z tego gol. Uskrzydleni tą nieziemskiej urody bramką goście szli po swoje i przeprowadzili fantastyczną zespołową akcję, po której dośrodkowanie Usmonova na gola zamienił nominalny stoper, Asad Oybekzoda, trafiając do siatki klatką piersiową.

Okrzykom radości kibiców Persów nie było końca, ale to co wydarzyło się później przerasta najśmielsze oczekiwania. Przy rzucie wolnym dla gospodarzy, Kamol Obidov postanowił brawurowo wcielić się w rolę bramkarza i wybronił strzał Kamińskiego ręką - za co oczywiście wyleciał z boiska z czerwoną kartką, prokurując rzut karny i poważnie osłabiając swój zespół. „Jedenastkę” pewnie wykorzystał Marcin Wojciechowski i mieliśmy już 4:2.

Niestety gospodarze zamiast w pełni wykorzystać przewagę jednego zawodnika, sami dopuścili się przewinienia, które żółtą kartką przypłacił Maciej Bilski. Druga połowa zmagań to już istny emocjonalny rollercoaster, pełen pomyłek i zwrotów akcji. Chaos do tego stopnia udzielał się piłkarzom obu stron, że byliśmy świadkami choćby takiego kuriozum, jak gol po nieumiejętnym wyłapaniu rzutu z autu, czemu winny był wyłącznie bramkarz gości, Firdavsi. Od tamtej chwili, obserwowaliśmy iście tenisową wymianę ciosów: na 4:4 trafił kapitan bielańskiego zespołu, Jan Wojciechowski, następnie drużyna z Tadżykistanu ponownie wyszła na prowadzenie dzięki Akobirowi Numonovovi, po czym znów wynik wyrównał Wojciechowski, lecz tylko po to, by chwilę później decydującego gola zdobył Sharifjon Obidov – a wszystko to w przeciągu jedynie pięciu minut!

Końcówka spotkania to koncert ofiarności i poświęcenia, obfitujący w niezliczone niewykorzystane sytuacje i skrajne emocje. Mecz z pozoru rozstrzygnięty po pierwszych dwunastu minutach, na naszych oczach zamienił się w prawdziwe szaleństwo i nie ukrywamy, że stało się tak trochę na własne życzenie FC Pers. Koniec końców, to oni cieszyli się z pełnej puli punktów, umacniając pozycję na drugim miejscu w tabeli, podczas gdy ekipę z Bielan wynik ten umieścił w strefie spadkowej.

Przy akompaniamencie mroźnej pogody 11. kolejka w 10. lidze rozpoczęła się od meczu między zespołami, które w tabeli dzieliło aż piętnaście punktów – mieliśmy więc spotkanie z serii takich, które faworyt po prostu musi wygrać, najlepiej wysoko i bez kontuzji. A że Galeon na starcie rundy wiosennej potknął się, gubiąc przecież punkty z inną drużyną strefy spadkowej, ASAP Vegas FC, to miejsca na kolejną wpadkę najzwyczajniej w świecie być nie mogło. Podopieczni Magnusa Michalskiego zaczęli zatem z wysokiego C – nie minęła nawet minuta, a po świetnym wykopie bramkarskim piłka trafiła pod nogi Mishy Lishtwana, który płaskim dośrodkowaniem z linii końcowej obsłużył Ivana Rudyiego.

Gracze Gorillaz z niecierpliwością próbowali doprowadzić do wyrównania, lecz w kluczowych momentach brakowało im precyzji i spokoju, które cechowały gospodarzy. Długotrwałe utrzymywanie się przy piłce i atak pozycyjny w wykonaniu piłkarzy Galeonu coraz mocniej męczył gości, którzy na domiar złego stawili się na mecz bez ani jednego rezerwowego. W 11. minucie z bocznego sektora boiska na 2:0 podwyższył Adam Strobel, przyjmując piłkę po rzucie z autu Górskiego, lecz dwubramkowe prowadzenie gospodarzy szybko zmniejszył Julek Radziszewski, wykorzystując nieudane wybicie obrońcy Galeonu.

Zawodnicy w pasiastych koszulkach wciąż jednak skrupulatnie realizowali założenia swojego menadżera, co pozwoliło im całkowicie zdominować pozostałą część pierwszej odsłony zmagań i zdobyć jeszcze trzy bramki: najpierw dostaliśmy kolejną akcję Górski – Strobel, następnie z dystansu znakomicie przymierzył Małażewski, a na koniec po błyskawicznej kontrze piłkę dośrodkowaną przez Pokrzywnickiego „wturlał” między nogami bramkarza Ivan Rudyi.

Na drugą połowę Essing Gorillaz niestety nie mogli wyjść w komplecie – doszedł im problem z kostką Mikołaja Płatka i spotkanie to byli zmuszeni kończyć w osłabieniu. W tym momencie goście zostali już pozbawieni jakichkolwiek złudzeń, bo mający przewagę liczebną Galeon nieustannie prowadził zmasowane ataki na bramkę Marka Kurzelewskiego, zmuszając ich do błędów i dokładając kolejne trafienia. Po dziewięciu minutach tablica wyników pokazywała już 8:1, a z kolejnych trzech bramek cieszył się Strobel. Choć pochwały dla zawodników ofensywnych przy takich wynikach są już standardem, to należy tu wyróżnić także graczy takich jak Górski czy Szczypiorski, bez których rozgrywanie piłki od tyłu nie wyglądałoby tak imponująco.

Hiszpański Galeon nie zamierzał zwalniać – poszczególni zawodnicy bili już rekordy swoich statystyk z tego sezonu, jak choćby Ivan Rudyi, który pogrążył przeciwników strzelając jeszcze dwa gole i asystując przy debiutanckim trafieniu Wojtka Szumigaja. Nawet drugi gol dla gości był autorstwa piłkarzy w pasiastych strojach – do własnej bramki piłkę wpakował Pokrzywnicki, chcąc przeciąć płaskie dośrodkowanie w pole karne.

Ostatnie minuty to już klasyczny Lishtwan show – gracz z numerem 11 wpierw obsłużył podaniem Pokrzywnickiego, a w ostatnich minutach ustalił swoimi dwoma golami wynik tego jednostronnego starcia na rekordowe 14:2. Tym samym gospodarze umocnili swoją pozycję na ostatnim stopniu podium, a goście zaznali już szóstej porażki z rzędu, co wciąż plasuje ich na szarym końcu ligowej tabeli. Bardzo szkoda nam, że oprócz tak wysokiej przegranej musieli okupić ten mecz kontuzją, co w ostatecznym rozrachunku całkowicie przekreśliło ich szanse na punkty w tejże rywalizacji.

Spotkanie Gamba Veloce z Compatibl było zapowiadane jako jedno z ciekawszych w 10. lidze i rzeczywiście nie zawiodło. Goście pojawili się w nieco odmienionym składzie, z kilkoma nowymi twarzami, co od początku wywoływało pytania – czy to próba poprawienia jakości, czy może konieczność ze względu na braki kadrowe? Początek wyglądał dla nich całkiem obiecująco, bo już w pierwszych minutach wyszli na prowadzenie, a przez większą część premierowej połowy skutecznie odpierali ataki rywala. Gospodarze jednak nie panikowali – z każdą minutą grali coraz lepiej, zaczęli dłużej utrzymywać się przy piłce i coraz pewniej poruszać się po boisku.

Po upływie kwadransa Oliwier Marczuk wykorzystał dobre podanie i doprowadził do wyrównania, co całkowicie odmieniło przebieg meczu. Gamba zyskała pewność siebie, a do głosu doszli liderzy – duet Marczuk & Florczuk w ofensywie oraz kapitan Filip Wolski, który w środku pola sprawiał przeciwnikom ogromne problemy i to on został wybrany przez rywali SuperStarem spotkania. Do przerwy Gamba prowadziła już 3:1, a w drugiej połowie powiększała przewagę. Compatibl próbował odpowiadać pojedynczymi trafieniami, ale nie był w stanie zapanować nad rozpędzoną drużyną gospodarzy. Liderzy tabeli pokazali tego dnia ogromne zaangażowanie widoczne chociażby w frekwencji oraz świetne zgranie, które zaowocowało ważnym zwycięstwem.

Podrażnione ubiegłotygodniowymi porażkami zespoły WKS Bęgal oraz FC Astra stawiły się na Grenady 16, by zmazać plamę po ostatniej kolejce. Faworytem spotkania wydawali się goście, którzy wciąż mają nadzieję na awans do wyższej klasy rozgrywkowej. Ale Bęgal nie zamierzał wywieszać białej flagi.

Gospodarze objęli prowadzenie po składnej akcji duetu Kuba Prokopowicz – Maksymilian Korczak. Astra szybko odpowiedziała trafieniem Serhii Ostapchuka, ale później znów inicjatywę przejęli miejscowi, dorzucając dwa kolejne gole i wychodząc na prowadzenie 3:1. Goście jednak nie odpuścili – odrobili straty jeszcze przed przerwą, doprowadzając do remisu.

Druga połowa była równie wyrównana i atrakcyjna – sporo podań, szybkie akcje, nieustanne zagrożenie z obu stron. Przy stanie 5:5 WKS Bęgal nie chciał dopuścić do powtórki z poprzedniego tygodnia. Tym razem to oni przechylili szalę zwycięstwa na swoją korzyść, trafiając dwukrotnie w samej końcówce meczu i zgarniając pełną pulę.

Trzy punkty były bezcenne w kontekście walki o utrzymanie – tym bardziej że bezpośredni rywale także punktowali. Astra natomiast przez tę porażkę znacząco oddaliła się od podium i ich szanse na awans mocno stopniały.

W niedzielne popołudnie MWSP – dotychczas wyżej notowany zespół – podejmował ekipę z dolnych rejonów tabeli, ASAP Vegas FC. Choć gospodarze przystępowali do meczu z trzypunktową przewagą nad rywalem, to goście zaprezentowali się zdecydowanie lepiej i odnieśli ważne zwycięstwo 4:2, przełamując swoją nie najlepszą serię.

Spotkanie świetnie rozpoczęło się dla MWSP – w 13. minucie Wojciech Górczyński zdobył gola po asyście Pawła Nowaka i dał gospodarzom prowadzenie. ASAP Vegas FC odpowiedziało szybko i konkretnie. Już w 20. minucie Daniel Kurczak doprowadził do wyrównania, a dwie minuty później ponownie wpisał się na listę strzelców, wyprowadzając swój zespół na prowadzenie 2:1 jeszcze przed przerwą.

Po zmianie stron Kurczak kontynuował świetną dyspozycję – tym razem pewnie wykorzystał rzut karny, kompletując hat-tricka i zwiększając prowadzenie do 3:1. Kolejne trafienie dołożył Parys, który wykorzystał podanie Ptaszka i podwyższył wynik na 4:1. Choć w końcówce MWSP zdobyło bramkę kontaktową – autorem gola był Miłosz Wróblewski – to nie zdołało już odwrócić losów meczu.

Na wyróżnienie zasługuje z pewnością bramkarz gości, Adam Czarowski, który kilkukrotnie ratował swój zespół świetnymi interwencjami. Z kolei Daniel Kurczak wziął ciężar gry na swoje barki i był absolutnym bohaterem potyczki.

ASAP Vegas FC pokazali, że mimo miejsca w strefie spadkowej, nie można ich lekceważyć. To zwycięstwo daje im nadzieję na wyjście z trudnej sytuacji, natomiast MWSP musi poszukać odpowiedzi na pytanie, co poszło nie tak, mimo obiecującego początku.

11 Liga

Goście, będący faworytem spotkania od początku narzucili swój styl gry – bronili wysoko i agresywnie, zmuszając gospodarzy do walki o każdy metr boiska. Pozwalało to także zawodnikom Shitable na szybkie wznawianie stałych fragmentów pod bramką przeciwnika. Wzorowy przykład takiego stylu gry ujrzeliśmy już w 8 minucie, kiedy na 0:1 po dobrze rozegranym rzucie rożnym strzelił Alex Kohonen. 

Po straconej bramce Dżentelmeni zaczęli atakować mocniej. W drużynie gospodarzy swoją aktywnością wyróżniał się Marcin Parda, który próbował przebić się przez zasieki drużyny gości. Z czasem jednak przewaga Shitable była coraz bardziej wyraźna. Sporo pracy miał w tej połowie bramkarz gospodarzy, Maciej Mazur, jednak do końca pierwszej połowy nie padło więcej bramek. Duża w tym zasługa bloku defensywnego gospodarzy, który dzielnie wyblokowywał większość groźnych prób gości. Jednakże Dżentelmeni bronili się tak głęboko, że nie byli w stanie wyprowadzać kontrataków, więc do przerwy wynik wynosił 0:1.

Po zmianie stron Shitable jeszcze mocniej przycisnęło, dzięki czemu wiele okazji do wykazania się miał Łukasz Więckowski, który w drugiej połowie bronił bramki Dżentelmenów. Jednak jego świetna dyspozycja nie uchroniła gospodarzy przed utratą bramki na 0:2, kiedy został pokonany z najbliższej odległości przez Fedira Ivanchenkę. Nadzieję na dobry wynik gospodarzy podtrzymała bramka na 1:2 zdobyta z rzutu karnego. Konrad Kiezik potężnym uderzeniem pokonał Artura Zhola, mimo iż bramkarz Shitable dobrze wyczuł intencje strzelającego.

Ostatecznie jednak okazało się, że to było jedyne trafienie gospodarzy w tym meczu. Goście natomiast kontynuowali natarcie i, pomimo starań Łukasza Więckowskiego, zdobyli jeszcze dwie bramki. Wynik 1:4 pozwolił zawodnikom Shitable utrzymać drugie miejsce w tabeli przed niezwykle ważnym meczem z FC Legion UA. Dżentelmenów czekają natomiast dwie kluczowe kolejki w walce o utrzymanie – już w niedzielę zagrają z FURDUNCIO Brasil F.C. II, a po świętach z Boiskowym Folklorem.

Miało być łatwo, lekko i przyjemnie… a wyszło zupełnie inaczej! Borowiki, które jeszcze tydzień temu rozbiły przeciwnika 10:2, tym razem trafiły na Lisy bez Polisy – i chyba zlekceważyły rywala. A goście nie zamierzali się tego dnia bawić w uprzejmości.

Od pierwszego gwizdka to właśnie Lisy narzuciły warunki gry. Agresywny pressing, szybka wymiana podań i ogromna determinacja – już po kilkunastu minutach było 0:4! Na szczególne brawa zasłużył Damian Borkowski, który w pierwszej połowie zrobił prawdziwe show. Najpierw dwa kapitalne bramki z rzutów wolnych, a potem... gol bezpośrednio z rzutu rożnego! Takie rzeczy to rzadkość – i trudno się dziwić, że kibice łapali się za głowy. Do przerwy Lisy prowadziły 1:5 i kompletnie rozbroiły faworyta tego spotkania.

Po przerwie Borowiki próbowały wrócić do gry, ale na ich drodze stanął Krystian Załucki – bramkarz Lisów bronił jak natchniony, wygrywając kilka sytuacji jeden na jednego. A że z przodu szalał Kamil Jarosz z hat-trickiem na koncie i wsparciem Konrada Prządki (dwie asysty po wrzutach z autu!), to końcowy wynik 4:7 nie mógł dziwić.

Lisy Bez Polisy pokazały pazur i udowodniły, że z ich nazwą może i jest zabawnie, ale z nimi na boisku – już wcale nie jest do śmiechu. Faworyt padł, a goście zgarnęli cenne punkty w walce o górną część tabeli!

Starcie FC Astana z Joga Bonito zapowiadało się bardzo ciekawie, zwłaszcza po ostatnim udanym meczu w wykonaniu gości. I rzeczywiście – Joga zaczęła bardzo pewnie. Już w 5 minucie Sebastian Kluczek odważnie zaatakował pressingiem linię obrony i wykorzystał niepewność gospodarzy, otwierając wynik meczu. Astana nie czekała jednak długo z odpowiedzią – po składnej akcji wywalczyli rzut karny, po tym jak zawodnik drużyny przeciwnej zablokował strzał wślizgiem we własnym polu karnym, nie zachowując odpowiedniego dystansu. Do piłki podszedł Aidyn Yessaly, lecz jego zamiary doskonale wyczuł czujny Patryk Wąsowski, ratując swój zespół przed stratą bramki.

Astana nie zwolniła tempa – najpierw doprowadziła do wyrównania, a chwilę później Nurlykhan Yessenzhan huknął z dystansu, wyprowadzając gospodarzy na prowadzenie. Przed przerwą Joga niefortunnie wpakowała jeszcze piłkę do własnej bramki, a wynik wynosił już 4:1 dla liderów tabeli. Po zmianie stron przewaga Kazachów była jeszcze wyraźniejsza. Joga Bonito próbowała się podnieść, ale z każdą minutą było widać coraz większe zmęczenie i brak wiary w odwrócenie losów tego meczu. Astana spokojnie kontrolowała przebieg gry i dorzuciła kolejne trafienia, pieczętując pewne oraz bardzo ważne zwycięstwo. Lider nie zawiódł, a Joga – mimo obiecującego początku – musiała uznać wyższość znacznie lepiej dysponowanego przeciwnika.

Na papierze był to mecz Dawida z Goliatem – ostatni w tabeli FURDUNCIO Brasil F.C. II kontra walczący o awans FC Legion UA. Ale jak to bywa w futbolu – niespodzianki wiszą w powietrzu, zwłaszcza gdy przeciwnik choć niżej notowany, ma w składzie takich zawodników jak np Luciano Sant’Ana.

To właśnie on w 10. minucie otworzył wynik pięknym strzałem z dystansu, który odbił się od poprzeczki i wpadł do siatki. Legion odpowiedział błyskawicznie – Vlad Seniuk wrócił do składu i od razu przypomniał o sobie, trafiając głową po wrzucie z autu.

Mimo ogromnej przewagi w grze i wielu sytuacji, FC Legion UA długo męczył się ze skutecznością. Dopiero końcówka pierwszej połowy przyniosła im dwa trafienia, choć FURDUNCIO jeszcze przed przerwą odpowiedziało po dobrze rozegranym stałym fragmencie – 3:2 do szatni.

Druga połowa? Niestety, więcej było nerwów niż gry. Pojawiły się niepotrzebne emocje, niesportowe zachowania i incydenty, które nie przystoją żadnej z drużyn. O szczegółach przeczytacie w „Ciekawostkach kolejki” – tutaj tylko spuścimy zasłonę milczenia...

Po wznowieniu gry Legion szybko wrócił do swojego rytmu, zdobył kolejne gole i kontrolował wynik do końca. Zasłużona wygrana, choć cień na tym meczu położyły wydarzenia pozaboiskowe.

To starcie miało wszystko, co kochamy w naszej lidze – emocje, świetne akcje i graczy, którzy wzięli ciężar meczu na swoje barki F.orce Fusion podejmowali Boiskowy Folklor i choć gospodarze byli faworytem na papierze, to goście wcale nie zamierzali się położyć.

Force Fusion od początku pokazali, że są w formie. Szybkie tempo, ofensywna rotacja i duet Ruslan Yakubiv – Piotr Szpilarewicz, który siał spustoszenie w defensywie rywali. Yakubiv? Dwa gole, trzy asysty i pełna kontrola w środku pola. Szpilarewicz? Hat-trick i kluczowe podanie – klasyczny snajper, który wie, gdzie się ustawić.

Boiskowy Folklor walczył dzielnie, a ich największym asem okazał się Ariel Kucharski. Cztery bramki, mnóstwo zamieszania pod bramką i kilka rajdów, które na długo zostaną w pamięci. Sporo roboty miał też ich bramkarz, Patryk Świtaj – kilka świetnych interwencji 1 na 1 uratowało gości od wyższej porażki.

Finalnie jednak Force Fusion ponownie udowodnili swoją wyższość – wygrana 8:5 i kolejne ważne punkty na koncie. A Boiskowy Folklor? Z takim serduchem i taką walecznością – jeszcze nie raz napsują krwi faworytom.

12 Liga

Częściowo powtórzył się scenariusz z rundy jesiennej i Wystrzeleni znów wyraźnie ulegli ekipie Piwo Po Meczu. Obie ekipy prezentują zbliżony potencjał, ale team Jakuba Królika, jak widać, ma patent na Wystrzelonych i również tym razem pozostawił rywali daleko w tyle. Początek meczu nie zapowiadał tak jednostronnego wyniku, a dużo działo się w środku boiska. Dopiero w 13. minucie po pechowym wybiciu golkipera Wystrzelonych piłkę przejął Marek Konopko i niewiele się zastanawiając huknął nie do obrony. Chwilę później mogło być już 0:2, ale zawiodła skuteczność w wykończeniu.

Warto tu wspomnieć, że obie ekipy miały tego wieczoru nieco rozkalibrowane celowniki, bo dobrych okazji strzeleckich nie brakowało, za to gole padały wyjątkowo rzadko. Na pewno duża w tym zasługa obu golkiperów, szczególnie Daniela Wasilewskiego, ale bramkarz Wystrzelonych jeszcze przed przerwą ponownie musiał wyciągać piłkę z siatki po golu Michała Świercza. Ostatnią groźną akcją było obicie poprzeczki przez Jakuba Królika i pierwsza połowa skończyła się skromnym prowadzeniem gości 0:2.

Po wznowieniu niewiele zmieniło się w obrazie gry. Obie ekipy próbowały, ale to Piwo Po Meczu zdobywało gole i w 27. minucie Jakub Królik pokonał w końcu bramkarza rywali. W 36. minucie goście zmarnowali 100% okazję do podwyższenia, a w kolejnej akcji Jacek Spaliński dwa razy fenomenalnymi obronami uchronił swój zespół przed utratą gola. W 38. minucie na 0:4 trafił Michał Świercz i praktycznie było po meczu, bo Wystrzelonym wyraźnie brakowało już pomysłów na rozpracowanie defensywy rywali.

Wprawdzie ostatniego gola w tym spotkaniu zaliczył Emre Saglam...niestety było to trafienie samobójcze i Wystrzeleni musieli ponownie uznać wyższość Piwa Po Meczu, a Jacek Spaliński mógł cieszyć się z pierwszego czystego konta w tym sezonie.

Nie było niespodzianki w starciu FC Razam z FC Patetikos. Goście byli tutaj stawiani w roli faworyta i choć długo nie mogli odnaleźć swojego rytmu, to ostatecznie wyraźnie pokazali, kto był tego dnia lepszy na boisku. Co ciekawe początek meczu był całkiem obiecujący dla gospodarzy, bo ataki Razam były groźniejsze. W 10. minucie Oleg Zhigimont był bliski otwarcia wyniku, ale skończyło się na obiciu słupka. Chwilę później gospodarze zaatakowali lewym skrzydłem, ale sytuacja sam na sam skończyła się koszmarnym pudłem.

Nie próżnowali za to napastnicy Patetikos i kiedy tylko nadarzyła się okazja, wynik otworzył Patryk Skibiński. Niestety chwilę później zawodnik gości został przez sędziego ukarany żółtą kartką, ale na jego szczęście koledzy nie dali wbić sobie w tym czasie gola, choć byli między innymi zmuszeni do wybijania piłki niemalże z linii bramkowej. W 16. minucie w końcu udało się gospodarzom doprowadzić do remisu, a na protokole zapisał się Andrei Yakimuk. Od tego momentu już tylko Patetikos zdobywali bramki i jeszcze przed przerwą wypracowali solidne prowadzenie po dwóch golach Pawła Jasztela i jednym trafieniu Tomasza Borkowskiego.

Mając trzy oczka przewagi, goście mogli w drugiej połowie kontrolować przebieg gry, bo Razam, szukając okazji do oddania strzału, często otwierało się w obronie, a kontrataki Patetikos były non-stop groźne, choć długo nieskuteczne. Dopiero w 41. minucie na 1:5 trafił Mateusz Fonfara i ten gol dobił ekipę Władysława Sopota, bo już chwilę później było 1:6 po trafieniu Patryka Skibińskiego. Gospodarze nie spuścili głów, ale nie byli już w stanie realnie zagrozić rozpędzonym Patetikos. W 46. minucie wynik zamknął Volodymyr Balandin i goście wywieźli z tego spotkania zasłużone trzy punkty.

Mecz pomiędzy BRD Young Warriors a FC Cały Czas Bomba miał być jednym z tych, które przechodzą bez większego echa – ale już po pierwszym gwizdku okazało się, że emocji nie zabraknie. Spotkanie zaczęło się dość spokojnie, to goście dłużej utrzymywali się przy piłce, próbując rozgrywać ataki pozycyjne. Jednak mimo niezłego wejścia w mecz to gospodarze jako pierwsi wyprowadzili cios. Już w 4. minucie po dobrze rozegranym stałym fragmencie gry objęli prowadzenie, a chwilę później Marcin Bińka wykorzystał błąd defensywy rywala i podwyższył wynik na 2:0. Zespół BRD grał z dużym zaangażowaniem, a ich przewaga była widoczna nie tylko w liczbach, ale też w determinacji. W 15. minucie Maciej Karczewski kapitalnym uderzeniem z dystansu umieścił piłkę w okienku, pokazując, że BRD przyjechało po swoje. Chwilę potem sędzia wskazał na rzut karny po faulu, a Maks Czyżewski pewnie wykorzystał jedenastkę – Adamiec rzucił się w lewo, ale zawodnik Bomby strzelił w prawy róg nie dając mu szans. Do przerwy było 3:1, a świetna dyspozycja bramkarza BRD trzymała gospodarzy w grze.

Druga połowa zamieniła się w szaloną wymianę ciosów. Bomba ruszyła odważnie, doprowadziła do wyrównania, a w pewnym momencie wyszła nawet na prowadzenie. BRD mimo, że straciło kontrolę, nie zamierzało odpuścić. W końcówce udało się doprowadzić do remisu, co patrząc na wynik pierwszej połowy było nagrodą pocieszenia dla gospodarzy. Finalnie jednak, patrząc na sytuację w tabeli, dla Bomby to strata dwóch punktów, a dla Warriors – olbrzymi zastrzyk motywacji i trzeci punkt w sezonie. Mamy nadzieję, że nie ostatni.

W najciekawiej zapowiadającym się meczu 12. ligi naprzeciw siebie stanęły zespoły Lepanes i AC Choszczówki. Gospodarze dopiero co dołączyli do naszych rozgrywek, więc nie wiedzieliśmy, jak duży potencjał posiadają. Dla gości był to również premierowy sezon w Lidze Fanów, ale ich postawa w rundzie jesiennej dawała podstawy, by to właśnie w nich upatrywać lekkiego faworyta tego spotkania.

Mecz okazał się niezwykle wyrównany, a obie drużyny pokazały sporo jakości. W oczy rzucały się szczególnie umiejętności techniczne zawodników Lepanes. Piłka nie stanowiła dla nich problemu, a ich gra opierała się na cierpliwej wymianie podań i szukaniu dogodnej okazji do strzelenia gola. Początkowo wydawało się, że to gospodarze mają lekką przewagę, ale to Choszczówka jako pierwsza wyszła na prowadzenie.

Odpowiedź ze strony Lepanes przyszła błyskawicznie, a Mikołaj Kisieliński wyrównał stan meczu. Jeszcze przed przerwą sytuacja się powtórzyła: najpierw Choszczówka objęła prowadzenie, ale Lepanes szybko zdołało ponownie doprowadzić do remisu. Do przerwy 2:2.

Po zmianie stron obraz gry nie zmienił się – obie drużyny nadal walczyły o każdą piłkę, nie dając sobie znaczącej przewagi. W 33. minucie ponownie Choszczówka była o gola z przodu, a dwie minuty później miała miejsce kontrowersyjna sytuacja. Pytanie, czy Szymon Sałata zdołał wygarnąć piłkę przed linią bramkową, czy też piłka całkowicie ją przekroczyła i padł gol? Choć decyzja nie była jednoznaczna, sędzia uznał gola dla Lepanes.

Czy to była kluczowa decyzja? Być może, ale tego się już nie dowiemy. Faktem jest, że przy wyniku 3:3 to gospodarze po raz pierwszy wyszli na prowadzenie, a teraz to Choszczówka musiała gonić. Ostatecznie udało im się doprowadzić do remisu 4:4. Czy nas to dziwi? Raczej nie – to już piąty remis Choszczówki w tym sezonie. Z drugiej strony, podział punktów wydaje się sprawiedliwy, który raczej nie krzywdzi żadnej ze stron.

W meczu DMN Yebańsk, Dynamo Wołomin nie zabrakło gorącej, przedmeczowej atmosfery. Pierwsze minuty należały do DMN Yebańsk, ale wynik początkowo nie chciał się zmienić. W 7. minucie ekipa z DMN mogłaby cieszyć się z bramki, lecz niestety dla nich słupek uratował przeciwników. Tempo gry od początku meczu było lekko ospałe. DMN Yebańsk próbowało sforsować świątynię rywala, lecz bezskutecznie. Dużo pracy miał bramkarz Dynama, to dzięki niemu wynik w początkowej fazie meczu pozostawał na stanie 0:0. Dynamo starało się odpowiadać, jednak bez efektu bramkowego.

Pierwsze trafienia padły dopiero pod koniec pierwszej połowy, dając do przerwy wynik 2:1 dla DMN Yebańsk. Druga połowa wyglądała podobnie, wiele indywidualnych akcji DMN, jak i ekipy z Wołomina. Niestety 40. minuta okazała się gorzką pigułką do przełknięcia dla podopiecznych Maćka Kosińskiego, bo jeden z nich skierował piłkę do własnej bramki.

Niedługo potem ładna kontra i duet Juszyński & Wierciński zdobywa gola kontaktowego. Niestety, nic to nie dało, ponieważ drużyna z dołu tabeli włączyła wyższy bieg i zakończyła to spotkanie wynikiem 6:3. Dzięki wygranej DMN Yebańsk wskoczył o jedno miejsce wyżej w tabeli, z kolei Dynamo spadło o jedno oczko.

13 Liga

To było bez dwóch zdań najbardziej zacięte starcie 13. ligi w tej kolejce! Choć w poprzednim meczu to Szereg wyraźnie górował nad rywalem, a dodatkowo miał do dyspozycji dwie pełne jedenastki (i jeszcze zostałoby na wypożyczenia), to tym razem Wombaty postawiły twarde warunki. Goście przyjechali tylko z jednym rezerwowym, ale pokazali, że liczby nie grają – liczy się zaangażowanie, a tego mieli pod dostatkiem.

Początek należał do Szeregu – w 10. minucie wynik otworzył Jan Mitrowski, a po chwili mógł być już 2:0, ale Kacper Mitręga wygrał pojedynek sam na sam i od tej pory bronił jak natchniony. W 16. minucie Piotr Marciniak doprowadził do wyrównania po kontrze, a kilka minut później Filip Ptaszek trafił na 2:1. Jednak brak koncentracji w samej końcówce pierwszej połowy kosztował gospodarzy stratę gola – wyrównał Jakub Ryś i do przerwy mieliśmy remis 2:2.

Po zmianie stron mecz rozkręcił się na dobre – dwa trafienia Macieja Stąporka dały prowadzenie Wombatom, Szereg odpowiedział golem Ptaszka, ale to goście rozkręcili się na dobre. W 39. minucie było już 3:6, a gospodarze znaleźli się pod ścianą. W ofensywie ruszyli do ataku, ale w bramce Wombatów Kacper Mitręga dokonywał cudów – bronił wszystko, co leciało w jego kierunku.

W 42. i 46. minucie skapitulował po strzałach Artura Moczulskiego i Jana Mitrowskiego, ale decydująca była akcja w 49. minucie – Filip Ptaszek wyszedł sam na sam, miał remis na nodze, ale Mitręga wyczuł go perfekcyjnie i odbił piłkę prawą ręką. To był moment meczu! Wombaty dowiozły zwycięstwo do końca i mogły cieszyć się z trzech punktów, które pewnie jeszcze długo będą wspominać.

Po udanym, choć tylko zremisowanym pierwszym meczu na wiosnę, Pogromcy Poprzeczek liczyli po cichu na niespodziankę w starciu z faworyzowanym Inferno Team III. Choć końcowy rezultat tego nie oddaje, przez ponad połowę spotkania gospodarze byli naprawdę blisko sprawienia sensacji. Wszystko dlatego, że Inferno w pierwszej części gry wyraźnie szukało swojego rytmu – niedokładność, brak zgrania i sporo chaosu sprawiały, że mimo przewagi sytuacyjnej długo utrzymywał się wynik 1:1. Dopiero dwa błyskotliwe trafienia Kacpra Krajewskiego tuż przed przerwą pozwoliły gościom zbudować bezpieczną przewagę.

Po przerwie wydawało się, że mecz może się jeszcze wyrównać – obie strony zaczęły grać uważniej, a między słupkami dobrze spisywał się Adam Maj, bramkarz gospodarzy. Niestety, chwilę później Pogromcy Poprzeczek przeżyli dwa bolesne ciosy – najpierw samobójcze trafienie (po akcji, w której obrońca został wepchnięty na piłkę przez napastnika), a potem niewykorzystany rzut karny. To całkowicie podcięło im skrzydła, a Inferno bezlitośnie to wykorzystało. Kolejna bramka ustaliła wynik na 1:5, i choć Marcin Kowalski po podaniu Mateusza Niewiadomego trafił na 2:5, to była to ostatnia chwila radości dla gospodarzy. W końcówce goście już tylko punktowali zrezygnowanego oponenta, kończąc mecz pewnym zwycięstwem 2:8.

W zupełnie odmiennych nastrojach przystępowały do 11. kolejki Ligi Fanów obie strony tego meczu na szczycie 13. Ligi – CWKS po druzgocącej porażce z Green Teamem nie mógł sobie pozwolić na kolejny „wypadek”, chcąc zachować podium, z kolei Gentlemani podbudowani bardzo wysokim zwycięstwem nad Szeregiem Homogenizowanym chcieli wykorzystać zwyżkę formy i sięgnąć po kolejne trzy punkty. Zarówno jednej, jak i drugiej drużynie zależało na szybkim wyjściu na prowadzenie, dzięki czemu mogliśmy oglądać kilka obiecująco zapowiadających się akcji, które jednak do żadnych konkretów nie doprowadziły.

Finalnie, drobne detale przesądziły, że to właśnie gracze Ferajny mogli jako pierwsi cieszyć się z prowadzenia – w ferworze przebitek, piłka odbiła się od nóg Kuby Piątka i trafiła do Bartka Puchalskiego, który umieścił ją w siatce przy bliższym słupku. Można było ulec wrażeniu, że gol ten podziałał na gospodarzy niezwykle motywująco, bo od tej pory to właśnie oni zdawali się coraz bardziej kontrolować spotkanie. Gospodarze natomiast swoich szans musieli szukać raczej w kontratakach, choć z całych sił próbowali dorównywać rywalom w posiadaniu futbolówki. Zbyt wysokie ustawienie obrony Gentlemanów przy aucie dla gospodarzy poskutkowało ostrzeżeniem w postaci sytuacji sam na sam z Augustyniakiem, do której doszedł nowy nabytek CWKS-u, Jakub Cieśluk, obijając jedynie słupek.

Jak się później okazało, był to zwiastun kolejnego gola dla zawodników w zielonych koszulkach – podanie od Szeremety otrzymał na prawej stronie Radek Górnicki i oddał ze znacznej odległości mocny strzał, który wylądował w bramce gości. Pięciu minut forsowania zasieków rywala potrzebowała drużyna wiceliderów 13. Ligi, by strzelić gola kontaktowego – ładną akcję rozpoczętą od wyrzutu bramkarskiego sfinalizował po podaniu Piotra Lozego Michał Dang. Zespół Ferajny nie oddał jednak inicjatywy i wytrwale broniąc się przed stratą bramki wskutek ofensywnych poczynań Gentlemanów ponownie wrócił do „swojego grania”, wymuszając na rywalach pomyłki w ustawieniu. Owocem tego typu zdarzenia było podanie Aureliusza Szeremety do niekrytego w polu karnym Dominika Turosa, który po otrzymaniu piłki przetoczył ją pod podeszwą i precyzyjnym strzałem pokonał Jakuba Augustyniaka.

Defensywny talizman gości miał bardzo dużo pracy na początku drugiej połowy, kiedy to zanotował kilka kluczowych interwencji, lecz wcale nie gorsze parady bramkarskie mogliśmy zaobserwować po stronie oponentów w wykonaniu Stanisława Dąbrowskiego – w jednej akcji wybronił on strzał z bliskiej odległości Danga oraz dobitkę Lozego. W formacji ofensywnej Gentlemanów dwoił się i troił Paweł Domański, ale jego ciekawe próby podań czy efektowne dryblingi na nic się zdały wobec słabszej dyspozycji kolegów, na którą bez wątpienia miała również wpływ tytaniczna praca w obronie Górnickiego i Turosa.

I tak druga odsłona zmagań upływała pod znakiem niedokładności w ataku i ofiarności w obronie obu ekip, dopóki nie doczekaliśmy się drugiego w tym meczu trafienia najlepszego strzelca gospodarzy, Dominika Turosa, który po przechwycie Piątka pognał indywidualnie na bramkę przeciwników i ustalił pewnym strzałem wynik spotkania na 4:1. Dzięki temu jakże cennemu zwycięstwu, CWKS Ferajna Warszawa nie tylko zrehabilitowała się po poprzednim słabym występie, lecz również zmniejszyła stratę do zostawionych w pokonanym polu Gentlemanów do zaledwie jednego punktu. Goście muszą więc mieć się teraz na baczności, gdyż każde potencjalne potknięcie będzie oznaczać szansę dla czyhających za plecami rywali.

Spotkania z udziałem lidera 13. Ligi zawsze ułatwiały nam wskazywanie faworyta, bo ekipa KSS grała jesienią praktycznie bezbłędnie – i mimo rozpoczęcia wiosny od blamażu z Old Boys Derby III, czuliśmy, że prędko wrócą na właściwe tory. Aczkolwiek, po wysokiej wygranej z CWKS Ferajna Warszawa, Green Team również miał chrapkę na urwanie kolejnych punktów jednemu z pretendentów do mistrzostwa. Z trzema nowymi nabytkami w zanadrzu, to zespół gospodarzy wszedł w to spotkanie lepiej, otwierając wynik meczu w 7 minucie za sprawą Krzysztofa Rostankowskiego.

Stan 1:0 dosyć długo utrzymywał się bez zmian, co nie oznacza, że bramkarze byli całkiem bezrobotni – jedną z ciekawszych interwencji zanotował czubkiem stopy Sebastian Durański, blokując uderzenie strzelca pierwszej bramki. Chwilę nieuwagi rywali przy rzucie z autu wykorzystali gracze Sandacza i za sprawą Aleksandra Olendra mieliśmy już 2:0. Tuż przed końcem pierwszej połowy goście zdołali, co prawda, odpowiedzieć trafieniem Rudnickiego po ładnej zespołowej akcji, lecz w drugiej odsłonie obserwowaliśmy już wyłącznie kanonadę strzelecką w wykonaniu piłkarzy KS Sandacz. Wiele ze zdobytych goli brało się niestety z niewybaczalnych pomyłek Green Teamu, które gospodarze tego meczu bezlitośnie wykorzystywali.

I tak też jedno trafienie dołożył Paweł Podkoń, a dwa gole debiutujący Piotr Lendzion. Następnie, to goście dali o sobie przypomnieć dzięki przeprowadzeniu skutecznego kontrataku, w którym podanie Daniela Kurowskiego na bramkę zamienił Marcin Rudnicki. Głodny kolejnych punktów do klasyfikacji kanadyjskiej Krzysztof Rostankowski szybko jednak sprowadził rywali na ziemię, dokładając kolejne dwa trafienia – pierwsze po asyście Podkonia, a drugie po osobistym przechwycie. Green Team, choć już wyraźnie opadał z sił, dorzucił jeszcze swoje trzy grosze w postaci gola Krystiana Szkopa, któremu z linii końcowej asystował Jacek Gurbiel.

Ostatnie dziesięć minut wyłoniło nam niekwestionowanego bohatera tych zmagań, który postanowił skorzystać z coraz słabszej dyspozycji oponentów i zaczął nabijać indywidualne statystyki jak szalony – 4 gole i asysta przy finałowym trafieniu Lendziona, sprawiły, że Rostankowski miał bezpośredni udział aż przy dziewięciu bramkach swojego zespołu! A goście, poza paroma nieefektywnymi rzutami rożnymi, niczego specjalnego nie zdołali już nam pokazać. Nadzieje Green Teamu na drugą wygraną z rzędu spaliły na panewce, choć zapewne mało kto przypuszczał, że mecz ten przybierze aż tak jednostronny charakter. Sandacz natomiast zasygnalizował, że z potknięć wnioski wyciąga, a odebrać im fotel lidera 13. ligi będzie niezwykle ciężko.

Jedni czekają na El Clasico, ale są też tacy, którzy wiedzą, że największe piłkarskie emocje towarzyszą starciom Niedzielnych z Old Boys Derby III. To mecz przyjaźni, jednak wszyscy wiedzieliśmy, że na boisku poleje się pot i łzy. Oczekiwaliśmy zabójczego tempa od pierwszych sekund, jednak gracze obu ekip ewidentnie nie wyrobili normy w spożyciu kofeiny, gdyż pierwsza połowa rozkręcała się bardzo powoli. Na ożywienie obejrzeliśmy tylko jedno trafienie dla gości, przy którym celnym podaniem popisał się Rafał Bujalski, a piłkę w bramce umieścił Rafał Kordowski. Mimo iż obie ekipy miały jeszcze kilka okazji na zdobycie bramki, to świetna postawa między słupkami Przemka Białego oraz Kamila Jarosza sprawiły, że pierwsze 25 minut zakończyło się wynikiem 0:1.

W przerwie musiały paść ciekawe słowa w obu szatniach, bo drugą połowę oglądaliśmy już w zupełnie innym tempie. Mało kto spodziewał się, że po tak skromnej premierowej odsłonie zobaczymy grad bramek. Niestety dla widowiska, przez większość czasu ta część spotkania była zdominowana przez graczy ODB III. Na niesamowite obroty wskoczył Rafał Bujalski, którego doskonała gra pozwoliła gościom wyjść na prowadzenie aż 0:7. Rafał w tym czasie zanotował aż cztery trafienia i jedną asystę, biorąc udział przy sześciu z siedmiu goli swojego zespołu.

Tak wysokie prowadzenie nieco uśpiło czujność gości, co zaowocowało pechowym niewykorzystaniem rzutu karnego przez Jarka Wołoszyna oraz utratą trzech bramek w końcówce spotkania. Późne przebudzenie należało głównie do duetu Bartosz Kosakowski i Przemek Sosnowski, którzy zarówno strzelali, jak i asystowali przy golach swoich kolegów.

Niestety w meczu ucierpiał Marcin Aksamitowski, któremu życzymy szybkiego powrotu do zdrowia. Spotkanie zakończyło się zwycięstwem Old Boys Derby III w stosunku 7:3.

14 Liga

Niezwykłego pecha mają zawodnicy Cockpit Country w spotkaniach z Sokil. Podobnie jak jesienią, gospodarze wypuścili zwycięstwo z rąk i przegrali różnicą jednej bramki. Tym razem o wyniku zadecydowały ostatnie trzy minuty, w których Sokil wyprowadził dwa zabójcze kontrataki. Wniosek? W kluczowych momentach nie wystarczy mieć piłkę z dala od własnej bramki – trzeba ją także odpowiedzialnie rozgrywać.

Nie uprzedzając jednak faktów, strzelanie w meczu zgodnie z planem rozpoczęła drużyna lidera tabeli. Już w 2. minucie Dmytro Petriianchuk przechwycił piłkę w polu karnym przeciwnika i lewą nogą otworzył wynik.

Później do głosu doszli gospodarze. Konstanty Pociej i Albert Pielak pressingiem zmusili rywali do błędu, a pierwszy z nich przejął futbolówkę, zwiódł bramkarza i wyrównał strzałem z bliskiej odległości. W kolejnych minutach Cockpit Country prezentowało się bardzo aktywnie w obu fazach gry. Przechwyty napędzały kolejne kontry, ale brakowało skuteczności i trochę szczęścia, by odskoczyć rywalom. Mateusz Hofman kilkukrotnie dochodził do sytuacji strzeleckich, lecz dobrze reagowała defensywa gości, a Ivan Soboliev skutecznie skracał dystans i blokował jego zapędy.

Niewykorzystane okazje się mszczą – i tak było w 21. minucie, kiedy bramkarz Sokila wznowił grę długim podaniem, a Pavlo Petriianchyk w efektowny sposób uderzył z woleja po długim słupku, zdobywając bramkę na 1:2. Trafienie było tak efektowne, że nawet sędzia wymownie spojrzał w stronę koordynatora. Gospodarze jednak nie spuścili głów i jeszcze przed przerwą doprowadzili do wyrównania – Mateusz Hofman przechwycił piłkę i wyłożył ją Albertowi Pielakowi, który trafił na 2:2.

Po zmianie stron Cockpit Country kontynuowało dobrą grę. Mateusz Hofman w końcu wpisał się na listę strzelców, zamykając dośrodkowanie Staśka Gorzelińskiego. Gospodarze przez długi czas kontrolowali przebieg spotkania, utrzymując się przy piłce i rozgrywając ją w pobliżu pola karnego lidera. Niestety, w 48. minucie popełnili błąd w rozegraniu, który zakończył się stratą, a Andrii Tkachuk wykorzystał długie podanie i doprowadził do remisu. Chwilę później kolejny kontratak zakończył Valerii Koval, ustalając wynik spotkania na 3:4.

Gdyby Cockpit Country w obu spotkaniach z Sokil zachowało więcej zimnej krwi, dziś goście byliby dopiero na piątym miejscu w tabeli. Nie ma jednak co gdybać – Sokil utrzymuje pozycję lidera, a Cockpit Country już w niedzielę będzie miało szansę na rehabilitację w meczu z Turkmensami.

W zapowiedziach nie dawaliśmy Nieuchwytnym zbyt wielu szans w tym pojedynku, ale ku naszemu zaskoczeniu drużyna Marka Szklennika postawiła drugiej ekipie Vikersonn naprawdę trudne warunki. Goście musieli się solidnie napracować, aby wywieźć z tego spotkania komplet punktów.

Już pierwszy gol zaskoczył zawodników Ihora Makhlaia – chwilę po rozpoczęciu gry Yan Samysionok wykorzystał rzut z autu i dał gospodarzom prowadzenie. Vikersonn długo szukał odpowiedzi, aż w 9. minucie udało się wyrównać za sprawą Vitalii Rybki. Pięć minut później Nieuchwytni znów objęli prowadzenie – tym razem na listę strzelców wpisał się Szymon Szymanek. Jeszcze przed przerwą goście zdołali jednak wyrównać – gola zdobył Artur Androsiuk.

Po zmianie stron to Vikersonn jako pierwszy trafił do siatki – Danylo Kononchuk umieścił piłkę tuż przy słupku. Odpowiedź przyszła błyskawicznie – w kolejnej akcji Szymon Szymanek strzelił swojego drugiego gola, doprowadzając do remisu. Spotkanie obfitowało w błędy w defensywie po obu stronach, co tylko podgrzewało tempo rywalizacji. W 39. minucie Vikersonn znów wyszedł na prowadzenie, ale chwilę później Nieuchwytni po raz kolejny odpowiedzieli, a Szymon Szymanek skompletował hat-tricka.

W 41. minucie Ihor Kovalenko trafił na 4:5 i tym razem gospodarze nie byli już w stanie udzielić riposty. Brakowało im energii i pomysłu, by jeszcze raz odrobić straty. Końcówka należała do gości – najpierw Ivan Vovk, a potem ponownie Vitalii Rybka ustalili wynik spotkania na 4:7.

Mimo porażki, był to naprawdę dobry występ gospodarzy. Jeśli utrzymają taką formę, to w kolejnych meczach drużyna Marka Szklennika może wreszcie przerwać niechlubną serię porażek.

Synowie Księdza nie przestają zaskakiwać i w rundzie wiosennej prezentują się naprawdę dobrze, kontynuując swoją passę meczów bez porażki. Mozolnie wspinają się w górę ligowej tabeli, powoli, ale konsekwentnie zbliżają się do podium. Teraz ten marsz chcieli zatrzymać Turkmeni, którzy przed meczem tracili do rywala raptem 1 punkt. Dla obu drużyn było to niezwykle ważne spotkanie w kontekście walki o czołową czwórkę i awans do grupy mistrzowskiej.

Znacznie lepiej weszli w to spotkanie Synowie Księdza. Duet Mateusz Gołębiewski – Damian Węgierek w przeciągu zaledwie 6 minut wyprowadził swój zespół na dwubramkowe prowadzenie, co ustawiło dalszy przebieg tej rywalizacji. Patrząc na pierwszą połowę, Turkmeni właściwie nie mieli za wiele do powiedzenia. Na palcach jednej ręki można policzyć interwencje, w których Paweł Pryciński musiał się wykazać. Synowie Księdza mieli więcej szans na podwyższenie wyniku, ale byli nieskuteczni. Kolejny gol padł dopiero wtedy, gdy piłkę do własnej siatki wpakował przeciwnik. Do przerwy mieliśmy 3:0 dla ekipy w czarnych trykotach.

Po przerwie Turkmeni zaczęli grać znacznie lepiej, tworząc więcej sytuacji strzeleckich, ale nie potrafili ich wykorzystać. Rywale podwyższyli na 4:0, a wtedy stało się jasne, że Synowie Księdza dowiozą kolejne zwycięstwo. Turkmeni jedynie zmniejszyli rozmiar porażki, a finalnie mecz zakończył się wynikiem 5:2.

Synowie Księdza co prawda (jeszcze) nie wskoczyli na podium, ale jeśli utrzymają formę, będzie to tylko kwestią czasu. Turkmeni natomiast muszą poprawić swoją grę, jeżeli wciąż myślą o awansie do grupy mistrzowskiej, bo do końca sezonu zasadniczego zostało już bardzo niewiele czasu.

Ścisk w tabeli 14 ligi sprawia, że każda kolejka może mocno wpłynąć na układ miejsc. Przed tym spotkaniem różnica między obiema drużynami wynosiła zaledwie dwa punkty, a forma z ostatnich meczów nie wskazywała żadnego wyraźnego faworyta.

Od samego początku Sultan ruszył do ataku z dużym impetem. Już w jednej z pierwszych akcji gospodarze byli blisko gola, ale uratowała ich poprzeczka. Z czasem do głosu zaczęli dochodzić zawodnicy Zaruby United, którzy odważnie ruszyli do przodu i szybko zostali za to nagrodzeni. W 9. i 10. minucie dwukrotnie trafił Aliaksei Sudziankou, dając swojej drużynie prowadzenie 2:0.

Sultan nie spuścił głowy i szybko odpowiedział. Kapitan Yakub Jr dwukrotnie pokonał bramkarza rywali, doprowadzając do remisu. Radość gospodarzy nie trwała jednak długo – niemal natychmiast po wznowieniu gry Sudziankou skompletował hat-tricka, dając Zarubom prowadzenie 3:2 do przerwy.

Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Obie ekipy wciąż szukały swoich szans, a na 3:3 trafił Rahim Salikhov, który wykorzystał zamieszanie w polu karnym po wrzucie z autu. Spotkanie się wyrównało – były okazje, ale brakowało skutecznego wykończenia. W 43. minucie Zaruby zdobyły czwartą bramkę i wydawało się, że trzy punkty są już na wyciągnięcie ręki.

Sultan jednak nie powiedział ostatniego słowa. Vohidjon Usmonov doprowadził do remisu 4:4, a w samej końcówce gospodarze mieli jeszcze jedną szansę – rzut wolny z dogodnej pozycji. Strzał zmierzał pod poprzeczkę, ale świetną interwencją popisał się Łukasz Kulesza i uratował remis. To było pełne zwrotów akcji widowisko, a podział punktów wydaje się sprawiedliwym zakończeniem tej rywalizacji.

15 Liga

Podczas niedzielnego spotkania 15. ligi Fanów termometry wskazywały zaledwie 2 stopnie, ale niska temperatura nie miała wpływu na frekwencję – obie drużyny stawiły się w pełnych składach. Wicelider tabeli, Elitarni Gocław, zmierzył się z FC Babice, którzy w ostatnich tygodniach prezentowali bardzo dobrą formę.

Początek meczu to dynamiczne tempo i przemyślana gra, szczególnie ze strony zawodników z Babic. Już w 5. minucie na prowadzenie wyprowadził ich Kacper Brodowski, a chwilę później, w 7. minucie, wynik podwyższył Nikodem Milewski – zawodnik, który ostatecznie został wyróżniony tytułem MVP. Wysoki pressing FC Babice zmuszał Elitarnych do błędów, a szybkie przejścia do ataku, dobre odbiory, celne podania prostopadłe oraz groźne strzały z dystansu robiły różnicę.

W 16. minucie Milewski po raz kolejny trafił do siatki, tym razem po precyzyjnie wykonanym rzucie wolnym. Wynik wskazywał już wyraźnie, kto tego dnia dyktował warunki na boisku. Elitarni zdołali odpowiedzieć golem Zagrajczuka, ale różnica w grze była nadal widoczna.

Na wyróżnienie zasłużył duet Milewski – Radoń, który świetnie współpracował w ofensywie, co potwierdziły pomeczowe statystyki. Warto także wspomnieć o Mikołaju Stankiewiczu – jego wsparcie w ataku znacząco wzmocniło siłę rażenia FC Babice.

Pomimo trzech zdobytych goli, Elitarni nie zdołali zatrzymać rozpędzonych rywali i ulegli im 3:8. Dzięki zwycięstwu nad wiceliderem, FC Babice umocnili się na piątym miejscu w tabeli i znacząco oddalili się od strefy spadkowej.

Spotkanie 15. ligi na Arenie Grenady pomiędzy Karabakh Azerbejdżan a KS Partyzant Włochy miało dość jednostronny przebieg. Gospodarze od początku narzucili swój styl gry i dzięki szerokiej ławce rezerwowych mogli utrzymać intensywność przez pełne 50 minut.

Już w 1. minucie Karabakh objął prowadzenie po pięknym uderzeniu w okienko, ale goście szybko odpowiedzieli – w 5. minucie Maks Młynarczyk huknął z dystansu i również trafił w samo „okno”, doprowadzając do remisu. Niestety dla Partyzanta, był to jeden z nielicznych pozytywnych momentów w tym meczu.

Z każdą kolejną minutą rosła przewaga Karabakhu, który grał szybko, agresywnie i skutecznie. Zespół gospodarzy wykorzystywał każde potknięcie rywala i bezlitośnie punktował. Do przerwy wynik brzmiał już 6:1, a goście z Włoch wyraźnie nie nadążali za tempem narzucanym przez przeciwników.

Po zmianie stron obraz gry się nie zmienił. Karabakh kontynuował ofensywny pokaz siły, wykorzystując rotację i świeżość zmienników. Do 50. minuty wynik urósł do 15:4, a Partyzant zdołał odpowiedzieć jedynie kilkoma trafieniami honorowymi – w 32., 40. i tuż po wznowieniu gry.

Zespół z Azerbejdżanu był tego dnia klasą samą dla siebie – szybki, wybiegany i świetnie poukładany taktycznie. Ostateczny wynik 15:4 najlepiej oddaje przebieg spotkania i różnicę dzielącą obie drużyny w tym pojedynku.

W niedzielę na Arenie Grenady doszło do hitowego starcia 15. Ligi Fanów – lider tabeli Santiago Remberteu podejmował trzecią siłę rozgrywek, ekipę FC Mocny Narket. Mecz nie zawiódł oczekiwań – było wszystko: emocje, piękne bramki i dramaturgia do ostatnich sekund. Ostatecznie to goście wywieźli komplet punktów, zwyciężając 5:4.

Spotkanie od początku trzymało w napięciu. Już na starcie Santiago objęło prowadzenie po akcji Syrnyka i skutecznym wykończeniu Wójtowicza. Odpowiedź FC Mocny Narket była natychmiastowa – Jakub Dąbek wyrównał po podaniu Filipa Szuflińskiego. Chwilę później Daniel Brzeziński popisał się kapitalnym uderzeniem z rzutu wolnego i było 1:2. Gospodarze nie pozostali dłużni – Domański przywrócił remis, ale jeszcze przed przerwą Szufliński po raz kolejny zamieszał pod bramką Santiago i ustalił wynik do przerwy na 2:3.

Po zmianie stron goście złapali wiatr w żagle – dwie szybkie bramki i prowadzenie 5:2 wyglądało na bezpieczne. Santiago jednak nie zamierzało składać broni – gospodarze poderwali się do walki i doprowadzili do stanu 4:5. Do końca spotkania nacierali z ogromnym zaangażowaniem, ale na ich drodze stanął prawdziwy mur w postaci bramkarza Rubena Nieścieruka, który ratował swój zespół w kluczowych momentach.

Mocny Narket zainkasował niezwykle cenne trzy punkty i zrównał się z Santiago na szczycie tabeli. Jeśli wszystkie mecze o mistrzostwo mają wyglądać tak jak ten – zapowiada się naprawdę gorąca końcówka sezonu! 

W zapowiedziach stawialiśmy na Scorpions, podkreślając ich doświadczenie i siłę indywidualności – i choć początek spotkania zupełnie na to nie wskazywał, to z czasem wszystkie te atuty wyszły na wierzch. Pistons weszli w mecz z ogromnym animuszem i po 10 minutach prowadzili 2:0. Najpierw Kacper Romanowski rozruszał ofensywę gospodarzy, a jego dogranie wykorzystał Paweł Nowak. Chwilę później duet Pietrzyk – Opałczyk podwoił wynik i pachniało niespodzianką.

Scorpions jednak nie spanikowali – wręcz przeciwnie. Najpierw gola kontaktowego zdobył Piotr Fortuna, a potem goście krok po kroku odzyskiwali kontrolę nad meczem. Gole Grzymały i Marciniaka w 18. i 19. minucie odwróciły losy spotkania, a po chwili kontrę wykończył Oleg Viniarski i do przerwy było już 2:4. Co ciekawe, Pistons dwukrotnie grali w przewadze, ale za każdym razem... tracili gole.

Po zmianie stron Scorpions kontynuowali ofensywny marsz – trafienie Debala Bose tylko przypieczętowało dominację gości. W międzyczasie Piotr Fortuna próbował powtórzyć „rękę Boga”, ale arbiter nie miał poczucia humoru – żółta kartka i koniec show. Pistons mieli jeszcze szansę wrócić do gry z rzutu karnego, ale Olaf Opałczyk fatalnie przestrzelił, a końcówka należała już do Scorpions. Drugi gol Grzymały i hat-trick Viniarskiego ustaliły wynik na 2:7.

Pistons dobrze zaczęli, ale w starciu z tak doświadczonym rywalem nie wystarczyło to na dłużej niż kwadrans. Scorpions potwierdzili, że nawet przy gorszym starcie potrafią zrobić swoje i zasłużenie zgarnęli pełną pulę.

16 Liga

16. liga to zupełnie nowy poziom rozgrywkowy, w którym mamy do czynienia z systemem jednorundowym. Oznacza to, iż poziom może być bardzo zróżnicowany i nie do końca wyrównany. Spotkanie pomiędzy Gawulon a Grajki i Kopacze bardzo mocno temu przeczy. Na starcie warto podkreślić, że obie drużyny prezentują naprawdę dobry poziom i spokojnie poradziłyby sobie nawet w 7. lidze.

Pierwsza część spotkania, mimo że wynik oraz przebieg meczu wskazywały na coś innego, była pełna emocji. Wielokrotnie obaj bramkarze interweniowali, ratując swoje drużyny przed stratą gola. Łącznie padło 5 bramek, co w porównaniu do liczby sytuacji, które mogły zakończyć się trafieniem, stanowiło stosunkowo mało. Zawodnicy gości rozegrali minimalnie lepszą połowę, prowadząc kolejno 0:2, 1:3, a na koniec 2:3.

Chwilę po wyjściu na drugą połowę ekipa gospodarzy wyrównała. Po tej bramce to oni przejęli kontrolę nad spotkaniem i dyktowali warunki. Bezbramkowo mijały kolejne minuty w tym piekielnie trudnym dla obu stron zmaganiu. Wreszcie został podyktowany rzut karny, który pewnie wykorzystuje drużyna Grajki i Kopacze. Mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 5:5, co jest sprawiedliwym werdyktem. Szkoda, że nie da się wybrać obu bramkarzy do szóstki kolejki, bo zdecydowanie na to zasłużyli. Jeśli którakolwiek z tych drużyn nie skończy na podium swojego debiutanckiego sezonu, będzie to według nas ogromne zaskoczenie.

FC Alliance, po demolce jaką urządziła KP Syrence, stawiło się na obiekcie przy ulicy Grenady, aby przynajmniej zbliżyć się do osiągnięć sprzed tygodnia. Rywalem był znany z naszych boisk FC Łazarski, który w pierwszej wiosennej kolejce zremisował swój mecz. Pierwsze minuty były bardzo wyrównane, oba zespoły walczyły w środku pola o piłkę, i było wiadomo, że ten mecz będzie zacięty. O wyniku spotkania miała decydować dyspozycja dnia bądź jakiś indywidualny błąd. Pojedyncze ataki pod bramką jednych czy drugich nie stwarzały większego zagrożenia, przez co w pewnym momencie zaczęło wiać nudą. Dopiero w 21. minucie meczu Oleksii Kovalenko wyprowadził FC Alliance na prowadzenie, a przy wyniku 1:0 dla gości sędzia zaprosił obie drużyny na przerwę.

Tuż po rozpoczęciu drugiej połowy Mykyta Harkavka doprowadził do wyrównania. Taki początek drugiej części meczu mógł zwiastować, że będzie ona bardziej obfitować w bramki, ale niestety dla nas, postronnych obserwatorów, więcej goli już nie padło. Ostatecznie FC Łazarski zremisował swój drugi mecz w tej rundzie, a FC Alliance z dorobkiem 4 punktów zajmuje drugie miejsce w tabeli, co cały czas pozwala myśleć o zdobyciu złotych medali na czerwcowym zakończeniu sezonu.

Zarówno FC Ukrainian Devils, jak i drugi zespół Kresowii Warszawa nie zdołały zwyciężyć swoich pierwszych meczów w naszych rozgrywkach i stawili się na Arenie Grenady, by poczuć smak zwycięstwa i w dobrym humorze spędzić niedzielne popołudnie. Optyczną przewagę na początku mieli gospodarze tego meczu, którym udało się wyjść na prowadzenie po golu Vitaliego Buzuliaka. Ukrainian Devils po tym trafieniu trochę oddali pole gry i Kresowia przejęła kontrolę nad wydarzeniami. Ich niektóre akcje naprawdę mogły się podobać. Niestety dla gości, w tym meczu często brakowało dokładności w decydujących momentach pod bramką rywali.

W końcu, po jednej z dwójkowych akcji najlepszych w Kresowii, czyli Jerzego Dobrenko i Aleksandra Martyniuka, ten drugi wpisał się na listę strzelców. Z wynikiem remisowym oba zespoły udały się na uzupełnienie płynów i złapanie oddechu po wyczerpujących pierwszych 25 minutach.

W drugiej połowie pojedynek był bardziej otwarty, a bramkarze obu drużyn robili, co mogli, by uratować swój zespół przed utratą bramki. Zarówno jedni, jak i drudzy zdobyli po dwie bramki, a mecz zakończył się podziałem punktów. Kolejny tydzień i oba zespoły muszą czekać, aż w końcu zaznają smaku zwycięstwa. Patrząc jednak na ich grę, premierowe wygrane są kwestią czasu.

Nagel od pierwszych minut meczu zdominował wydarzenia na boisku w konfrontacji z Syrenką, narzucając szybkie tempo gry. Pierwszy celny strzał spotkania oddał Dominik Węgrzynowicz, dając sygnał do ataku. Goście zamknęli przeciwnika na jego połowie i wydawało się, że będą kontrolować przebieg spotkania. Gospodarze jednak mieli inne plany i po skutecznym kontrataku objęli prowadzenie 1:0. Nagel odpowiedział błyskawicznie – po trafieniu Tomasza Rębiewskiego zrobiło się 1:1. Wtedy to zawodnicy KP Syrenka pokazali, że nie zamierzają oddać pola bez walki – po kolejnej kontrze gospodarze niespodziewanie objęli prowadzenie 2:1.

W 10. minucie Nagel przypomniał sobie, że punkty przyznawane są za wygrywanie, a nie za samo uczestnictwo w meczu. Radosław Przybylski strzelił na 2:2, a od tego momentu gospodarze nie mieli już nic do powiedzenia w tej części meczu. Faworyt, nakręcony na dobry wynik, przejął kontrolę i w ciągu 15 minut zdobył trzy kolejne bramki, schodząc na przerwę z prowadzeniem 5:2.

Po zmianie stron Nagel trochę zwolnił, ale nadal utrzymywał przewagę. KP Syrenka nie poddała się łatwo i szybko zdobyła bramkę na 3:5, sygnalizując chęć walki do ostatniej minuty. Niestety, ich nadzieje szybko rozwiał Radosław Przybylski, który w ostatnich 15 minutach meczu strzelił cztery bramki, pomimo lekkiego urazu. Nagel ostatecznie pokonał KP Syrenkę 12:6, zapewniając sobie tym samym awans na pozycję lidera, wykorzystując potknięcie FC Alliance.

Gospodarze, mimo porażki, pokazali, że mają w swoim zespole obiecujących zawodników – szczególnie wyróżnili się Mateusz Woźnicki i Wojciech Woźniak. Z pewnością pierwsze punkty w Lidze Fanów mogą zdobyć szybciej, niż sugerowała wysoka porażka w 1. kolejce.

To miało być spokojne spotkanie, a wyszła prawdziwa piłkarska telenowela z dramatyczną końcówką! White Foxes podejmowali Elekcyjną FC i choć przez większość meczu wszystko układało się po ich myśli, to w ostatnich minutach zrobiło się naprawdę gorąco.

Mecz rozpoczął się od błyskawicznego ciosu – Konrad Chojnacki odpalił pięknego woleja i dał prowadzenie gościom. Ale White Foxes potrzebowali tylko chwili, by się otrząsnąć. Gdy już się rozkręcili, to nie było czego zbierać – cztery gole z rzędu i pokaz dominacji w środku pola. Do przerwy 4:2 i wydawało się, że gospodarze mają wszystko pod kontrolą.

Po zmianie stron lisy dalej robiły swoje. Na wyróżnienie zasłużyli Krzysztof Oracz, który nie tylko trafiał, ale też świetnie kreował akcje, oraz Łukasz Borkowski – jego energia i czucie gry były nie do podrobienia. Kiedy tablica wyników pokazała 7:4, wielu myślało, że to koniec emocji...

A jednak nie! Elekcyjna nie powiedziała ostatniego słowa – dwie szybkie bramki w końcówce i nagle zrobiło się 7:6. Nerwy były ogromne, gospodarze bronili jak o życie, ale ostatecznie dowieźli zwycięstwo do ostatniego gwizdka.

White Foxes zgarniają pełną pulę, ale dostają też jasny sygnał: w tej lidze nie można odpuszczać ani na moment!

Facebook

Reklama

Tabela

Social Media

Youtube

Reklama