reklama reklama
usuń na 24h reklama
menu ligowe
Archiwum
poziomy rozgrywek
aktualnośći
aktualnośći
Rozgrywki
Statystyki
Futbol.tv
turnieje
Wywiady
PUCHAR FANÓW
Galeria
Ekstraklasa
1 Liga
2 Liga
3 Liga
4 Liga
5 Liga
6 Liga
7 Liga
8 Liga
9 Liga
10 Liga
11 Liga
12 Liga
13 Liga
14 Liga
15 Liga
16 Liga

RAPORT MECZOWY! 10. KOLEJKA - SEZON 24/25

Inauguracja rundy wiosennej Ligi Fanów była bardzo udana! Nie brakowało remisów, zaciętych starć oraz niespodzianek. Wiele niżej notowanych ekip udowodniło, że ta runda może należeć do nich, dlatego na wielu poziomach sezonu 2024/25 wciąż może dojść do sporych przetasowań. Oby tak faktycznie było, bo to kolejny dowód dla sceptyków, że system dwurundowy to jest to, co tygryski lubią najbardziej!

 

Wśród drużyn, które poniosły zaskakujące wpadki, znalazły się m.in. CWKS Ferajna, Mistrzowie Chaosu, Rock"N"Roll Warsaw czy EXC Mobile, ale to tylko część historii tej kolejki. Nie zdradzimy Wam wszystkich szczegółów, bo liczymy, że zweryfikujecie nie tylko to, co wydarzyło się w Waszym spotkaniu, ale także w pozostałych rozegranych potyczkach!

Opisy meczów 10.kolejki czekają już na Was w raportach, w zakładce PODSUMOWANIE SPOTKANIA. Ale mamy też coś dla tych, którym nie chce się za dużo klikać, a których interesują relacje wyłącznie z meczów ligi w której grają. Wchodząc w menu konkretnego poziomu rozgrywkowego dodaliśmy opcję RELACJE MECZOWE. Wszystkie streszczenia znajdziecie tam w jednym miejscu :)
 
Życzymy Wam przyjemnej lektury!

Ekstraklasa

Choć było to ostatnie spotkanie rozgrywane tego dnia na Arenie AWF, to zawodnicy obu drużyn postarali się o solidne widowisko. Alpan dość szybko wyszedł na prowadzenie, bo już w 2. minucie wynik otworzył Mateusz Izbicki, ale na kolejnego gola musieliśmy trochę poczekać. Po początkowym zaskoczeniu Contra odzyskała skupienie i dopiero w 12. minucie udało się gospodarzom przebić przez obronę ekipy Michała Raciborskiego, a swoje pierwsze trafienie zaliczył Adam Matejak. Oba zespoły utrzymywały dość wysokie tempo spotkania, ale częste galopy po obu stronach boiska rozbijały się o defensywę lub świetnie dysponowanych tego dnia golkiperów.  

Do dość niespotykanej sytuacji doszło w samej końcówce pierwszej połowy. Contra przejęła inicjatywę i coraz częściej zapuszczała się pod bramkę Piotra Kozy, a w 23. minucie sędzia podyktował rzut karny dla gości. Tomasz Zagórski podszedł do piłki, ale tym razem górą był golkiper Alpanu. Contra dostała szansę na poprawkę już w następnej akcji i tym razem Michał Raciborski zapakował piłkę do siatki. W praktycznie ostatnim fragmencie tej części spotkania Adrian Bucki zdobył gola wyrównującego i w niecałe dwie minuty przewaga gospodarzy stopniała do zera.  

W przerwie Kamil Melcher dobrze poukładał plan na drugą połowę, bo po zmianie stron gospodarze byli niemalże od samego początku w natarciu. W 29. minucie Marcin Banasiak ofiarnie wybił piłkę praktycznie z linii bramkowej, ale w 34. minucie nie był już w stanie pomóc i Przemek Wycech wyprowadził Alpan na prowadzenie. Dwie minuty później było już 4:2 po trafieniu Daniela Kani, ale Contra długo dłużna nie pozostawała i w 41. minucie był znów remis po golach Tomasza Zagórskiego i Adriana Buckiego.  

Kiedy wydawało się, że spotkanie skończy się podziałem punktów, dwa zabójcze ciosy wyprowadzili gospodarze – najpierw na dwie minuty przed końcem gola zdobył Adam Matejak, a kropkę nad "i" w ostatniej minucie meczu postawił Mateusz Izbicki. Alpan zwyciężył, choć nie bez problemów, 6:4.

Tur Ochota z nadziejami na lepsze wyniki przystępował do rundy rewanżowej. O poprawie lokaty w tabeli myślał również Browarek, co zapowiadało spore emocje. Od początku inicjatywę przejęli gracze z Ochoty, którzy grali twardo i nieustępliwie. Jako pierwsi strzelili bramkę, ale goście potrafili szybko odpowiedzieć, co jeszcze bardziej podgrzało atmosferę. 

Browarek nie miał tego dnia kilku kluczowych zawodników, ale ci, którzy byli do dyspozycji Michała Sobieralskiego, starali się podjąć rękawicę i walczyć o korzystny wynik. Gospodarze w końcówce pierwszej połowy potrafili wypracować sobie przewagę, a szeroki uśmiech Jarka Kotusa mówił wszystko – po 25 minutach Tur prowadził 4:2. 

Po zmianie stron gospodarze szybko podwyższyli wynik, zmuszając Browarek do rzucenia wszystkich sił do ataku. Jednak atak pozycyjny nie przynosił efektów, bo rywale nie tylko świetnie przesuwali się w obronie, ale także mieli w bramce prawdziwą zaporę – Pawła Sobolewskiego. „Sobol” popisywał się kapitalnymi interwencjami, po których zawodnicy przeciwników łapali się za głowy, nie mogąc uwierzyć, że piłka nie wpadła do siatki. 

W końcówce Browarek zdecydował się na grę z lotnym bramkarzem Kamilem Modzelewskim, ale nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Tur Ochota pewnie wygrał 8:3 i może spokojnie przygotowywać się do kolejnego meczu. Browarek nieco zawiódł, a Michał Sobieralski musi zadbać o szerszą kadrę, bo brak kilku zawodników był tego dnia wyraźnie widoczny. Na tym poziomie trzeba mieć optymalny skład, jeśli chce się myśleć o wygrywaniu w ekstraklasie.

Po zimowej przerwie do rywalizacji powróciła Ekstraklasa, a pierwszym spotkaniem był pojedynek FC Otamanów z wracającym do ligi Esportivo Varsovia. Drużyna Eryka Zielińskiego zajęła miejsce MKS Piaseczno, które wycofało się z rozgrywek. Faworytem starcia wydawali się Otamani, jednak forma i skład Esportivo pozostawały sporą niewiadomą.  

Początek meczu należał do gospodarzy, którzy od razu narzucili swoje tempo. Esportivo broniło się dzielnie, próbując wyprowadzać kontrataki, ale brakowało im dokładności i zgrania. W 6. minucie wynik otworzył Damian Warmiak, wykorzystując szybko rozegrany rzut rożny. Chwilę później na 2:0 podwyższył Borys Ostapenko. Goście nie zamierzali się poddawać – aktywna dwójka Wielgat i Stoch próbowała zagrozić bramce Otamanów. W 20. minucie właśnie ta współpraca przyniosła efekt – Eryk Stoch strzałem zza pola karnego zdobył gola kontaktowego. Gospodarze jednak odpowiedzieli tuż przed przerwą, a na 3:1 trafił Vitalii Yalovenko.  

Druga połowa to całkowita dominacja Otamanów. Esportivo zaczęło popełniać proste błędy w defensywie, co skutkowało kolejnymi golami dla gospodarzy. W 35. minucie wynik brzmiał już 6:1, przekreślając szanse na jakikolwiek zwrot akcji. Choć Ali Saudi zdobył jeszcze bramkę dla gości, to niestety doznał poważnie wyglądającego urazu, a Esportivo – pozbawione zmienników – musiało dokończyć mecz w osłabieniu.  

Ostatnie minuty należały do duetu Ostapenko – Nievdakh, który krótkimi kombinacjami rozbijał defensywę rywali. Otamani dołożyli cztery kolejne trafienia i ostatecznie zwyciężyli aż 10:2. Mimo wysokiej porażki w grze Esportivo widać było potencjał, a kluczem do lepszych wyników będzie stabilizacja składu i wartościowi zmiennicy. Liczymy, że Eryk Zieliński zdoła uzupełnić kadrę już na najbliższą kolejkę.

Ogień Bielany miał znakomitą rundę jesienną i zapowiadał walkę o mistrzostwo. W pierwszym meczu na wiosnę zmierzył się z aktualnym mistrzem, Gladiatorami Eternis. Początek spotkania nie ułożył się po myśli zespołu Janka Napiórkowskiego – goście dali się zdominować i choć szybko odpowiedzieli na straconego gola, to w dalszej części pierwszej połowy mieli sporo szczęścia. Gdyby ekipa Michała Dryńskiego była skuteczniejsza, Gladiatorzy mogli prowadzić znacznie wyżej. 

Gospodarze skutecznie wyłączyli z gry Kacpra Cetlina, przez co lider Ognia Bielany miał niewiele miejsca, by rozwinąć skrzydła. Kapitalnie prezentowali się za to Adrian Giżyński i Damian Górka, a w defensywie jak zawsze pewnym punktem był Tomek Pietrzak. Do przerwy wynik brzmiał 6:2. 

Po zmianie stron Ogień ambitnie próbował nawiązać walkę i wrócić do meczu, ale doświadczenie rywala oraz korzystny rezultat sprawiły, że Gladiatorzy kontrolowali wydarzenia na boisku i nie pozwolili przeciwnikom na zbyt wiele. Na wyróżnienie po stronie gości zasłużył Szymon Świercz, który kilkukrotnie świetnie interweniował – gdyby nie jego dyspozycja między słupkami, wynik mógłby być znacznie wyższy. Ostatecznie mistrz Ligi Fanów zasłużenie zwyciężył, a dzięki wpadce EXC Mobile już po pierwszej kolejce rundy wiosennej wrócił na fotel lidera Ekstraklasy. Ogień spada poza podium, ale nie ma wątpliwości, że ta ekipa będzie walczyć o medale w tym sezonie.

 

Czy Explo będzie czarnym koniem rozgrywek wiosennych? Po tej kolejce to stwierdzenie stało się całkiem realne. Team Łukasza Dziewickiego raczej nie był w tym spotkaniu typowany w roli faworyta, ale niesiona sukcesem w postaci wygranego Pucharu Fanów ekipa Explo zafundowała nam jedno z największych zaskoczeń minionej kolejki. Goście weszli w ten mecz bez najmniejszych kompleksów i zanim się obejrzeliśmy, było już 0:2. W 5. minucie książkową akcją popisał się Piotr Żuk, a Piotr Balsam tylko dołożył nogę i Explo objęło prowadzenie. Dwie minuty później oglądaliśmy niemalże kalkę tej sytuacji – tym razem podawał Hubert Skrzypek, a Piotr Żuk postarał się o wykończenie. Gospodarze z niedowierzaniem patrzyli na to, co się właśnie stało, ale nie z takich sytuacji eXc już wychodziło. Ekipa Kamila Jurgi wzięła się do odrabiania strat… i szło jej to fatalnie, głównie ze względu na tytaniczną pracę, jaką w bramce Explo wykonywał tego dnia Michał Łuczyk. Dopiero w 19. minucie udało się zdobyć gola kontaktowego, a podanie Patryka Kępki na bramkę zamienił Sebastian Dąbrowski. Wynik do przerwy już się nie zmienił, a po zmianie stron inicjatywa powoli przechodziła na stronę gospodarzy. 

Od 30. minuty eXc praktycznie non-stop było w natarciu, a Explo, zepchnięte na swoją połowę, starało się odgryzać groźnymi kontratakami. Naprawdę niewiele zabrakło, aby ekipa Łukasza Dziewickiego podwyższyła prowadzenie – dwukrotnie zabrakło dosłownie centymetrów, aby dołożyć nogę i wbić piłkę do pustej bramki. Z drugiej strony eXc grało z wysoko wysuniętym bramkarzem, ale akcjom tym brakowało dynamiki, a to, jak Explo Team zagrało tego dnia w obronie, powinno być pokazywane jako wzór gry w defensywie. Strzały Damiana Patoki, Jana Grzybowskiego i Karola Bieniasa albo odbijały się od nóg dobrze poustawionych obrońców Explo, albo były bronione przez fenomenalnie dysponowanego Michała Łuczyka, który grał jak natchniony. Gospodarze kilkukrotnie obili też słupek i poprzeczkę, ale drogi do siatki znaleźć nie mogli. Mimo ciągłego naporu goście długo pozostawali niepokonani, aż w końcu eXc wymęczyło gola i w 43. minucie do wyrównania doprowadził Jan Grzybowski. Narastająca frustracja i brak porozumienia nie pozwoliły na więcej, i Explo Team dowiozło wynik do końca. Choć to tylko remis, to dla gości jest to niewątpliwie sukces i dobry prognostyk przed resztą rundy wiosennej. Z drugiej strony zawodnicy eXc mają się nad czym pochylić, bo choć do prowadzących Gladiatorów brakuje zaledwie jednego punktu, to w przypadku kolejnego potknięcia mistrzostwo Ekstraklasy może się niebezpiecznie oddalić.

1 Liga

W starciu pomiędzy Łowcami a Ukrainian Vikings byliśmy świadkami jednostronnego widowiska, które zakończyło się imponującą wygraną gospodarzy. Od pierwszego gwizdka Łowcy narzucili wysokie tempo, kontrolując przebieg meczu. Goście starali się przeciwstawić, ale brak skuteczności w ataku i chaotyczna gra w defensywie utrudniały im zadanie. Pierwsza połowa zakończyła się skromnym prowadzeniem Łowców 1:0 po golu Oleha Martsyniuka.  

Po przerwie sytuacja dla Ukrainian Vikings stała się jeszcze trudniejsza. Kontuzja kluczowego zawodnika, Dimy Olejnika, kompletnie wytrąciła ich z rytmu, co gospodarze bezlitośnie wykorzystali. Łowcy zdominowali rywali, raz po raz punktując ich nieskuteczność i błędy w defensywie. Przy pełnej kontroli spotkania ich ofensywa działała jak dobrze naoliwiona maszyna, a każda akcja mogła zakończyć się kolejnym trafieniem.  

Goście nie byli w stanie odpowiedzieć nawet honorową bramką, a Łowcy strzelali gola za golem, ostatecznie deklasując rywali 11:0. Tym zwycięstwem wysłali jasny sygnał do ligowej konkurencji, potwierdzając swoją wysoką formę.

Na zapleczu Ekstraklasy doszło do emocjonującego starcia pomiędzy Fair Partner a debiutującą w lidze ekipą Połczyn Brothers. Goście, znana marka na piłkarskiej mapie Warszawy, wskoczyli do 1. ligi w miejsce wycofanego AK Volkswagen i już od pierwszych minut pokazali swoją jakość.  

Lepiej w mecz weszli zawodnicy właśnie Połczyn Brothers, którzy jako pierwsi objęli prowadzenie po golu Jakuba Guziny, zdobytym po sprytnie rozegranym rzucie rożnym. W kolejnych minutach kontynuowali ofensywę, a na 2:0 podwyższył Oskar Zaks, popisując się precyzyjnym strzałem w długi róg. Gospodarze obudzili się dopiero pod koniec pierwszej połowy, gdy przegrywali już 0:3. Sygnał do walki dał Andrey Tsyrulnev, zdobywając pierwszą bramkę dla Fair Partner. Podbudowani tym trafieniem, gospodarze poszli za ciosem i w końcówce ponownie pokonali defensywę rywali, zmniejszając stratę do 2:3 na przerwę.  

Po zmianie stron Połczyn Brothers przejęło całkowitą kontrolę nad spotkaniem. Świetnie dysponowany Oskar Zaks raz po raz wygrywał pojedynki i siał spustoszenie w defensywie gospodarzy. W 27. minucie wynik brzmiał już 8:2, odzwierciedlając dominację gości. Z każdą kolejną akcją grali coraz swobodniej, momentami wręcz nonszalancko, ale Fair Partner – osłabiony odejściem kilku kluczowych zawodników – nie był w stanie tego wykorzystać.  

Ostatecznie Połczyn Brothers rozgromiło rywali 11:3, dając wyraźny sygnał, że są zespołem, który może za chwilę wskoczyć nawet na fotel lidera tabeli.

Już poprzednie starcie tych ekip było wyjątkowo wyrównane, a i tym razem obie drużyny postarały się o solidne widowisko piłkarskie. Dodatkowo FC Impuls UA po raz kolejny udowodnił, jak niewygodnym jest przeciwnikiem, bo choć początek meczu wyraźnie należał do gospodarzy, to im bliżej końcówki, tym groźniejsza była ekipa Bohdana Ivaniuka.  

Zespół Michała Tarczyńskiego koncertowo wszedł w to spotkanie i już w 3. minucie Sebastian Sobieszczuk oraz Kiryl Semerenko rozmontowali obronę gości, a Kiryl otworzył wynik. Na ripostę długo nie musieliśmy czekać – kapitalnym strzałem z dystansu popisał się golkiper Impulsu Volodymyr Slobozheniuk. KSB nie spuściło głów i w 7. minucie błyskotliwym podaniem popisał się Sebastian Sobieszczuk, a do pustej bramki piłkę zapakował Piotr Grabicki. Chwilę później było już 3:1 po samobójczym golu Bohdana Ivaniuka, ale paradoksalnie po tej sytuacji inicjatywa powoli przechodziła na stronę gości.  

W 18. minucie Vladyslav Budz nie zmarnował prezentu w postaci rzutu karnego, a w 23. minucie do remisu doprowadził Dmytro Hrynov. Jeszcze przed przerwą Impuls miał wyśmienitą okazję do wyjścia na prowadzenie, ale w stuprocentowej sytuacji Vladyslav Budz nieco przekombinował z dryblingiem. Za to KSB wyprowadziło zabójczy atak, a gola do szatni strzelił Mikołaj Sitarek.  

W drugiej połowie coś wyraźnie zacięło się w ekipie gospodarzy, a w ich grze zabrakło iskry z pierwszych minut spotkania. Na tym poziomie jedna bramka zaliczki to mało, ale KSB nie miało pomysłów na przełamanie defensywy przeciwnika. Za to Impuls, w klasycznym dla siebie stylu, podkręcił tempo w końcówce i w efekcie w 40. minucie Vladyslav Budz zdobył gola wyrównującego, a bramkę na wagę zwycięstwa w 44. minucie strzelił Dmytro Stetsiuk. Cztery minuty później supersnajper ukraińskiej ekipy mógł zamknąć mecz na dobre, ale po raz kolejny w tym spotkaniu przekombinował i wynik nie uległ już zmianie.  

Dzięki temu zwycięstwu Impuls zameldował się na najniższym stopniu podium 1. ligi. Mimo porażki KSB zachowuje bezpieczny dystans do drugiego w tabeli Połczyn Brothers, ale podopieczni Michała Tarczyńskiego mają o czym dyskutować po tym meczu, bo ponowne potknięcie może mocno utrudnić pochód ku mistrzostwu.

Lakoksy spodziewały się ciężkiego meczu z Bandziorami, ale chyba nieco zaskoczył ich poziom sportowy zespołu Szymona Kołosowskiego. Goście, którzy jesienią mieli spore problemy ze składem, na wiosnę zapowiadali odrodzenie – i jak zapowiedzieli, tak zrobili.  

Pierwsza połowa była niezwykle wyrównana, obfitowała w szybkie tempo, zwroty akcji i walkę na całym boisku. Oba zespoły miały swoje okazje, a 25 minut minęło w mgnieniu oka. Wynik do przerwy 2:2 zapowiadał spore emocje w drugiej odsłonie.  

Po zmianie stron rywalizacja stała się jeszcze bardziej intensywna, a drużyny utrzymały zarówno tempo, jak i wysoki poziom gry. Kiedy Lakoksy wyszły na prowadzenie 3:2, wydawało się, że przejmą kontrolę nad spotkaniem. Jednak błąd Bartka Czajki, który stracił piłkę pod własnym polem karnym, kosztował ich wyrównanie.  

Bandziory, nakręcone tym momentem, chwilę później objęły prowadzenie. Gospodarze zdołali jeszcze wyrównać, ale w końcówce to drużyna Kołosowskiego zadała dwa decydujące ciosy, na które Lakoksy nie potrafiły już odpowiedzieć. Niespodzianka stała się faktem – ekipa Bartka Królaka spadła poza podium, a Bandziory zapowiadają dalszą walkę o utrzymanie w pierwszej lidze.

Po ostatnim gwizdku zawodnicy Warsaw Rangers mogli dojść do wniosku, że bardziej opłacało im się oddać walkowera. Nie było nawet pewności, czy mecz w ogóle się odbędzie, ponieważ gospodarze przyjechali na spotkanie ze sporym, trzydziestominutowym opóźnieniem. Ostatecznie wyszli na boisko, ale od pierwszych minut widać było, że to nie będzie ich dzień. Betterstyle Husaria Mokotów od początku przejęła inicjatywę. Już w pierwszych minutach kapitalnym strzałem popisał się Sebastian Ignacak, otwierając wynik spotkania. Rangersi próbowali odpowiedzieć, ale ich ataki były nieskuteczne. Tymczasem goście nie zwalniali tempa i szybko dorzucili kolejne dwa trafienia. Gospodarze zdołali jednak jeszcze przed przerwą zdobyć bramkę, dając sobie nadzieję na lepszą drugą połowę. Po 25 minutach było 1:3.

Po zmianie stron boisko zamieniło się w pole egzekucji. Betterstyle Husaria Mokotów grała koncertowo, a Rangersi zupełnie nie potrafili się odnaleźć. Już na starcie drugiej połowy Sebastian Maśniak i Filip Bućko podwyższyli prowadzenie gości. Kolejne minuty przyniosły istną kanonadę – Husaria raz za razem rozbijała defensywę Rangersów, dokładając kolejne gole. Kapitalne zawody rozgrywali Daniel Bogucki, Sebastian Maśniak i Sebastian Ignacak, którzy mieli udział przy niemal wszystkich trafieniach swojego zespołu.

Ostatecznie Husaria rozbiła Rangersów aż 11:2, co pozwoliło jej zbliżyć się do wyjścia ze strefy spadkowej – brakuje do tego tylko jednego punktu. Rangersi natomiast tracą pozycję na rzecz Impulsu i będą musieli szybko się otrząsnąć, jeśli chcą pozostać w czołówce ligi.

2 Liga

Mimo że Orzeły Stolicy okupowały przed meczem miejsce spadkowe, dotychczas trzy razy minimalnie przegrywały, co pokazywało, że Dziki Młochów nie miały przed sobą łatwej przeprawy. Pierwsze minuty spotkania to sporo gry kombinacyjnej. Goście lepiej weszli w mecz, byli bardziej skupieni, co przerodziło się w przechwyt i strzeloną bramkę, a chwilę później podwyższyli wynik. Dużo było tzw. podszczypywań – to nie były faule na żółte kartki, ale wybiły z rytmu gospodarzy. 

Podopieczni Jana Wnorowskiego szybko się podnieśli i jeszcze przed przerwą potrafili strzelić dwie kolejne bramki. Dziki Młochów jednak świetnie przechwytywali piłkę i mimo stuprocentowych sytuacji nie potrafili ich wykorzystać. W tym meczu działo się naprawdę dużo, a w ostatniej minucie Wnorowski strzelił bramkę, utrzymując kontakt – 3:4 do przerwy.

Po zmianie stron było dużo przechwytów, strzałów w obramowanie bramki, brak kalkulacji, a także brak chłodnej głowy przy grze w przewadze. Mimo tego nie brakowało ambicji. Gra Orzełów nie kleiła się, mimo utrzymywania piłki, a Dziki Młochów potrafili to wykorzystać. Warto wyróżnić grę zespołową gości, ponieważ aż siedmiu zawodników było zaangażowanych w zdobycie bramek.

W drużynie triumfatorów bardzo dobrze zaprezentował się zawodnik Kacper Wójtowicz, który zanotował hat-trick i wypracował rzut karny w samej końcówce spotkania, choć nie potrafił go wykorzystać. To było bardzo ciekawe i wyrównane spotkanie, a wynik był sprawiedliwy. Ostatecznie Orzeły Stolicy przegrały 5:8.

Kryształ Targówek podejmujący Agape Team w drugiej lidze na naszym kochanym obiekcie AWF – czy to nie przepis na genialne starcie? Owszem! I dokładnie takie ono było. Pierwsza połowa tego meczu to zdecydowana przewaga gospodarzy. Ich bardzo dużym plusem było to, że bez względu na to, kto akurat był przy piłce, zdołał stworzyć zagrożenie. Z tego powodu w pierwszej połowie aż 6 różnych osób wpisało się na listę strzelców Kryształu.

Zdecydowaną przewagę, którą mieli po pierwszej połowie, trzeba było tylko utrzymać. Niestety dla gospodarzy, tu zaczyna się problem. Z 3 zmian, jakie mieli w tym spotkaniu, nagle zrobiła się tylko jedna. Jeden zawodnik poczuł się na tyle pewnie, że postanowił opuścić swoich kolegów, wierząc, że jego drużyna utrzyma zdobytą przewagę. Dodatkowo druga gwiazda drużyny, Karol Sulkowski, doznał urazu i nie mógł dalej brać udziału w meczu.

W drugiej połowie zaczęło się psuć, co bezwzględnie wykorzystali goście. Niesamowity Filip Woźnica, autor hat-tricka w tym spotkaniu, rządził i dzielił w drużynie Agape. Poczuli oni krew i z minuty na minutę coraz wyraźniej zaznaczali swoją przewagę na boisku. Czasu im co prawda nie starczyło, ale udało im się odrobić straty, zmieniając wynik z 7-3 na 8-8. Wspaniały mecz, pełen emocji i goli!

Drużyna Kryształu, po świetnej pierwszej połowie, oddała rywalom drugą odsłonę spotkania, a tylko postawa Romanowskiego w bramce gospodarzy pozwoliła im utrzymać przynajmniej punkt. To już czwarty wynik nierozstrzygnięty Kryształu w tym sezonie Ligi Fanów, co daje im pierwsze miejsce wraz z drużyną Choszczówki w 12. Lidze pod względem liczby remisów. Może to nie jest powód do zadowolenia, bo na pewno woleliby zamienić te remisy na zwycięstwa, ale znamy chłopaków – na pewno obiorą tę sytuację w żart i, mając powody do radości, będą walczyć o kolejny remis, by samodzielnie dzierżyć miano lidera pod tym względem w całej Lidze Fanów.

Gratulujemy obu drużynom świetnego widowiska i życzymy kompletu punktów w kolejnych spotkaniach!

To w futbolu, zarówno tym jedenastoosobowym, jak i sześcioosobowym, lubimy najbardziej! Nigdy nie wiesz, jak potoczą się losy danego meczu. Mogłoby się zdawać, że fenomenalna ekipa z Ursynowa, napędzana młodzieńczą fantazją, nie ma prawa zgubić punktów z ogonem ligowej tabeli. I choć – uprzedzając fakty – zgubić nie zgubiła, to była ku temu ekstremalnie blisko. Jeszcze na kilka minut przed końcem spotkania mieliśmy wynik dający wygraną Zorii 5:4! Byłaby to nie lada sensacja. Zespół z Ursynowa losy spotkania odwrócił jednak w ostatnich kilku minutach, dwa razy dzięki stałemu fragmentowi gry (rzut wolny x2). Tym samym cały wysiłek ukraińskiej Zorii poszedł się kochać, a podczas końcówki spotkania lekko styki zaczęły się przegrzewać: widać było, że obie strony włożyły w ten mecz mnóstwo energii. Emocji mieliśmy więc pod dostatkiem. Ten mecz był popisem dwóch indywidualności, które niemal nigdy nie zawodzą swoich kolegów. Po stronie Zorii Zurabi Saginadze: trzy gole, asysta oraz MVP, zaś po ursynowskiej stronie Adam Goleń: tak samo, trzy gole, asysta oraz MVP.

Lider 2. ligi – zespół Sirius – swój pierwszy mecz w rundzie rewanżowej rozgrywał z Korsarzami, którzy plasują się w środku tabeli. Goście na pierwszą połowę przyszli w zaledwie sześcioosobowym składzie, co miało wpływ na przebieg spotkania.  

Gospodarze od pierwszych minut grali ofensywnie, dzięki czemu szybko objęli dwubramkowe prowadzenie. Niezrażeni tym faktem goście rozsądnie rozkładali siły, a ich próby zdobycia gola były bardziej przemyślane. W 10. minucie Korsarze zdołali odrobić jedną bramkę straty. Sirius, chcąc zachować kontrolę nad meczem, zepchnął rywala na jego połowę. Pomimo upływającego czasu i narastającego zmęczenia goście wciąż pozostawali w grze o punkty, odpierając wysoko grającego przeciwnika. Dwie minuty przed przerwą doprowadzili nawet do wyrównania, ale to Sirius schodził do szatni z jednobramkową przewagą.  

Początek drugiej połowy rozpoczął się optymistycznie dla Korsarzy – do zespołu dołączył kolejny zawodnik, co dawało nadzieję na złapanie oddechu, a przede wszystkim szybko zdobyty gol na 4:4. Gospodarze, mimo przewagi, długo nie mogli skutecznie zepchnąć rywala do głębokiej defensywy, a gra toczyła się od jednej bramki do drugiej. Dopiero w 36. minucie gracze Siriusa przełamali impas strzelecki, zdobywając dwa gole w ciągu 60 sekund i wychodząc na dwubramkowe prowadzenie.  

Jedenaście minut przed końcem Mateusz Marcinkiewicz zmniejszył stratę, zamieniając rzut karny na cennego gola. Odpowiedź gospodarzy była jednak błyskawiczna, a ich trafienie na 7:5 było ostatnim, jakie zobaczyliśmy w tym meczu. Do końcowego gwizdka oba zespoły starały się jeszcze o powiększenie swojego dorobku, dzięki czemu nie brakowało emocji.  

Sirius pozostaje jedyną niepokonaną drużyną na swoim poziomie rozgrywkowym, choć gdyby Korsarze mieli więcej zmian, sensacja mogła zawisnąć w powietrzu. Mimo porażki goście utrzymali piątą pozycję premiowaną grą w Pucharze Ligi Fanów, lecz muszą uważać, bo ich przewaga nad strefą spadkową jest minimalna.

Rundę rewanżową drużyna FC Niko UA rozpoczęła od meczu przeciwko Husarii Mokotów. Poprzednia runda nie była zbyt udana dla obu zespołów, które znajdowały się w dolnej połowie tabeli.  

Od pierwszych minut spotkania lepiej na boisku prezentowali się zawodnicy gości, którzy kreowali sobie dogodne sytuacje do objęcia prowadzenia. Jednak bramkarz FC Niko UA doskonale wywiązywał się ze swoich obowiązków. Dopiero w 17. minucie Tomek Kruczyński zdołał pokonać golkipera gospodarzy, wykorzystując podanie od swojego imiennika i kapitana, Hubnera. Niko próbowało odpowiedzieć swojemu rywalowi, lecz nie mogło znaleźć skutecznego sposobu. Jednobramkowe prowadzenie Husarii do przerwy zapowiadało ekscytującą drugą połowę.  

W finałowej części meczu nie musieliśmy długo czekać na gola. Goście już w 29. minucie powiększyli swój dorobek bramkowy. Wyrównana gra i parady bramkarzy towarzyszyły nam niemal do samego końca. Minutę przed gwizdkiem kończącym spotkanie gospodarze strzelili swojego pierwszego gola. Pomimo starań, zabrakło im czasu, aby odwrócić losy meczu i podzielić się punktami.  

Husaria Mokotów rozpoczęła wiosnę od skromnego zwycięstwa i przybliżyła się do opuszczenia strefy spadkowej.

3 Liga

Pomarańczowe Rogale trafiły niemal najgorzej, jak tylko mogli. Mokotowska drużyna ma to do siebie, że jak poczuje krew (w tym przypadku szanse na gole), to zawsze pazernie po nie pójdzie. Mając tyle wybornych strzelb w swym arsenale, RCD napatoczyli się pod zły adres. Trio Hübner (10 goli i 6 asyst), Borowski (6 goli i 5 asyst) oraz Kędzierski (6 goli i 1 asysta) urządzili sobie wręcz trening strzelecki, łącznie zdobywając 22 gole, a biedny bramkarz Los Rogalos średnio co dwie minuty musiał wyjmować piłkę z siatki. Sprawę komplikował fakt, iż bramki drugiego zespołu Husarii strzegł będący w świetnej dyspozycji bramkarz Kamil Ostapiński, który został wybrany MVP meczu. Pomarańczowi, pomimo niesprzyjających okoliczności, nieustannie i zadziornie wierzyli, że zdobędą honorową bramkę. Przez 45 minut ta sztuka się im nie udawała, a wynik brzmiał 0:23. Wtem, w końcu nadeszła długo oczekiwana chwila! Premierowy gol dla Rogalików – eksplozja uśmiechów, rąk w górze w geście triumfu, a radość po nim była bezcenna. Myśmy jedynie mogli z lekkim uśmiechem oglądać tę niepohamowaną radość. Czasem niektóre ekipy celebrują tak mistrzostwa, czasem niektóre zwycięstwa, a jeszcze inne gole. I to jest w futbolu przepiękne!

BM, lider trzeciej ligi, chciał dobrze rozpocząć rundę rewanżową. Perła WWA, znajdująca się w strefie spadkowej, musiała szukać punktów nawet w starciu z tak wymagającym rywalem. Ich sytuacja przed meczem nie wyglądała jednak optymistycznie – udało im się skompletować jedynie szóstkę zawodników, co już na starcie stawiało ich w trudnym położeniu.  

Mimo osłabienia, Perła podjęła walkę, a początek meczu nie wskazywał na dużą przewagę gospodarzy. Jednak z biegiem czasu BM zaczęło dominować, co przełożyło się na trzy zdobyte bramki. Przy stanie 3:0 ekipa z Ukrainy mogła poczuć się zbyt pewnie, co skutkowało chwilowym rozprężeniem w obronie. Perła skrzętnie to wykorzystała, strzelając gola po rzucie wolnym, a chwilę później zdobywając kolejną bramkę, zmniejszając stratę do 3:2.  

To podrażniło gospodarzy, którzy szybko wrócili do skutecznej gry i jeszcze przed przerwą dołożyli cztery trafienia, ustalając wynik na 7:2. Po zmianie stron do Perły dołączył kolejny zawodnik, co dało oddech zmęczonym graczom. Druga połowa przebiegła już pod pełną kontrolą BM. Perła próbowała atakować, ale udało jej się zdobyć tylko jednego gola. Tymczasem gospodarze dołożyli jeszcze cztery trafienia, choć okazji mieli znacznie więcej.  

Ostateczny wynik 11:3 jasno pokazał, kto był tego dnia lepszym zespołem.

Na zakończenie dnia w III lidze zmierzyły się Warszawska Ferajna i Dziki z Lasu. Wszystko wskazywało na to, że faworytami będą gospodarze – liderzy tabeli, grający na własnym terenie. A żeby dodać smaczku temu spotkaniu, na mecz przybyły… prawdziwe dziki! Trzy zwierzęta ryły ziemię tuż za ogrodzeniem boiska, jakby przyszły kibicować Karolowi Bieniasowi i spółce. Takich fanów jeszcze nie widzieliśmy!  

Mimo tych wszystkich sprzyjających znaków to Ferajna jako pierwsza objęła prowadzenie – w 10. minucie do siatki trafił Franciszek Pogłód. Na tym jednak skończyło się strzelanie w pierwszej połowie, która, mówiąc wprost, nie należała do najbardziej widowiskowych. Mimo to „dzicza” publika nie opuściła gospodarzy i pozostała na drugą połowę, która – zgodnie z zapowiedzią menedżera Kazika – zawsze wychodzi jego drużynie lepiej.  

I faktycznie, ledwie dwie minuty po wznowieniu gry Karol Bienias doprowadził do wyrównania, a chwilę później Szymon Bednarski wyprowadził Dziki na prowadzenie. Wydawało się, że goście złapali już swój rytm i zostawią Ferajnę w tyle, ale ta nie zamierzała się poddać – po 10 minutach drugiej połowy ponownie był remis.  

To jednak był ostatni zryw gospodarzy. Od tego momentu Dziki przejęły pełną kontrolę nad spotkaniem. Piotr Jamróz ponownie wyprowadził swój zespół na prowadzenie, potem Konrad Adamczyk dołożył kolejne trafienie, a dzieło zwieńczył pięknym strzałem Antoni Herman. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 8:3 dla liderów tabeli, a ich tytułowi fani – te prawdziwe dziki – mogli być z nich naprawdę dumni.

Elite Team rozpoczął swoją przygodę w lidze z dużym impetem, zastępując ekipę GGS. Już przed pierwszym gwizdkiem można było spodziewać się jakości w ich grze, widząc w składzie takie nazwiska jak Rafał Polakowski czy kapitan drużyny, Grzegorz Och. Pojawiały się jednak pytania, czy nowa drużyna od razu wskoczy na wysoki poziom. Ten mecz miał dać pierwszą odpowiedź.  

Elite od samego początku prezentował poukładaną grę i skutecznie konstruował akcje. Widać było ich futsalowe doświadczenie, które przekładało się na kontrolę nad tempem meczu. Strzelanie rozpoczęli dosyć szybko – dwie bramki zdobył Adam Stankowski, a chwilę później do siatki trafił Dmytro Hrynov, dzięki czemu już w 10. minucie prowadzili 3:0. Gospodarze nie zwalniali tempa i kontynuowali koncert ofensywny, podczas gdy Laga Warszawa miała trudności z odpowiedzią. Dopiero minutę przed końcem pierwszej połowy udało im się pokonać bramkarza rywali, gdy Jakub Dmitruk umieścił piłkę w siatce. Było to jednak tylko chwilowe pocieszenie, ponieważ do przerwy przegrywali 1:6 i nie zanosiło się na poprawę.  

Po zmianie stron drużyna Grzegorza Ocha nieco się rozluźniła. Nadal kontrolowali grę, ale pozwolili przeciwnikom na więcej swobody, co Laga skrzętnie wykorzystała. W drugiej połowie obie drużyny zdobyły po cztery gole, co oznaczało, że gdyby liczyć tylko drugą część meczu, mielibyśmy remis. Choć wynik końcowy nie był zagrożony, można było dostrzec pewną frustrację zawodników gospodarzy, którzy nie byli zadowoleni z liczby straconych bramek.  

Ten debiut pokazał, że Elite Team to zespół, który mógłby rywalizować na wyższym poziomie. Jednak na ostateczną ocenę ich potencjału trzeba jeszcze poczekać – szczególnie na starcia z bardziej wymagającymi rywalami. Mimo porażki, Laga zaprezentowała się solidnie i jeśli utrzymają taką postawę, mogą liczyć na lepszy wynik punktowy w tej rundzie niż w poprzedniej.

Ternovitsia, zajmująca 3. miejsce, podejmowała Deluxe Barbershop. Gospodarze byli faworytami, ale goście potrzebowali zwycięstwa, by zbliżyć się do podium. Niestety konfrontacja zespołów z Ukrainy i Azerbejdżanu, mimo że była ciekawa pod kątem piłkarskim, przyniosła nam również sceny rodem z innych dyscyplin. 

Spotkanie rozpoczęło się od szybkiego gola Pavla Paduka, który dał Ternovitsii prowadzenie. Deluxe Barbershop odpowiedziało w 8. minucie, jednak to był ich ostatni moment radości. Potem na boisku rządził Volodymyr Hrydovyi – w zaledwie pięć minut skompletował hat-tricka i dorzucił dwie asysty, sprawiając, że jego drużyna schodziła na przerwę z prowadzeniem 6:1.

Druga połowa początkowo toczyła się pod kontrolą gospodarzy, ale napięcie rosło. W pewnym momencie spotkanie przestało przypominać futbol – po ostrym faulu gracza Ternovitsii doszło do przepychanek, w których główne role odegrali nie zawodnicy, a menadżer i kibic drużyny gości. Rozumiemy, że istnieją różne fuzje sportów, np. szachoboks, ale w naszej lidze gramy tylko w piłkę nożną i tego się trzymajmy. Wszelkie przejawy agresji są surowo zabronione i z pewnością nie pozostaną bez konsekwencji.

Po krótkiej przerwie na "MMA" sytuacja została opanowana, a zawodnicy wrócili do gry. Ternovitsia pewnie dowiozła zwycięstwo, kończąc mecz wynikiem 10:3. Gospodarze umocnili się na podium, a Deluxe Barbershop nie tylko przegrał, ale tak jak ich przeciwnik może mieć spore problemy w następnych kolejkach – zawieszenia po tym gorącym starciu wydają się bowiem niemal pewne.

4 Liga

To spotkanie zapowiadało się jako zacięte starcie, bo naprzeciw siebie stanęły dwie solidne drużyny, które nie mogą zaliczyć jesiennej rundy do udanych. Motywacja, aby dobrze wejść w wiosenne rozgrywki, była ogromna.  

Mimo że BJM Development miało lepszą sytuację w tabeli, nie udało im się zebrać pełnego składu. Do meczu przystąpili w osłabieniu, a na bramce stanął zawodnik Sante, Grzegorz Kozłowski, który zgodził się pomóc drużynie gości. Wydawało się, że FC Patriot będą mieli ułatwione zadanie, ale Kozłowski rozpoczął spotkanie znakomicie – przez pierwsze pięć minut odpierał kolejne ataki rywali. W końcu jednak musiał uznać wyższość Artema Bondarchuka, który huknął zza pola karnego, zdejmując pajęczynę z okienka bramki. Chwilę później gospodarze mieli okazję na podwyższenie, lecz piłka odbiła się od poprzeczki.  

FC Patriot nie zwalniali tempa, ale drugi gol padł dopiero w 15. minucie – znów za sprawą Bondarchuka, który kilka minut później skompletował hat-tricka, a wszystkie jego trafienia były efektownymi strzałami z dystansu. Od tego momentu worek z bramkami się rozwiązał, a do przerwy było już 6:0. Dopiero minutę przed końcem pierwszej połowy BJM Development zaczęło grać w pełnym składzie, gdy spóźnieni zawodnicy w końcu dotarli na miejsce. Ich gra od razu nabrała innego rytmu – zaczęli stawiać opór i szybko zdobyli dwie bramki. Kluczową rolę odegrał Mikołaj Zawistowski, który razem z Patrykiem Ciborskim napędzał ofensywę BJM.  

Gdy wydawało się, że BJM może jeszcze nawiązać walkę, los ponownie rzucił im kłody pod nogi. Gracjan Kowalewski doznał kontuzji, przez co drużyna znów musiała grać w osłabieniu. Wykorzystali to gracze FC Patriot, którzy do końca kontrolowali przebieg meczu i ostatecznie zwyciężyli 12:2.  

Szkoda, że nie mogliśmy zobaczyć tego starcia w pełnej krasie, z obiema drużynami na równym poziomie liczebnym i fizycznym – wtedy byłoby to o wiele bardziej emocjonujące widowisko. Na pochwałę zasługują jednak zawodnicy BJM Development – mimo trudności i niekorzystnego wyniku walczyli do samego końca i grali fair play.

Dziesiąta kolejka 4. Ligi Fanów przyniosła emocjonujące starcie pomiędzy Teamem Ivulin a Szmulkami Warszawa. Faworytem meczu byli gospodarze, którzy zajmowali trzecie miejsce w tabeli i walczyli o utrzymanie przewagi nad rywalami. Dla gości natomiast było to spotkanie o włączenie się do walki o czołowe lokaty, a wygrana mogła pozwolić im oddalić się od strefy spadkowej.

Spotkanie rozpoczęło się pod dyktando Szmulek, które od pierwszych minut narzuciły wysokie tempo i częściej utrzymywały się przy piłce. Gra była jednak bardzo intensywna, a goście nie unikali ostrych wejść. Już w pierwszej fazie meczu Borys Sułek otrzymał żółtą kartkę za niepotrzebny faul w środku pola. Mimo chwilowej gry w przewadze, Team Ivulin nie potrafił wykorzystać tej sytuacji. Po powrocie na boisko Sułek idealnie wszedł w kontratak i precyzyjnym strzałem otworzył wynik meczu. Szmulki poszły za ciosem, a ich dominacja przełożyła się na kolejne bramki. Kapitalną formą błyszczał Kuba Marciniak, który dwukrotnie uderzył z woleja, nie dając szans bramkarzowi Ivulina. Do przerwy goście prowadzili 3:0, sprawiając sporą niespodziankę.

Gospodarze rzucili się do odrabiania strat zaraz po zmianie stron. Szybko zdobyli bramkę kontaktową za sprawą Rutkowskiego, ale ich radość nie trwała długo. Szmulki ponownie odpowiedziały, a trzeci gol Marciniaka rozwiał wątpliwości co do losów spotkania. Mimo czterokrotnej gry w przewadze po kolejnych kartkach dla gości, Team Ivulin nie potrafił przejąć kontroli. W końcówce zdołali jeszcze zdobyć jedną bramkę, lecz na więcej zabrakło im czasu. Ostatecznie Szmulki Warszawa wygrały 4:2, zbliżając się do czołówki tabeli. Team Ivulin pozostaje na trzecim miejscu, ale ich przewaga nad rywalami maleje.

Lider 4. ligi – Rock’n Roll Warsaw – swój pierwszy mecz na wiosnę 2025 rozgrywał z będącą tuż nad strefą spadkową drużyną Sportowe Zakapiory. W jesiennym starciu górą byli gospodarze i zapewne liczyli na powtórkę. Jednak tym razem rywale od początku narzucili wysokie tempo.  

Sportowe Zakapiory nie traciły czasu i już w pierwszych minutach rozpoczęły strzelecki festiwal. Po zaledwie czterech minutach goście prowadzili już trzema bramkami. Przespany początek Rock’n Roll Warsaw oraz dobra forma przeciwników sprawiły, że powtórka z jesieni stawała się coraz mniej realna. Mimo niekorzystnej sytuacji gospodarze starali się stopniowo odrabiać straty. Około 11. minuty Maksim Hladchenko zdobył pierwszego gola dla swojej drużyny, ale Zakapiory szybko odpowiedziały i ponownie powiększyły przewagę. Końcówka pierwszej połowy była już bardziej wyrównana, co dawało nadzieję na emocjonującą drugą część spotkania.  

Po przerwie mecz stał się bardziej wyrównany, a bramkarze obu ekip musieli wspiąć się na wyżyny umiejętności. Szczególnie wyróżniał się golkiper gości – Andrzej Groszkowski, który skutecznie odpierał kolejne ataki Rock’n Roll Warsaw. W miarę upływu czasu emocje zaczęły sięgać zenitu, co doprowadziło do niepotrzebnych przepychanek po jednym z fauli. Nerwowa atmosfera poskutkowała kilkoma indywidualnymi żółtymi kartkami, ale mimo to widowisko pozostawało niezwykle emocjonujące aż do końcowego gwizdka.  

Jedyne dwa gole po przerwie padły w okolicach 40. minuty i zostały zapisane na konto Sportowych Zakapiorów, które rozpoczęły rundę rewanżową z przytupem, wygrywając 7:3. Rock’n Roll Warsaw straciło pozycję lidera, lecz nadal ma sporą przewagę punktową nad trzecim miejscem. Ich gra pokazała, że wciąż będą trudnym rywalem dla każdego, podobnie jak Sportowe Zakapiory, które potwierdziły, że nie zamierzają łatwo oddać miejsca w lidze.

To spotkanie zapowiadało się jako twarda walka na pograniczu faulu, zwłaszcza biorąc pod uwagę wydarzenia z poprzedniego meczu Vikersonna z Wiecznie Drugimi. Już na początku gospodarze wykorzystali dobrze wyprowadzoną kontrę, obejmując prowadzenie i od razu ustawiając rywali w trudnej pozycji. Kilka minut później podwyższyli wynik, co jeszcze bardziej skomplikowało sytuację drużyny Piotra Kawki.  

Wiecznie Drudzy w pierwszej połowie zdołali odpowiedzieć jedną bramką, ale Vikersonn również dorzucił kolejne trafienie, kończąc pierwszą część meczu z przewagą 3:1. Po przerwie gospodarze całkowicie przejęli kontrolę nad grą, zdobywając bramki niemal na zawołanie. Ostatecznie pewnie zwyciężyli 9:3, jasno dając do zrozumienia, że ich walka o mistrzostwo 4. ligi dopiero się rozpoczyna. Każdy kolejny rywal musi liczyć się z tym, że punkty przeciwko Vikersonnowi łatwe nie będą.  

Wiecznie Drudzy w pierwszej połowie pokazali, że potrafią rywalizować na wysokim poziomie, ale gdy do gry wkradają się emocje i niesportowe zachowania, tracą koncentrację, co odbija się na wynikach.

Rywalizację w 4. lidze rozpoczęliśmy już o godzinie 9:00 spotkaniem zespołów, które doskonale się znają i które już nie raz rywalizowały ze sobą na boiskach Ligi Fanów. Trudno więc było czymkolwiek się zaskoczyć, bo jedni i drudzy znają się niemal na wylot. Sugerując się tabelą, faworytem tego starcia była Mikstura, jednak team Mateusza Jochemskiego początkowo dysponował tylko jedną zmianą (kolejny zawodnik pojawił się już w trakcie rozgrywania meczu), podczas gdy mobilizacja u rywala była na najwyższym poziomie. W składzie Bad Boys pojawiło się również dwóch nowych zawodników, a jak się okazało, Bartek Podobas ma oko do talentów, bo zarówno Kuba Solecki, jak i Krystian Stępień odegrali znaczącą rolę w tym spotkaniu.

Pierwsza połowa omal nie zakończyła się bezbramkowym remisem, bo choć obie ekipy stworzyły sobie kilka sytuacji, to jednak albo dobrze spisywali się bramkarze, albo szwankowała skuteczność, a piłka w znacznej odległości mijała bramkę rywala. Dopiero w okolicach 20. minuty Mikstura otworzyła wynik tego meczu – Patryk Zych uderzył z dystansu, piłka po drodze odbiła się jeszcze od Piotra Stefaniaka i wylądowała w siatce. Bad Boysi także mają w swoich szeregach bombardierów i Damian Borowski, również strzałem z dystansu, doprowadził do wyrównania.

W drugiej części worek z bramkami rozwiązał się na dobre. Mikstura do stanu 2:2 potrafiła dotrzymać kroku rywalowi, ale im bliżej końca, tym team Bartka Podobasa osiągał coraz większą przewagę. Spora w tym zasługa Kuby Soleckiego, który w drugiej połowie wrzucił wyższy bieg i w dużej mierze dzięki jego dyspozycji Bad Boysi wygrali to spotkanie. Jeszcze wykorzystany rzut karny na 5:3 przez Mateusza Jochemskiego dał iskierkę nadziei na korzystny rezultat, ale przeciwnicy szybko te nadzieje zgasili, aplikując Miksturze jeszcze dwie bramki. Choć zapowiadało się na wyrównane spotkanie, to jednak wygrana gospodarzy jest jak najbardziej zasłużona.

5 Liga

W 5. lidze w 10. kolejce przeciwnikiem GLK była KS Iglica Warszawa. Gospodarze zajmowali 3. miejsce w tabeli, mając 16 punktów, a ich przeciwnik ostatnie, na jesień gromadząc ledwie 3 oczka. Mimo zdecydowanego faworyta, którym była drużyna w zielonych strojach, pierwsza połowa nie wyglądała tak łatwo, jakby osoba nieznająca drużyn, patrząca wyłącznie na tabelę, mogła się spodziewać.

Prowadzenie GLK zaczęło się od zdobycia dwóch bramek. Atak zielonych koszulek był piekielnie niebezpieczny, w którym główną rolę odgrywali bracia Dominiak oraz Damian "Bąbel" Sawicki. Drużyna Iglicy pokazała solidną defensywę przez wolę walki oraz wiele udanych, kapitalnych odbiorów. Zdołali odpowiedzieć na 2:1, ale niestety później stracili kolejną bramkę. Na przerwę obie strony zeszły z wynikiem 3:1 dla gospodarzy.

Druga część spotkania niestety nie była tak zacięta jak pierwsza. Biorąc pod uwagę jej początek, gdzie jeszcze goście się mocno stawiali, mimo straty gola na 4:1, odpowiedzieli pewnym strzałem z wolnego na 4:2. Niestety po tej bramce mecz przybrał jednostronny wymiar. Oczywiście drużyna w czarnych barwach miała swoje sytuacje, jednak ich ilość porównując do drużyny gości była dużo mniejsza. Drużyna GLK kapitalnie wykorzystywała błędy zespołu przeciwnika oraz pewnie kończyła swoje ataki golem. Spotkanie zakończyło się wynikiem 10:2, dając ważne 3 punkty ekipie gospodarzy, dzięki którym podtrzymali strefę medalową.

Więcej Sprzętu Niż Talentu na inaugurację rundy wiosennej mierzyło się z liderem, Tonie Majami. Od pierwszych minut było widać, że gospodarze zamierzają postawić trudne warunki. Goście starali się narzucić swój styl gry, ale dobrze zorganizowana defensywa rywali skutecznie ich powstrzymywała. W końcu jednak udało się zaskoczyć Łukasza Krysiaka i objąć prowadzenie.  

Gospodarze nie zamierzali się poddawać – po strzale Szymona Małyszka piłka odbiła się od przeciwnika, kompletnie myląc Szymona Świercza, co doprowadziło do wyrównania. Od tego momentu gra stała się bardzo wyrównana, a żadna ze stron nie potrafiła przechylić szali na swoją korzyść. W końcówce pierwszej połowy Łukasz Krysiak otrzymał żółtą kartkę za faul taktyczny, ale Tonie Majami nie wykorzystało przewagi liczebnej. Do przerwy wynik brzmiał 1:1.  

Po zmianie stron długo czekaliśmy na kolejne trafienie. Filip Motyczyński miał świetną okazję z rzutu karnego, lecz nie zdołał jej wykorzystać. Szybko się jednak zrehabilitował, dogrywając precyzyjne podanie do Dawida Zagrodzkiego, który wyprowadził lidera na prowadzenie. Więcej Sprzętu Niż Talentu nie odpuszczało – efektowną zespołową akcję ponownie wykończył Szymon Małyszek, doprowadzając do remisu.  

Gdy wydawało się, że obie drużyny podzielą się punktami, Filip Motyczyński wykorzystał błąd obrony i zapewnił Tonie Majami komplet punktów. Mimo wygranej lider nie zachwycił, ale dopisał do swojego konta cenne trzy oczka. Z kolei gospodarze pokazali, że ich gra wygląda obiecująco i w tej rundzie z pewnością nie raz będą się cieszyć ze zwycięstw.

Starcie Hetmana z Bartolini Pasta dostarczyło mnóstwo emocji i zwrotów akcji. Od początku obie drużyny skupiły się na defensywie, co sprawiło, że aż do osiemnastej minuty nie oglądaliśmy bramek. Gospodarze mieli optyczną przewagę, ale nie przekładało się to na klarowne sytuacje pod bramką Piotra Szczypka. Co więcej, to goście jako pierwsi przełamali strzelecką niemoc – Adam Kubajek wykorzystał podanie Piotra Winka i otworzył wynik spotkania.  

Stracony gol zmobilizował ekipę Daniela Władka, która jeszcze przed przerwą odwróciła losy meczu. Najpierw wyrównał Damian Kucharczyk, a chwilę później Grzegorz Himkowski, niepilnowany w polu karnym, podwyższył na 2:1.  

Po zmianie stron tempo gry jeszcze wzrosło. Hetman szybko zdobył kolejną bramkę, ale Bartolini Pasta nie zamierzało się poddawać. Adam Kubajek był niezwykle aktywny w ofensywie, regularnie nękając defensywę rywali. Goście zdobyli gola na 3:2 i mieli nadzieję na korzystny wynik, jednak Hetman wrzucił wyższy bieg i odskoczył na 6:3.  

Gdy wydawało się, że jest po meczu, ekipa Michała Cholewińskiego poderwała się do walki, doprowadzając do stanu 6:5. Ostatnie sekundy były niezwykle nerwowe – Adam Kubajek miał stuprocentową okazję na remis, ale niestety spudłował. Emocji mogłoby być mniej, gdyby Damian Kucharczyk wcześniej wykorzystał rzut karny – gdyby Hetman nie wygrał, ten moment mógłby mocno ciążyć gospodarzom. Na jego szczęście wszystko skończyło się dobrze dla jego ekipy.

Bardzo ciekawe spotkanie pomiędzy Georgian Team a Old Eagles Koło zapowiadało się na hit kolejki piątej ligi fanów. Gruzińska ekipa, z braćmi Gabrichidze na czele, desperacko potrzebowała punktów, aby wyrwać się ze strefy spadkowej. Co ciekawe, bezpośrednio nad nimi w tabeli znajdowała się obchodząca w tym roku 20-lecie istnienia drużyna z Woli.

Od pierwszych minut to Gruzini narzucili szybsze tempo gry, wykazując więcej dynamiki w rozgrywaniu akcji. W ich szeregach wyróżniał się Lasha Gabrichidze. To dzięki jego asyście oraz dokładnemu wykończeniu Saby Lomii ekipa z Kaukazu mogła cieszyć się z pierwszej bramki. Po kilku kolejnych minutach optycznej przewagi oraz – trzeba przyznać – dobrej gry w obronie gości, wspomniany Lasha osobiście wpisał się na listę strzelców, a asystę przy tym trafieniu zanotował jego brat Giorgi.

Druga bramka wyraźnie pobudziła "Orzełki", które przez kolejne 10 minut starały się odrobić straty, ale świetnie w bramce spisywał się Mate Zakariadze. Nie zdołał jednak obronić strzału Piotra Parola, który wykorzystał doskonałe podanie Mariusza Żywka. Radość drużyny z Koła nie trwała jednak długo, gdyż w ostatniej minucie pierwszej połowy gola na 3:1 zdobył ponownie świetny tego dnia Lasha Gabrichidze.

Druga połowa rozpoczęła się z wysokiego C, gdy duet odpowiedzialny za pierwszą bramkę powtórzył swój wyczyn – podanie od Lashy Gabrichidze skutecznie wykończył Saba Lomia, podwyższając wynik na 4:1. Jednak goście nie poddali się i po trafieniach Mariusza Żywka oraz Adriana Olwińskiego zmniejszyli dystans do jednej bramki (4:3). Gdy wydawało się, że drużyna z Woli przeprowadzi "remontadę", drugi oddech złapał Giorgi Gabrichidze, który strzałem na 5:3 ponownie dał Gruzinom bezpieczniejsze prowadzenie.

Do końca meczu pozostawał mniej więcej kwadrans, a gracze Old Eagles Koło nie zamierzali się poddać. Najpierw akcję Bartosza Figata skutecznie wykończył Krzysztof Józefiak, a chwilę później po świetnym podaniu Przemka Długokęckiego do remisu 5:5 doprowadził doskonale dysponowany tego dnia Mariusz Żywek. W 40. minucie starcia gospodarze ponownie wyszli na prowadzenie – po golu Saby Lomii zrobiło się 6:5. Co ważne, to trafienie pozwoliło napastnikowi Georgian Team skompletować hat-tricka.

Old Eagles Koło do końca spotkania podejmowało intensywne próby wyrównania wyniku, jednak Gruzinom udało się dowieźć korzystny rezultat do końca. Zwycięstwo 6:5 sprawiło, że Georgian Team zrównał się punktami z rywalami, a walka o utrzymanie zapowiada się niezwykle emocjonująco!

W spotkaniu pomiędzy drużyną ADS Scorpions a Broke Boys już na samym początku meczu widać było sporą dysproporcję sił. Zespół prowadzony przez trenera Artura Kałuskiego na starcie musiał borykać się z nie lada problemem, którym była absencja dwóch graczy. W ich miejsce do składu wrócił Adam Dedek, którego obecność sprawiła, że ekipa mogła wystawić pełną szóstkę zawodników. Z drugiej strony natomiast w składzie gości można było zobaczyć na ławce aż trzy nazwiska. Początkowo drużyna z szerszą kadrą radziła sobie minimalnie lepiej. Udało im się nawet strzelić pierwszą bramkę, która padła po dość chaotycznym wybiciu bramkarza, do którego dopadł nowy nabytek Broke Boys, Mikita Volkau. Niestety dla postronnego obserwatora było to jedyne wydarzenie, do którego można odnieść się w kontekście pierwszej połowy, która zakończyła się jednobramkową przewagą gości.  

W drugiej odsłonie tego starcia o wiele wyraźniej zarysowała się przewaga gospodarzy. Zaowocowało to najpierw golem na remis, autorstwa Dominika Dedka. Młody i perspektywiczny gracz ADS-ów dał im następnie upragnione prowadzenie mocnym i precyzyjnym uderzeniem nie do obrony. Mimo że chwilę później rywal Scorpionów zdołał doprowadzić do wyrównania, to podopieczni trenera Kałuskiego nie dali już zepchnąć się do defensywy. Zasadniczo mieli oni dużą kontrolę nad przebiegiem spotkania, co zostało uwidocznione kolejnymi pięcioma trafieniami. Jeśli chcielibyśmy być drobiazgowi, to mówilibyśmy o sześciu golach, ponieważ przy wyniku 5:2 piłkę do własnej bramki skierował wcześniej wspomniany Dedek. Mimo tego wydarzenia wychowanek okęckiego RKS-u już chwilę później wrócił na właściwe tory. To głównie dzięki jego postawie oraz fantastycznej formie Łukjanca Scorpiony zatriumfowały w pięknym stylu aż 7:3.

6 Liga

Liderująca po rundzie jesiennej drużyna After Wola podejmowała znajdujący się w strefie spadkowej zespół Popalonych Styków. To starcie zapowiadało się bardzo ciekawie, a początek meczu pokazał, że obie drużyny dobrze przepracowały okres zimowy. Goście zaskoczyli gospodarzy, zdobywając bramkę po kilku groźnych atakach. After Wola szybko ruszyła do odrabiania strat, a wyrównanie przyszło po pięknym rzucie rożnym Patryka Abbasiego, który precyzyjnie wkręcił piłkę do bramki Popalonych Styków.

Później mecz stracił nieco dynamiki, a emocje pozasportowe zaczęły dominować. Goście zostali osłabieni po czerwonej kartce dla bramkarza Krzysztofa Grabowskiego, który użył słów nieprzystających dla naszej ligi. Jego nieobecność znacznie utrudniła rywalom walkę o korzystny wynik. After Wola kontrolowała przebieg meczu do ostatniego gwizdka, a jej ofensywne akcje, szczególnie te z udziałem Daniela Guby, prowadziły do kolejnych bramek.

Gra zespołowa gospodarzy robiła ogromne wrażenie na kibicach i zawodnikach innych drużyn. Każdy, kto oglądał występ drużyny w białych strojach, z pewnością nie ma wątpliwości, że After Wola jest jednym z głównych kandydatów do zdobycia złotych medali na koniec sezonu.

Jeżeli Warsaw Gunners wygraliby spotkanie z ekipą Tylko Zwycięstwo, w szóstej lidze mogłoby się zrobić naprawdę ciekawie w górnej części tabeli, dlatego czekaliśmy na fajerwerki! Początek spotkania był trudny z uwagi na pogarszające się warunki atmosferyczne – zaczęło padać, co uniemożliwiało prawidłową kontrolę nad piłką. Na szczęście po kilku minutach wszystko wróciło do normy.

Szybkie dwie bramki na 0:1 i 1:1 zapowiadały bardzo wyrównany mecz z dużym ładunkiem emocji. Jedni i drudzy grali bardzo dynamicznie, wymieniając krótkie podania, ale widać było trudności w obronie po obu stronach. Brak nerwowych ruchów był efektem dużego respektu pomiędzy zespołami. Choć wydawało się, że to Warsaw Gunners mieli większą przewagę, na prowadzenie wyszli goście. Cieszyły momenty odważnych wejść w pole karne i ciekawe akcje indywidualne, jak ta autorstwa Morawskiego. Do przerwy wynik wynosił 1:2.

Po zmianie stron pojedynek dalej był bardzo wyrównany, brakowało jednak skuteczności, a nie brakowało ostrości, przez co jeden z zawodników musiał opuścić boisko na kilka minut po jednym ze starć. Miękina świetnie zachował się przy obronie „główki” rywala, ale to dalej goście byli górą. Sędzia kilkakrotnie musiał zatrzymać grę, gdy dochodziło do kolejnych starć fizycznych. Co ciekawe, mimo ostrej gry, nikt nie dostał kartki.

Warto także docenić postawę Marka Reszczyńskiego, który dawał dużo pewności siebie swoim kolegom. Mimo że każda z drużyn strzeliła jeszcze po bramce w tej połowie, wynik nie uległ zmianie. Gospodarze musieli uznać wyższość swoich rywali i przegrali 2:3.

Inferno Team II kontra Oldboys Derby – mecz, którego ekipa Igora Patkowskiego zawsze obawia się najbardziej. Tym razem przyszło im zmierzyć się z rywalem już na starcie rundy, a sam menedżer nie ukrywał, że jego drużyna nie jest faworytem. Mimo to Inferno zdołało zaskoczyć – to oni jako pierwsi wyszli na prowadzenie po golu Juliana Boroszko.  

Radość gospodarzy nie trwała jednak długo. Oldboysi szybko przejęli inicjatywę, a kluczową rolę odegrał Jacek Promyjski, który najpierw wyrównał, a potem dorzucił kolejne trafienie. Goście kontrolowali przebieg meczu, ale w ich grze widać było sporo rozluźnienia – mieli mnóstwo okazji, jednak zawodziła skuteczność. Gdyby byli bardziej skoncentrowani, wynik mógł wyglądać zupełnie inaczej. Do przerwy prowadzili 3:1, choć powinni mieć na koncie kilka bramek więcej.

Po zmianie stron Inferno ponownie zaczęło obiecująco – tym razem Dawid Wojciechowski zdobył bramkę kontaktową. To jednak był ich ostatni pozytywny akcent w tym meczu. Oldboys całkowicie przejęli inicjatywę, neutralizując atuty rywali i regularnie punktując. Ostatecznie wygrali 8:3, choć ten wynik nie oddaje w pełni ich dominacji.  

Zespół Marcina Wiktoruka miał ogromną przewagę, ale raził nieskutecznością. W pewnym momencie zawodnicy zaczęli nawet frustrować się swoimi błędami pod bramką, co w tym meczu nie miało większego znaczenia, ale przeciw silniejszym rywalom może ich sporo kosztować. Inferno natomiast zaczyna rundę od porażki i na razie nie widać znaczącej poprawy względem jesieni. Jeśli chcą utrzymać się w 6. lidze, czeka ich sporo pracy.

Na samym końcu tabeli szóstej ligi po rundzie jesiennej panował niesamowity ścisk. Pięć zespołów dzieliło bowiem nie więcej niż trzy punkty. Oznaczało to, że w rundzie rewanżowej bardzo szybko może dojść do zmian w strefie spadkowej. Dziesiąta kolejka uraczyła nas jednym z takich spotkań. Naprzeciwko siebie stanęły ekipy Virtualnego Ń, osłabionego z powodu braku Szymona Kolasy, oraz Green Lantern, w której zarząd zespołu doszedł do innowacyjnych rozwiązań. Mowa tu o wystawieniu na bramce Mikołaja Wysockiego, który jak dotąd stanowił o sile ofensywnej.  

Mecz rozpoczął się od relatywnie szybko zdobytego prowadzenia gospodarzy, którzy po golu Kalinowskiego mieli powody do radości. Jednakże momenty euforii prędko przerwał wcześniej wspomniany Wysocki, który po indywidualnej akcji zaliczył trafienie, czym potwierdził swoją dobrą dyspozycję. Spotkanie było niezwykle wyrównane, czego efektem była błyskawiczna zmiana prowadzenia. Green Lantern zdołało bowiem zdobyć gola na 1:2, którego autorem był Getler. Tym razem jednak pozorna pewność siebie i zadowolenie przeszkodziły gościom, którzy po chwili dekoncentracji musieli zejść na przerwę, uznając minimalną przewagę przeciwnika stosunkiem 3:2.  

Druga część tego pojedynku to już natomiast wyraźnie lepsza gra Wysockiego i spółki. Szeroka ławka, zsynchronizowane zmiany i przede wszystkim skuteczność Adriana Rzepeckiego sprawiły, że mieli oni większość tego etapu spotkania pod kontrolą. „Rzepa” nie tylko wziął na siebie ciężar gry, ale zdobył ponadto aż trzy bramki, czym dał spokój na dłuższy okres. Green Lantern co prawda przed samym końcem na własne życzenie pozwolił na skurczenie się tej przewagi do zaledwie jednego gola, ale dzięki zaangażowaniu w defensywie i drużynowej postawie zdołał zdobyć komplet jakże cennych punktów, finalnie wygrywając 5:4.

W ramach rozgrywek 6. kolejki zmierzyły się ze sobą ekipy Furduncio Brasil F.C. oraz Na2Nóżkę. Był to niezwykle ciekawy mecz, bowiem był on rozgrywany pomiędzy drużynami, które sąsiadują ze sobą w tabeli, przez co można było się spodziewać, że żadna ekipa nie odpuści do ostatniej minuty. Oba zespoły starały się od początku narzucić swój styl gry, jednakże skutecznie dokonali tego piłkarze gospodarzy, którzy tworzyli więcej akcji ofensywnych, co za tym idzie, zwiększali swoje szanse na objęcie prowadzenia. Finalnie udało im się to zrobić, a chwilę później podwyższyli wynik na 2:0. 

Goście grali bez pomysłu, raz po raz cofając piłkę do bramkarza, który dalekimi podaniami próbował wypatrzeć kolegów z drużyny, lecz to rozwiązanie nie zdawało się mieć przyszłości. Mimo wszystko przed końcem pierwszej odsłony starcia zawodnicy Na2Nóżkę złapali kontakt, tym samym dając jasny sygnał, że będą walczyć o komplet oczek. 

Po przerwie goście próbowali odwrócić losy spotkania i intensywnie ruszyli do ataku, jednak Furduncio skutecznie odpierało ich ofensywne zapędy. Obraz meczu nie uległ zmianie. Gospodarze grali z pomysłem, co przynosiło im zamierzone rezultaty w postaci bramek. Ostatecznie to Furduncio wygrało mecz 4:2, tym samym przeganiając swoich niedzielnych przeciwników w tabeli.

7 Liga

Rodzina Soprano vs Saska Kępa było spotkaniem 7. Ligi, pomiędzy gospodarzami, goniącymi lidera Shot DJ, a drużyną znajdującą się w środku tabeli. Pierwszy mecz na jesień został zdominowany przez drużynę Soprano, która do tej rundy podchodzi niestety nieco osłabiona. Ich gwiazda, Girma Ramos, nie zjawił się na boisku, a z tego, co wiemy, nie będzie on obecny również w rundzie rewanżowej. To duża strata, która, jak później pokazał właśnie ten mecz, wyszła na jaw podczas 10. kolejki.

Spotkanie rozpoczęło się dramatycznie dla ekipy vicelidera 7. Ligi. Drużyna Saskiej Kępy bowiem postawiła szczelny mur w obronie i nastawiła się na szybkie ataki rywala. I ta taktyka się sprawdziła, bowiem po pierwszych 25 minutach mieliśmy wynik 4:0 dla Saskiej Kępy. Rodzina Soprano po ciężkich, cierpkich i konkretnych słowach musiała gonić wynik w drugiej połowie. Co było całkiem bliskie realizacji. Wszystko szło po ich myśli, udało się odrobić 3 bramki straty, lecz na przeszkodzie stanęły dwie rzeczy. Pierwszą z nich był nieoczekiwany samobój Krzysztofa Kulibskiego, który zamknął mecz wynikiem 3:5. Drugą – znakomita dyspozycja między słupkami Daniela Piecyka.

Niby nic szczególnego można powiedzieć, przecież to nie pierwszy raz, kiedy bramkarz ratuje drużynę w meczu. Zgadza się! Ale Daniel Piecyk jeszcze chwilę przed meczem nie wiedział, że będzie on tego dnia między słupkami drużyny gości. Daniel nie jest nominalnym bramkarzem, lecz stwierdził, że przy nieobecności nominalnego golkipera to on weźmie sprawy w swoje ręce – i zrobił to, jak widać po wyniku końcowym, znakomicie. Gratulujemy zasłużonego wyróżnienia na zawodnika całej kolejki, a drużynie Saskiej Kępy trzech oczek po emocjonującym starciu!

Rodzinie Soprano natomiast życzymy szybkiego powrotu do punktowania, gdyż na ten moment są oni jedynym zespołem w naszych oczach, który realnie ma szansę rywalizować z obecnym liderem i próbować go dogonić, zapewniając jeszcze jakieś emocje w walce o mistrzostwo tej ligi.

Mecz Sante i ADP Wolska Ferajna rozpoczął się od mocnego akcentu. Już w pierwszej minucie goście objęli prowadzenie za sprawą Przemysława Fudały, który wykorzystał zamieszanie w polu karnym. Gospodarze jednak błyskawicznie odpowiedzieli – Adam Lewandowski wyrównał, a chwilę później ponownie trafił do siatki, dając Sante prowadzenie 2:1.  

Spodziewaliśmy się walki i dokładnie to dostaliśmy. Sante, mimo że startuje w rundę z zerowym dorobkiem punktowym, nie zamierzało biernie przyglądać się, jak reszta stawki ucieka. Ich przewaga jednak nie trwała długo – w 10. minucie ADP ponownie doprowadziło do remisu, a gola zdobył Bartek Oleksiewicz. Po tym wyrównującym trafieniu, mimo optycznej przewagi Sante, zaczęło być widać pierwsze oznaki zmęczenia. Brak szerokiej ławki rezerwowych dawał się we znaki, a utrzymanie wysokiego tempa meczu stawało się coraz trudniejsze.  

ADP powoli przejmowało inicjatywę, ale gospodarze nie składali broni. W 18. minucie Tomasz Kawalec miał doskonałą okazję po szybkim kontrataku, jednak świetną interwencją popisał się Wiktor Stankowski, który przez cały mecz prezentował wysoki poziom. Na przerwę drużyny schodziły przy stanie 2:2, ale było jasne, że Sante, jeśli chce myśleć o punktach, będzie musiało wykrzesać z siebie resztki sił.  

Druga połowa zaczęła się od szybkiego ciosu – w 7. minucie Damian Nieskórski skierował piłkę do siatki. A właściwie – przekierował strzał swojego kolegi, odbierając mu gola, ale nie było czasu na sentymenty, liczył się wynik. Chwilę później Sante zdołało wyrównać – Albert Piórkowski idealnie dograł do Grzegorza Kozłowskiego, który pewnie zamienił podanie na bramkę. Niestety, to był już prawie ostatni pozytywny akcent dla gospodarzy w tym meczu.  

Od tego momentu ADP całkowicie przejęło kontrolę nad spotkaniem, a sygnał do ofensywy dał Amadeusz Obzejta. Mówienie o „dominacji” w tym przypadku nie jest przesadą – Sante, choć waleczne, było po prostu zbyt zmęczone, a ich krótka ławka rezerwowych nie pozwalała na skuteczne zarządzanie siłami. Goście momentami zaczęli nawet bawić się grą, lecz tym razem im to nie zaszkodziło.  

Na minutę przed końcem Grzegorz Kozłowski jeszcze zdobył czwartego gola dla Sante, lekko osładzając tę porażkę i ustalając wynik na 4:9. Mimo przegranej gospodarze pokazali się z dobrej strony – gdyby nie zmęczenie, mogliby realnie liczyć na punkty. Liczymy, że na kolejne mecze pojawi się więcej zawodników, co pozwoli im lepiej zarządzać siłami. ADP natomiast zgarnia cenne trzy punkty, które przybliżają ich do czołówki – tym bardziej że ich rywale z drugiego i trzeciego miejsca stracili punkty.

Patrząc na przebieg tego spotkania, szczególnie w pierwszych minutach, można było odnieść wrażenie, że FC Melange nie obudził się jeszcze z zimowego snu. Już w 5. minucie Wataha wyszła na prowadzenie po golu Miłosza Czerneckiego, a chwilę później napór gości poskutkował samobójczym trafieniem gospodarzy – było już 0:2.  

W 8. minucie żółtą kartkę obejrzał Przemysław Kacperski, lecz Melanż długo nie potrafił wykorzystać przewagi liczebnej. Co ciekawe, przez chwilę goście grali nawet w czwórkę z powodu źle przeprowadzonej zmiany, ale nawet to nie pomogło gospodarzom w znalezieniu sposobu na pokonanie Michała Pindela. Dopiero w końcówce kary udało się zdobyć wymęczonego gola.  

Pierwsza połowa była wyjątkowo trudna dla FC Melange – kolejny gol Watahy wisiał w powietrzu, a w 19. minucie tylko fenomenalny refleks Bartka Jakubiela uchronił gospodarzy przed stratą bramki. W 23. minucie po spięciu sędzia pokazał podwójną karę, a chwilę później Dominik Suracki podwyższył wynik na 1:3. Kolejne trafienie Watahy obnażyło niemoc FC Melange – gospodarze stracili gola, grając w przewadze, a po raz kolejny na listę strzelców wpisał się Suracki.  

Po zmianie stron dramat gospodarzy trwał. W 32. minucie rzutu karnego nie wykorzystał Łukasz Krysiak, a kapitalną interwencją popisał się Michał Pindel. Pomarańczowi ewidentnie nie mieli swojego dnia, za to Wataha kontrolowała przebieg gry i w 38. minucie wydawało się, że mecz jest już zamknięty – goście prowadzili 1:6.  

Dopiero w ostatnich siedmiu minutach FC Melange w końcu pokazał swój potencjał. Powoli, ale skutecznie, zaczęli odrabiać straty. W 42. minucie Andres Carmona dobił strzał Bartka Podobasa, a chwilę później sam Podobas popisał się precyzyjnym uderzeniem z rzutu wolnego i nagle zrobiło się 3:6. W końcówce Kamil Pietrzykowski i Łukasz Słowik dołożyli jeszcze po golu, ale otrzeźwienie przyszło zdecydowanie za późno. Wataha dowiozła zwycięstwo do ostatniego gwizdka i zgarnęła komplet punktów.

To spotkanie było jednostronne, ale nie dlatego, że zawodnicy Q-Ice nie mieli nic do powiedzenia. Wręcz przeciwnie – walczyli ambitnie z faworyzowanym Shot DJ, jednak tego dnia ekipa Jeremiego Szymańskiego była po prostu nie do zatrzymania.  

Pierwszy gol padł dopiero w 9. minucie, ale już przed przerwą goście odskoczyli na tyle, by spokojnie kontrolować resztę meczu. Do 19. minuty wynik brzmiał już 0:5 po trafieniach Michała Wasiaka, Eduarda Tran Vana, Filipa Olaka, Jeremiego Szymańskiego oraz jednym golu samobójczym. Kapitan Shot DJ był tego dnia wyjątkowo aktywny, a przeciwnicy często podwajali krycie, by zatrzymać jego rajdy.  

W 24. minucie gospodarze mieli w końcu powód do radości – kapitan Łukasz Mróz popisał się fenomenalnym uderzeniem i trafił do siatki niemal przez całe boisko. Do przerwy było 1:6, a po zmianie stron kwartet Olak-Szymański-Wasiak-Tran Van nie zwalniał tempa, regularnie meldując się na liście strzelców i asystentów.  

Warto także odnotować dobry występ nowego bramkarza Shot DJ – Marcina Poręby, który dał się pokonać tylko trzykrotnie. Goście zanotowali pierwsze zwycięstwo w rundzie wiosennej i umocnili się na pozycji lidera 7. ligi.

W ramach 10. kolejki naszej ligi mieliśmy okazję zobaczyć starcie pomiędzy Kresovią Warszawa a Dnipro United FC. Faworytem tego spotkania, biorąc pod uwagę aktualne miejsca w tabeli obu ekip, była oczywiście drużyna gospodarzy. Kresovia od samego początku narzuciła szybkie tempo gry, a jej ofensywa była tego dnia fenomenalnie dysponowana w porównaniu do słabiej prezentującej się defensywy graczy Dnipro. Piłkarze w białych trykotach skutecznie realizowali swój plan, raz po raz nacierając na bramkę rywala. Robili to na tyle skutecznie, że pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 4:1.

Obraz drugiej części spotkania był niemal identyczny jak w pierwszej. Kresovia kontrolowała grę, nie dając wielu szans na odzew piłkarzom Dnipra. Wśród zawodników, którzy szczególnie przyczynili się do sukcesu gospodarzy, był Aleksander Martyniuk. Był on bowiem kreatorem akcji ofensywnych swojego zespołu, zdobywając 4 bramki oraz dokładając asystę. Warto również docenić Oleksandra Tovchyhę, zawodnika gości, który dwoił się i troił, aby utrzymać swoją drużynę w grze, jednak był bezsilny wobec dobrze zorganizowanej ekipy Kresovii. Ostatecznie gospodarze wygrali 9:4, umacniając swoją pozycję w tabeli.

8 Liga

To starcie było pojedynkiem drużyn o bardzo podobnym stylu gry, co przełożyło się na twardą, fizyczną rywalizację pełną kontaktowych sytuacji. W poprzednim meczu górą był Ajaks, ale tamto spotkanie również było wyrównane, więc Mareckim Wygom zależało na rewanżu.  

Początek był dla nich obiecujący – już w 2. minucie nieporozumienie w obronie rywali wykorzystał Oleksandr Hutarov. Goście jednak błyskawicznie odpowiedzieli – rajd Adama Bogusza zakończył się celnym strzałem i mieliśmy remis. W 10. minucie Jakub Zdunek obejrzał żółtą kartkę za niepotrzebny faul, a Wygi natychmiast wykorzystały przewagę liczebną, zdobywając gola. Chwilę później, w ciągu zaledwie dwóch minut, dorzuciły kolejne trafienia autorstwa Mateusza Kalety i Artura Jesionowskiego.  

W 17. minucie defensywa obu ekip na moment przysnęła, bo co akcję padała bramka. Najpierw dwukrotnie Mateusza Buciora pokonał Bartek Kopacz, ale niemal od razu odpowiedział Damian Kotowski, przywracając Wygi na zwycięski tor. Do przerwy wynik nie uległ zmianie – gospodarze prowadzili 5:3.  

Jeszcze przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę doszło do groźnego zderzenia, w którym ucierpiał bramkarz gospodarzy, Mateusz Bucior. Pojawiła się krew, ale kontuzja nie okazała się na tyle poważna, by musiał opuścić boisko – dokończył spotkanie, a w drugiej połowie kilkukrotnie popisał się świetnymi interwencjami.  

Po zmianie stron obie drużyny długo szukały sposobu na sforsowanie defensywy rywala. Mimo braku bramek emocji nie brakowało, a przełamanie nastąpiło dopiero w 43. minucie – kapitalnym rzutem wolnym popisał się Szymon Pietrucha. Chwila rozluźnienia w szeregach gospodarzy sprawiła, że Ajaks zdobył dwa szybkie gole, doprowadzając do wyniku 6:5 na cztery minuty przed końcem. Goście naciskali do ostatniego gwizdka, ale defensywa Wyg wytrzymała presję, dzięki czemu trzy punkty pojechały do Marek.

W spotkaniu o tzw. sześć punktów stanęły naprzeciwko siebie ekipy TRCH oraz FC Po Nalewce. Znajdujące się w strefie spadkowej zespoły czekały na ten dzień z ogromną nadzieją. W końcu mecz z bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie to niepowtarzalna szansa na podbudowanie morale oraz zdobycie jakże cennych - w kontekście pozostania w lidze - punktów.  

Pierwsi do głosu doszli goście, którzy dzięki trafieniu Yakubiva wyszli na prowadzenie, które dość szybko stracili po bramce Fiksa. Gospodarze od tego momentu weszli w lepszy okres gry, dzięki czemu za chwile byli o bramkę z przodu. Potem co prawda dali się zaskoczyć, lecz podnieśli się kolejny raz, aplikując rywalom dwa kolejne ciosy. Pozorny spokój przy wyniku 4:2 zmącił Balysh, przywracając gościom nadzieję tuż przed przerwą.  

W drugą część spotkania minimalnie lepiej weszła ekipa z Tarchomina. Kamil Pasik strzelił bowiem na 5:3. Niestety od tego momentu w ich grę defensywną wkradło się wiele niedociągnięć, przez co najpierw goście doprowadzili do remisu, by później wyjść na dwubramkowe prowadzenie. Tuż przed końcowym gwizdkiem TRCH ponownie doszło do głosu. Najpierw gola zdobył kapitalny tego dnia Fiks. W momencie, gdy wydawać się mogło, że spotkanie zakończy się rezultatem 6:7 po irracjonalnym i bezpardonowym wślizgu na wapno wskazał sędzia Szczytniewski. Rzut karny pewnie wykorzystał bramkarz gospodarzy, czym doprowadził do remisu i do relatywnie sprawiedliwego podziału punktów.

Przed rozpoczęciem meczu Oldboys Derby II - KS Driperzy faworytem w naszych oczach byli goście. Ci, bowiem plasujący się na 3. miejscu, mieli prosty tego dnia plan: pewna wygrana i widzimy się za tydzień. Tak się jednak nie stało! Co więcej, pierwsza połowa zdecydowanie była pod dyktando gospodarzy. Za strzelanie podczas tej odsłony spotkania był odpowiedzialny nie kto inny jak Łukasz Łukasiewicz, czyli jeden z... jak nie najjaśniejszy punkt Oldboysów w tym meczu. Jego pewnie ułożona noga pozwoliła na skompletowanie hat-tricka w tym spotkaniu, czego serdecznie gratulujemy. 

Lecz nagle przyszła przerwa, a po niej kompletnie inne rozdanie. Podrażnieni goście, którzy przed meczem byli naszymi faworytami, wzięli się do odrabiania strat, co jak pokazał wynik końcowy, nawet nie najgorzej im wyszło. Duet Zembrzuski-Gregorczyk stanęli na czele zespołu, który po miernej pierwszej połowie chciał udowodnić, że pozycja w strefie medalowej nie była do tej pory przypadkiem i wciąż należy im się to miejsce w ligowej tabeli. Jednak niestety dla gości udany pościg zakończył się na wyniku 5-5, bo właśnie niedługo po trafieniu wyrównującym, sędzia gwizdnął w tym meczu po raz ostatni. 

Driperom zabrakło już czasu na postawienie "kropki nad i" w tej szaleńczej pogoni, a gospodarze, z uwagi na mocne obniżenie lotów w drugiej połowie, mogli się cieszyć, że spotkanie nie potrwało jeszcze kilku minut, bo rozpędzeni zawodnicy w niebieskich koszulkach pewnie mogliby wpisać się na listę strzelców jeszcze kilka razy. Podział punktów pewnie żadnej z tych ekip nie satysfakcjonuje, lecz jest on sprawiedliwym wynikiem. Każda z drużyn lekko zdominowała swoją połowę, stąd remis wydaje się być uczciwym rozwiązaniem.

Cóż to były za emocje! A ich apogeum odczuliśmy na własnej skórze w samej końcówce! Wtedy mieliśmy prawdziwe trzęsienie ziemi na Arenie Grenady! Drugi zespół Sirius, choć ewidentnie faktycznie "drugi", to jednak podczas ostatniego turnieju Pucharu Ligi Fanów udowodnił nam, że "kumaty" i z pewnością chłopcem do bicia być nie będzie. Tym samym byliśmy pewni, iż w ten niedzielny wieczór (mecz był rozgrywany w okolicach 20:00) będziemy świadkami ciekawej i zaciętej batalii. I rzeczywiście, tak właśnie było. Do przerwy T. Squad zszedł na przerwę z dwubramkową przewagą, ale po przerwie ukraińskie Sirius narzuciło jeszcze większe tempo! Szczególnie robił to Maksym Kalenskyi, autor hat-tricka dla ukraińskiej bandy oraz MVP tego teamu. Po stronie nominalnych gospodarzy z kolei robotę zrobili… wszyscy. Tam gole i asysty rozkładały się totalnie na każdego. Ostatecznie MVP zgarnął Arek Sajnog, autor jednego trafienia. O tym, jak ważna była wygrana w tym spotkaniu (TS jest w realnej walce o podium ósmej ligi), niech świadczy pomeczowe kółeczko i taniec radości! Okrzykom nie było końca. Wracając do nomenklatury z początku opisu i żywiołowości tego spotkania, można podsumować to tak, że wpierw mieliśmy trzęsienie ziemi, a następnie tornado – wielkie i potężne Tornado Squad!

FC Fenix - Bulbez Team Bemowo to kolejne starcie, które miało miejsce w zeszłą niedzielę na naszych obiektach piłkarskich. Spotkanie lidera z drużyną znajdującą się w środku tabeli dostarczyło nam wielu bramek i jeszcze więcej emocji. Lider miał proste zadanie, któremu podołał po bardzo dobrej pierwszej połowie tego meczu. Trzy gole, jakie wpakował Dmytro Artyugin, dały początek pięknemu zwycięstwu lidera 8. Ligi Fanów. Zdominowana pierwsza połowa zakończona 7-2 totalnie nie zwiastowała wyrównanego starcia w drugiej części tego spotkania.

Podrażniony Bulbez chciał zrewanżować się za słabą pierwszą część i wygrał drugą połowę. Niestety przewaga oponentów po pierwszej odsłonie okazała się zbyt duża a drużyna Fenixa mogła po końcowym gwizdku cieszyć się z kolejnych trzech punktów, które dopisali na swoje konto. Są oni zdecydowanym faworytem do końcowego triumfu w tej lidze i takimi meczami tylko potwierdzają swoją dominację na tym poziomie rozgrywkowym.

Z kolei Bulbez to drużyna, która potrafi grać w piłkę. Wiele zależy od tego, jak zbiorą się na każde kolejne spotkanie, ale jeżeli im się to tylko uda, to są w stanie pokazać się z dobrej strony nawet przeciwko liderowi tej ligi. A to zwiastuje tylko tyle, że pokażą nam jeszcze wiele i dostarczą jeszcze więcej emocji w kolejnych starciach, czego im serdecznie życzymy!

9 Liga

W ramach rozgrywek 9. ligi mogliśmy obserwować rywalizację pomiędzy zawodnikami FC Polska Górom a Legionu. Lepiej w mecz weszli goście, od początku narzucając swój styl gry oraz niesamowitą presję na rywala, nie dając mu nawet chwili na oddech. FC Polska starała się odpowiedzieć, jednak to Legion zdominował grę, skutecznie wykorzystując stworzone okazje na gole. 

Świetną dyspozycją tego dnia imponował Barabash, który był obecny na całym boisku, zarówno kapitalnie czytając grę i przerywając ataki rywali, jak również swoimi rajdami i podaniami raz po raz zagrażał bramce rywala. Cała ofensywa gości wyglądała tego dnia znakomicie, o czym dobitnie świadczy wynik, mianowicie 1:5. 

W drugiej połowie goście trochę zwolnili tempo, co starali się wykorzystać piłkarze FC Polska Górom. To oni zaczęli dochodzić do głosu i przysłowiowo "odbijać się od dna". Zdobyli 2 gole z rzędu, tym samym niwelując przewagę, jednakże straty bramkowe poniesione w pierwszej części meczu były zbyt duże, a co za tym idzie, nie do odrobienia, przez co gospodarze musieli uznać wyższość oponentów.

Spotkanie zakończyło się wynikiem 8:3 dla Legionu, przez co Legion odskoczył gospodarzom w tabeli na różnicę 4 punktów.

Ekipa Heavyweight Heroes po fatalnej serii trzech porażek kończącej rundę liczyła, że jej ligowy byt poprawi się znacząco, gdy nadejdą spotkania rewanżowe. Tym razem przyszło im się zmierzyć z Czasoumilaczami, którzy wciąż pozostają w wyścigu o mistrzostwo.  

Mecz na papierze wydawał się dość prosty w ocenie. Można było spodziewać się wyraźnej dominacji gospodarzy. Pierwsza połowa upłynęła zasadniczo w dokładnie takim stylu. Szybka gra z kontry bezapelacyjnie mogła cieszyć oko, a grad bramek, którym uraczyły nas obydwie ekipy, sprawił, że mimo późnej godziny i słabej pogody, spotkanie oglądało się ze sporą dozą ekscytacji. Siąpiący deszcz nie był jednakże jedynym problemem gości. Wynik do przerwy 6:2 wskazywał, że już nic nie może poprawić ich losu w tym spotkaniu.  

Wydawało się, że druga odsłona tego jednostronnego meczu upłynie w podobny sposób. Jednakże Heavyweight Heroes postawiło czynny opór, remisując ostatnią część spotkania w stosunku 1:1. Jest to swego rodzaju pozytyw, na którym powinni oprzeć swoją grę, bo widać, że stać ich na więcej. Gdyby nie fatalny okres dziesięciu minut z pierwszej połowy, którym zaprzepaścili sobie drogę do sukcesu, wszystko mogłoby być zgoła odmienne. Mimo tego porażkę 7:3 należy traktować jako jeden z ostatnich sygnałów bijących na alarm, ponieważ peleton walczący o utrzymanie powoli zaczyna się oddalać.

W pierwszej wiosennej kolejce dziewiątej ligi, w meczu, który mógł zadecydować o miejscu na podium, Mistrzowie Chaosu zmierzyli się z FC Warsaw Wilanów. Przypomnijmy, że pierwszy mecz między tymi drużynami zakończył się wygraną gospodarzy. Początek spotkania to dwie bardzo groźne sytuacje dla gości, które jednak nie zakończyły się bramką. Gdy gospodarze byli przy piłce, ich rywale spokojnie bronili od połowy i czekali na kontratak. Worek z bramkami otworzył Kowalski, wykorzystując podanie Pietruczuka. Na boisku dominowały krótkie podania, rozgrywane na wysokiej intensywności i często z dużym ryzykiem.

Gospodarze stosunkowo szybko wyrównali, ale oba zespoły nadal nastawiały się na pressing. Mecz był bardzo wyrównany, a obie drużyny grały cierpliwie. Bramkarze także dali o sobie znać – dwukrotna interwencja golkipera Mistrzów uchroniła ich przed utratą bramek. Do przerwy wynik był sprawiedliwy – remis 1:1.

Druga połowa zwiastowała jeszcze większe emocje, szczególnie że Karol Kowalski był w świetnej formie, wyróżniał się utrzymaniem piłki oraz umiejętnością rozgrywania i budowania przewag. To jednak rywale jako pierwsi strzelili po przerwie. Kowalski i jego drużyna nie poddawali się – po pressingu na obrońcę byliśmy świadkami brzydkiego podcięcia przez rywala, co dało gospodarzom przewagę liczebną. Z każdą minutą goście budowali swoją przewagę i pewnie odwrócili losy meczu. Dobre decyzje, śmiałość w atakach oraz zaufanie do kolegów z drużyny sprawiły, że kolejne akcje kończyły się bramkami.

Sędzia w tym meczu pokazał tylko jedną żółtą kartkę, choć momentami gra była ostra. Na szczęście obyło się bez poważniejszych kontuzji, a goście, wypracowując przewagę przez zdecydowaną część spotkania, pewnie wygrali 6:4 i mogą już myśleć o miejscu gwarantującym medal. MVP meczu wybraliśmy Karola Kowalskiego, który zdobył 4 bramki i zanotował jedną asystę. Warto także wyróżnić Mateusza Serafina, który zdobył 2 bramki, oraz bramkarza, Alana Bednarczyka.

W 9. lidze byliśmy świadkami sensacyjnego remisu pomiędzy aktualnym liderem, Dzikami z Lasu II, a ekipą z miejsca spadkowego, FC Górka Kazurka. Goście nie ruszyli, oni rzucili się do ataku, co ewidentnie zszokowało graczy Dzików. Nie byli oni przygotowani na taką nawałnicę ataków ze strony rywala. Goście to wykorzystali i objęli prowadzenie w tym meczu. Grali jak zaczarowani – nie można było tu mówić o spotkaniu lidera z potencjalnym spadkowiczem.

Rzecz jasna, gracze Kazurki dużo dogodnych sytuacji marnowali, lecz tworzyli taki ogrom okazji bramkowych, że i tak po pierwszych 25 minutach schodzili mając 4 bramki zaliczki. Kolejne 25 minut to istna pogoń za wynikiem w wykonaniu gospodarzy. Obraz tego meczu zmienił się diametralnie, bowiem to Dziki z Lasu totalnie zdominowali kolejną odsłonę tego starcia, nie dając możliwości dojścia do głosu graczom gości.

Mecz ten można śmiało określić rollercoasterem emocji oraz wydarzeń na boisku. Przy wyniku 4:5 został podyktowany rzut karny, którego skutecznie na bramkę zamienił Okolus. Każda z drużyn zaciekle walczyła o zdobycie gola i przechylenie szali zwycięstwa na swoją korzyść, jednakże ostatecznie obie ekipy były zmuszone podzielić się punktami. Tym samym Dziki pozostają na fotelu lidera, zaś goście dalej muszą walczyć o wyjście ze strefy spadkowej.

Faworytem spotkania Skry Warszawa z Blokersami byli gospodarze, którzy w założeniu mają szansę na walkę o awans w tym sezonie. Goście zapowiadali, że będą mocno walczyć o utrzymanie, ale mając zaledwie 3 punkty w 9 meczach rundy jesiennej i zamykając ligową stawkę, te zapowiedzi traktowaliśmy raczej z przymrużeniem oka. Tymczasem już od samego początku nie było widać aż tak dużej różnicy między tymi zespołami. Co więcej, lepiej na tle rywala wyglądali Blokersi, którzy szybko objęli prowadzenie, mieli jeszcze kilka okazji do podwyższenia wyniku i bez kompleksów grali przeciwko wyżej notowanemu oponentowi.

Skra także miała swoje szanse, ale niejednokrotnie świetnym refleksem popisywał się bramkarz Blokersów. Długo utrzymywał się wynik 0:1, aż w końcu na 0:2 podwyższył Bartek Kochan. Do przerwy obie drużyny dołożyły po jednym trafieniu, a na odpoczynek udały się przy stanie 1:3.

W drugiej połowie przez dłuższy czas nie padł żaden gol, mimo kilku dogodnych sytuacji – jakby największe emocje miały wybuchnąć w samej końcówce spotkania. Zaczęło się od złej zmiany, za którą Skra została ukarana minutową karą. To nie spodobało się jednemu z zawodników, który za dyskusje otrzymał żółtą kartkę. W konsekwencji Skra musiała przez minutę grać w osłabieniu o dwóch zawodników, a przez kolejne dwie minuty – o jednego. To była doskonała okazja dla Blokersów, by wykorzystać przewagę i zamknąć mecz. Jednak nic takiego się nie stało, co okazało się punktem zwrotnym w spotkaniu.

Gdy Skra wróciła do pełnego składu, udało się jej doprowadzić do wyrównania (3:3), ale Blokersi znów odskoczyli na jedną bramkę. Wtedy za odkopnięcie piłki po gwizdku zawodnik gości otrzymał żółtą kartkę, a Skra ponownie wyrównała. Po golu na 4:4 doszło do przepychanki, po której sędzia ukarał zawodników czerwonymi kartkami, a oba zespoły kończyły mecz w osłabieniu.

Finalnie gospodarze wręcz wydarli zwycięstwo w ostatniej akcji meczu, wygrywając 5:4. Trochę szkoda Blokersów, bo zagrali naprawdę dobrze i zasłużyli przynajmniej na remis. Parafrazując pewne powiedzenie: „grali jak nigdy, przegrali jak (prawie) zawsze.”

10 Liga

W niedzielne popołudnie na boisko wybiegły drużyny, które w poprzedniej rundzie zakończyły swój pojedynek remisem – Bielany Legends i Compatibl. Wynik z pierwszej części sezonu sugerował, że czeka nas zacięte spotkanie, ale już od pierwszych minut meczu było widać zdecydowaną przewagę gości, którzy płynnie operowali piłką i konsekwentnie stwarzali zagrożenie pod bramką strzeżoną przez Jana Wojciechowskiego. Compatibl szybko zdobyło trzybramkową przewagę, a do przerwy prowadziło już 6-1, co praktycznie determinowało końcowy wynik meczu.

W drugiej połowie Bielany Legends ruszyli do odrabiania strat, starając się zmazać plamę z początku spotkania, kiedy to nie potrafili przejąć kontroli nad grą. Piotr Tomasik, uznany przez przeciwników za najlepszego zawodnika meczu, walczył na każdym centymetrze boiska, aby poprawić rezultat. Mimo wysiłków, gospodarzom udało się tylko nieznacznie zmniejszyć rozmiary porażki. Ostateczny wynik to 7-4 dla Compatibl, którzy zbliżyli się do strefy medalowej i są na dobrej drodze, aby włączyć się do walki o najwyższe lokaty w lidze.

Na inaugurację rundy rewanżowej FC Pers zmierzył się z ostatnią drużyną w tabeli – Essing Gorillaz. Choć na papierze faworyt był jasny, to rewanżowa część sezonu często niesie ze sobą niespodzianki. Tym razem jednak obyło się bez zaskoczeń – gospodarze pewnie rozpoczęli rundę, kończąc pierwszą połowę wynikiem 4:2.  

Kluczową rolę odegrali Kamol Obidov i Sharifjon Obidov, którzy dyrygowali grą swojego zespołu i pokazali, że przerwa zimowa nie wpłynęła negatywnie na ich formę. Zawodnicy gospodarzy, mimo niedawno zakończonego Ramadanu, zaprezentowali dużą energię i intensywność. W pewnych momentach gra mogła wydawać się bardziej ostra, ale obyło się bez kartek, a sędzia Damian Szczytniewski prowadził mecz ze spokojem.  

Końcowy wynik 10:3 odzwierciedlał przewagę gospodarzy, którzy od początku do końca kontrolowali spotkanie. Essing Gorillaz walczyło ambitnie, ale brakowało im dokładności w podaniach, skupienia oraz – co najważniejsze – skuteczności pod bramką. To właśnie ten brak finalizacji przesądził o ich porażce, bo mimo że mieli swoje momenty, to nie potrafili ich zamienić na gole. FC Pers pewnie wkracza w drugą część sezonu, a Goryle, jeśli chcą myśleć o poprawie swojej sytuacji w tabeli, muszą wejść na wyższe obroty.

Czas na hitowe starcie dziesiątej kolejki dziesiątej ligi! Uhh, cóż tu mogliśmy mieć za różnego rodzaju komplikacje. Ścisk w tabeli tej ligi jest taki, że każdy rezultat mógł dawać inny układ sił. Na przykład, gdyby Astra wygrała ten mecz (ale wynikiem obowiązkowo lepszym niż 3:2), wówczas FC Pers byłoby pierwsze, mając 22 pkt, Astra druga z 21 pkt, Gamba trzecia z 21 pkt (gorszy mecz bezpośredni) i Hiszpański Galeon czwarty z 20 pkt. W przypadku remisu Gamba zrównałaby się punktami z Persami, a Hiszpański Galeon o skromny punkcik wyprzedziłby Astrę w walce o podium. Był też trzeci wariant, który zakładał zwycięstwo Gamby i – spoilerując – tak też właśnie się stało. Dzięki czemu ukraińska Astra ma aż siedem punktów straty (gorsze mecze bezpośrednie) do mistrzostwa, zamiast jednego oczka i realnych szans. Veloce z kolei dumnie piastuje fotel lidera, ale ich przewaga może okazać się ze słomianych nóg, jeśli w następnych meczach nie będą regularnie punktować: konkurencja wszak nie śpi. Przechodząc do samego meczu, to mieliśmy raczej jednostronne widowisko, choć do przerwy Ukraińcy jeszcze trzymali fason, przegrywając jedynie 2:3 i stawiając solidny opór. Za to w drugiej odsłonie całkowitą kontrolę przejęła GV. Dużą rolę w tym zwycięstwie odegrał bramkarz polskiej ekipy, który nie dość, że zaryglował swoją bramkę, świetnie interweniując "w klatce", to jeszcze do tego dołożył asystę oraz miano Zawodnika Meczu! Popularny Romano z Targówka ma godnego konkurenta, brawo!

Gamba Veloce, FC Pers oraz FC Astra. Wszystkie one z uznaniem mogą uścisnąć dłoń ekipie ASAP. Nikt raczej nie oczekiwał, iż będąca w strefie spadkowej drużyna, no, może nie z Vegas, ale z równie pięknego miasta, urwie punkty będącemu w czołówce Hiszpańskiemu Galeonowi. Dzięki jednak momentami wręcz heroicznej postawie graczy tego zespołu, Galeon zgubił dwa punkty, które zrzuciły ich z piedestału ligowego bytu. Owszem, nadal są w czołówce – uściślając, wirtualnie na najniższym stopniu podium – z czteropunktową stratą do lidera, ale nie jest to już tak komfortowa pozycja, jak jeszcze przed dziesiątą serią gier. Dużo wskazuje na to, iż w dziesiątej lidze każdy punkt będzie mógł decydować o tym, kto które miejsce zajmie na podium. Strata ligowych oczek z przedostatnim zespołem ligi musi boleć, więc tym bardziej. Mecz, który był rozgrywany na Arenie Grenady o godzinie 10:30, od początku był wielce wyrównany. Oba teamy zjawiły się w dość szerokim składzie (9 i 10-osobowym), a po dwa gole zdobyli Misha Lishtwan (Galeon) oraz Łukasz Czerwionka (ASAP). Normalnie dwa gole może nie robiłyby większego wrażenia, ale kiedy twoja ekipa zdobywa tylko trzy w całym meczu, to zmienia postać rzeczy. Tym samym trzeba uznać, że ten duet podał dwukrotnie tlen swoim kolegom z zespołu, utrzymując swoje teamy w grze o pełną pulę. Finalnie ich praca, a także ich partnerów "z szatni", została zwieńczona polubownym remisem 3:3. Dla jednych będącym miłym zaskoczeniem, dla drugich zaś gorzkim rozczarowaniem. Z drugiej strony to bordowo-biali zdobyli remisowego gola w samej końcówce, więc kto w jakim był nastroju po meczu, wcale nie jest sprawą aż tak oczywistą. Można powiedzieć, że zamiast "jednego zabitego" mieliśmy "dwóch rannych" i żadnego "wygranego".

Przenosimy się po przerwie na obiekt AWF, gdzie w 10. lidze odbyło się bezpośrednie starcie o obecne miejsce nad strefą spadkową, w którym zmierzyły się drużyny MWSP oraz WKS Bęgal. W tak podobnej sytuacji w tabeli trudno było wskazać zdecydowanego faworyta. Na wstępie warto zaznaczyć, że obie drużyny rywalizowały lata temu ze sobą w Playarenie, gdzie w debiutującym sezonie dla obu trafiły do jednej ligi.

MWSP to skrót od pierwotnej nazwy Maciek Wrotniak Skład Piłkarski. Imiennik własnej drużyny, której jest kapitanem, zagrał rewelacyjny występ. W ciągu kilku minut zdobył hat-tricka, a co ciekawe, 8 minut wystarczyło, aby w meczu padło aż 5 goli! Rezultat to 4:1 dla gospodarzy. W ich szeregach główną rolę ogrywali wspomniany wyżej Maciek oraz niejednokrotnie asystujący Jan Michna. Początek należał do nich, jednak dalsza część pierwszej połowy zdecydowanie do drużyny Emila Łebskiego. Po nieudanym początku i katastrofalnych błędach udało się częściowo odrobić straty do stanu 4:3. Chwilę później to znów drużyna w czarnych barwach strzela. Do przerwy mamy wynik 5:3.

Spotkanie w drugiej połowie było bardziej zacięte. Kilka razy gościom udało się zbliżyć do jednej bramki straty, ale niedługo później ponownie drużyna Maćka była sprytniejsza. W końcu, po wielu próbach, udało się doprowadzić do remisu 6:6 piękną bramką. Prawdopodobnie wszystkie siły na wyrównanie zostały przez Bęgali wyczerpane, gdyż w finałowych 5 minutach stracili znów 3 gole. Początek i koniec w wykonaniu tej drużyny były fatalne i niestety pewnie nie zostaną przez nich za prędko zapomniane, gdyż w ciągu 10 minut stracili aż 6 goli. Wynik końcowy to 9:6 dla MWSP, którzy zasłużenie wygrali na inaugurację wiosny.

11 Liga

Mecz Dżentelmenów z Borowikami zapowiadał się niezwykle interesująco. Gospodarze liczyli na komplet punktów, który pozwoliłby im wydostać się ze strefy spadkowej, natomiast goście mieli nadzieję na zwycięstwo, które zminimalizowałoby ich stratę do trzeciego w tabeli Force Fusion FC. Nic więc dziwnego, że mogliśmy spodziewać się sporych emocji.  

Ku zaskoczeniu wszystkich to Dżentelmeni jako pierwsi znaleźli drogę do siatki – wynik otworzył Michał Mucha. Ich radość nie trwała jednak długo, bo rywale szybko wyrównali, ale gospodarze nie zamierzali składać broni. Ich ofensywna postawa przyniosła kolejny gol, choć tuż przed przerwą Borowiki znów doprowadziły do remisu.  

Po zmianie stron obraz meczu zmienił się diametralnie. Z wyrównanej rywalizacji zrobiło się jednostronne widowisko, gdy Borowiki ułożyły swoją grę defensywną i zaczęły skutecznie kontrować. Taka taktyka okazała się strzałem w dziesiątkę – goście kompletnie przejęli inicjatywę, co potwierdzają aż osiem zdobytych bramek w drugiej połowie. Dżentelmeni nie byli w stanie odpowiedzieć, a spotkanie zakończyło się wynikiem 2:10.  

Warto podkreślić ogromny wpływ trzech nowych zawodników Borowików na ich końcowy triumf. Szczególnie wyróżnił się Konrad Zieliński, który przywitał się z drużyną w imponującym stylu, zdobywając hat-tricka i dokładając asystę.

Na 11. szczeblu rozgrywkowym, po zimowej przerwie, mieliśmy bezpośrednie spotkanie z liderem Astaną oraz Shitable, które zajmowały drugie miejsce. Drużyny dzielił tylko jeden punkt, co zdecydowanie czyniło to spotkanie jednym z hitów 10. kolejki. Poprzednie było dość wyrównany, więc zapowiadały się świetne zawody.

Mecz od początku był zacięty, widać było determinację i chęć zwycięstwa po obu stronach. Skuteczność i odpowiednio rozegrane akcje pozwoliły gościom wyjść na dwubramkowe prowadzenie. Defensywa Astany oraz ich odpowiednie ustawienie zablokowały niemalże całkowicie dostęp do bramki. Strzały gospodarzy były zbyt niedokładne, by zdobyć gola, a sytuacji nie było zbyt wiele, dlatego do przerwy Astana prowadziła dwoa trafieniami.

Chwilę po rozpoczęciu drugiej połowy, w ciągu kilku minut, mamy wyrównanie! Niezawodny napastnik Fedir Ivanchenko zdobywa dublet. Astana, znana ze swojej nieustępliwości, nie pozostawia żadnych złudzeń i wrzuca wyższy bieg, narzucając tempo spotkania, co skutkuje kolejną bramką i ponownym wyjściem na prowadzenie. Przy wyniku 2:4 jesteśmy świadkami pięknego strzału z ostrego kąta Ivana Kirianova, kapitana Shitable, który znany jest z mocnych i celnych uderzeń.

Ostatnie minuty drużyna w białych strojach bierze się do odrabiania strat. Niestety, zbyt wysokie ustawienie zostało przepłacone stratą bramki na 3:5 i mecz o przysłowiowe 6 punktów pada łupem obecnego lidera, Astany.

W 10. kolejce 11. Ligi Fanów Lisy Bez Polisy, zajmujące 6. miejsce, podejmowały ostatni w tabeli Furduncio Brasil II. Dla gospodarzy była to szansa na włączenie się do walki o podium, a dla gości – okazja do przełamania fatalnej serii.

Mecz rozpoczął się piorunująco dla Lisów, które już po 15 sekundach objęły prowadzenie po trafieniu Dawida Gierady. Mimo wczesnego gola spotkanie było wyrównane, a kluczową rolę odgrywali bramkarze i defensywa obu zespołów. Napastnicy nie wykorzystywali swoich okazji, co sprawiło, że wyrównanie padło dopiero w 17. minucie. Piękną akcją popisał się Luciano Santana, który zwodem minął obrońcę i dograł do Rafaela Godoya, a ten wpakował piłkę do siatki. Chwilę przed przerwą goście dołożyli jeszcze jedno trafienie, dzięki czemu na przerwę schodzili przy wyniku 2:1.

Druga połowa miała zupełnie inny przebieg. Lisy przejęły inicjatywę, a gra Furduncio Brasil II stawała się coraz bardziej nerwowa. Do 38. minuty goście wciąż prowadzili, ale wtedy gospodarze błyskawicznie odwrócili losy meczu. Najpierw Piotr Plewa doprowadził do remisu po błędzie bramkarza, a chwilę później Miłosz Górski rozegrał fenomenalną końcówkę – zdobył dwie bramki i zanotował asystę, przypieczętowując zwycięstwo Lisów 5:2.

Dzięki wygranej gospodarze umocnili się w środku stawki i mogą realnie myśleć o podium. Goście, którzy w tym sezonie zdobyli zaledwie 3 punkty, nadal zamykają tabelę i na kolejną szansę na przełamanie muszą poczekać do następnej kolejki.

Joga Bonito w ramach 11. ligi podejmowało Force Fusion FC. Oba zespoły od początku korzystały z całego placu, rozciągając grę i próbując pojedynków 1 vs 1. W tym meczu działo się naprawdę dużo – strzał gości w słupek, piękne interwencje bramkarza gospodarzy, a także bardzo wysoki pressing przez 5 minut w wykonaniu Force. Bramki wisiły w powietrzu, ale to gospodarze jako pierwsi wzięli się do pracy. W końcu padła dla nich bramka, a chwilę później, kolejny strzał lobem pokonał bramkarza. Goście, mimo to, za sprawą Yakubiva szybko zaczęli odrabiać straty. I to im się udało, bo strzelił on trzy kolejne bramki. Karma się jednak odwróciła, bo na tym etapie goście trafili już trzy razy w słupek.

Gospodarze, przegrywając, niestety stracili jednego z zawodników, który w sposób nieodpowiedzialny zachował się jako ostatni obrońca, dostając czerwoną kartkę. Po zmianie stron, mimo osłabienia, nie brakowało motywacji i gracze Jogi trafili do bramki rywala. Mecz stał się bardzo wyrównany, z groźnymi sytuacjami akcja za akcją. Były także momenty ostrzejszej gry, ale sędzia wytrzymywał presję.

Mimo że goście z perspektywy boiska tworzyli więcej groźniejszych sytuacji, to finalnie, jak sami pewnie nie dowierzali, nie potrafili dowieźć korzystnego wyniku do ostatniej minuty. Ostatecznie to gospodarze po naprawdę trudnym i wymagającym spotkaniu wygrali 6:5.

Na pochwały zasłużyli Dorian Kwieciński (3G), Konrad Ciesielczyk (2G, 2A), a w drużynie rywala Ruslan Yakubiv (4G). Takich emocjonujących spotkań chcemy jak najwięcej, dlatego obu drużynom brawa za zaangażowanie i ich postawę.

FC Legion UA, drużyna goniąca czołówkę i czająca się na czwartym miejscu, podejmowała minionej niedzieli Boiskowy Folklor, będący w tamtym momencie w strefie spadkowej 11. Ligi. Tak więc teoretycznie faworyt powinien być przed tym meczem znany. Ale jak wiemy, teoria a praktyka to dwie różne rzeczy, a zawodnicy Boiskowego Folkloru byli tego najlepszym przykładem. Niżej notowany rywal nie pozostawił żadnych złudzeń co do tego, kto zasłużył w tym meczu na zwycięstwo. 

Pierwsza połowa zakończona wynikiem 0-4 już sama w sobie mówi o tym, kto prowadził grę w tym spotkaniu. Druga odsłona tego widowiska była nieco bardziej wyrównana. Bohdan Batiuk w ekipie Legionu był tym, który zaliczył dwa honorowe trafienia dla swojego zespołu. Jedno niezwykłej urody z rzutu wolnego zdecydowanie było osłodą słabej dyspozycji gospodarzy w tym meczu. 

Natomiast po drugiej stronie rządził i dzielił Ariel Kucharski. Autor pięciu trafień był zdecydowaną gwiazdą tej potyczki i zasłużenie został on nagrodzony mianem zawodnika meczu. Dobra technika i precyzyjne wykończenie to coś, co zrobiło wrażenie nie tylko na rywalu, ale i na całej organizacji – stąd otrzymał on również wyróżnienie na najlepszego zawodnika całej kolejki. Bajeczny występ!

Z takimi zawodnikami można walczyć o najwyższe cele – a przynajmniej śmiało można myśleć o utrzymaniu w lidze. Tym zwycięstwem, wynikiem 7-2 dla Boiskowego Folkloru, zapewnili sobie oni wyjście ze strefy spadkowej. Życzymy im tylko, aby utrzymali swoją dyspozycję, a Legionowi przełamania w postaci zwycięstwa po dwóch ostatnich nieudanych meczach.

12 Liga

Nic w rozgrywkach Ligi Fanów nie działa chyba równie oczyszczająco i regenerująco, co zimowa przerwa, bowiem po powrocie wiele zespołów odzyskuje motywację do pokazania się z lepszej strony, jakby choć po części zaczynały z czystą kartą. Taki punkt widzenia przyjęli gracze Wystrzelonych, którzy mimo okupowania strefy spadkowej 12. Ligi przez całą rundę jesienną, nie wyglądali na przestraszonych starciem z teoretycznie wyżej notowanym rywalem – i choć nawet zwycięstwo w tym spotkaniu nie umożliwiłoby im opuszczenia „czerwonego obszaru” tabeli, to wizja zmniejszenia strat do lokat bezpiecznych była w zupełności wystarczająca.

FC Cały Czas Bomba natomiast, chcąc przedłużyć passę trzech wygranych z rzędu, nie próżnowała na rynku transferowym i ściągnęła kolejnych dwóch zawodników do swojego pokaźnego składu. Przez pierwszą połowę obserwowaliśmy naprawdę wyrównane zawody – obie drużyny wiedziały kiedy grę przyspieszyć, a kiedy uspokoić i pooperować trochę futbolówką. Zalążków ciekawych akcji dałoby się wymienić co najmniej kilka po obu stronach boiska, lecz to nie atak pozycyjny, a najprostsza kontra dała prowadzenie gospodarzom – podanie ze środka pola od Michała Opińskiego wykorzystał strzałem „pod ladę” Łukasz Łabędzki. Widać było, że dla zawodników Bomby taki stan rzeczy był nie do przyjęcia, a więc zmuszeni byli zdecydowanie podkręcić tempo gry. I gdyby nie pewne wyjścia i interwencje stojącego z konieczności w bramce Wystrzelonych Karola Rodaka, goście mogliby już mieć przewagę kilku bramek.

Ale jak mawiają, co się odwlecze, to nie uciecze: posiadanie piłki w końcu pozwoliło gościom na upragnionego gola, kiedy to podanie od Szymona Endzela otrzymał Kamil Barwaśny i ustawiwszy ją sobie do strzału, przymierzył zza zasłony przy lewym słupku. Druga odsłona rywalizacji, w miarę upływu czasu, coraz bardziej przebiegała pod dyktando Bomby, aczkolwiek zespół Radka Gadomskiego długo czekał, by ostatecznie ten fakt udokumentować. Ze świetnej strony pokazał się nowy nabytek FC CCB, Radek Tretiak, który w przeciągu czterech minut zanotował dwie asysty w dwójkowych akcjach z Chimczukiem i Czyżewskim.

Pomimo coraz bardziej dającemu się we znaki zmęczeniu, piłkarze Wystrzelonych zdołali zdobyć bramkę kontaktową dzięki sprytowi Michała Opińskiego, który po minięciu golkipera gości nie miał problemów z umieszczeniem piłki w siatce. Końcówka meczu była już spektaklem tylko jednego aktora, Maksa Czyżewskiego, który przyzwyczaił nas już do tego, że mecze Bomby bez czegoś ekstra w jego wykonaniu po prostu nie istnieją. Najpierw popisał się solowym rajdem przez niemal całą długość boiska, który zakończył precyzyjnym strzałem od bliższego słupka, a następnie zaliczył ostatnie podanie przy trafieniu Kacpra Chimczuka.

Rezultat 2:5 utrzymał się bez zmian do końcowego gwizdka i tym samym pozwolił wskoczyć graczom Bomby na czwartą pozycję w ligowej tabeli, zmniejszając straty do podium do pięciu punktów. Wystrzeleni natomiast mogą czuć spory niedosyt, bo gdyby tylko stawili się na mecz w większym gronie personalnym, to śmiało można by wysnuć tezę, iż zdobycz punktowa nie byłaby nierealnym scenariuszem.

Runda wiosenna 12. ligi rozpoczęła się z wysokiego C! Już na start dostaliśmy starcie na szczycie – lider mierzył się z wiceliderem, co gwarantowało wielkie emocje. Stawka meczu była wysoka, a żadna z drużyn nie zamierzała odpuszczać.  

Od pierwszych minut tempo było intensywne. Już w 3. minucie Tomasz Borkowski obejrzał żółtą kartkę, a Piwo Po Meczu dostało szansę z rzutu wolnego, której jednak nie wykorzystało. Początkowe fragmenty spotkania przypominały partię szachów – obie drużyny grały ostrożnie, czekając na błąd rywala. Impas przełamał dopiero w 10. minucie Łukasz Wileński, wyprowadzając swój zespół na prowadzenie. Goście nie pozostali dłużni i szybko odpowiedzieli, wysyłając jasny sygnał, że fotel lidera jest w ich zasięgu. Do przerwy utrzymał się remis, choć to Patetikos częściej dochodziło do sytuacji strzeleckich i wyglądało lepiej pod względem gry ofensywnej.  

Po zmianie stron to jednak PPM FC jako pierwsi doprowadzili do zmiany wyniku – wyszli na prowadzenie i zaczęli grać coraz pewniej. Wtedy trener gospodarzy sięgnął po swojego asa – Pawła Jasztela. Wchodził na kilka minut, robił różnicę i schodził na odpoczynek. Goście jednak nie zamierzali odpuszczać. Ponownie wyszli na prowadzenie, a pięć minut przed końcem było 3:2 i wyglądało na to, że gospodarze stracą fotel lidera.  

Ale wtedy na boisku znów pojawił się Jasztel i wziął sprawy w swoje ręce – najpierw świetnym uderzeniem doprowadził do wyrównania, a chwilę później ponownie pokonał bramkarza i skompletował hat-tricka, wyprowadzając swój zespół na prowadzenie! Wydawało się, że Patetikos stracą ten mecz, ale w końcówce pokazali charakter i zgarnęli trzy punkty.  

PPM FC mogą czuć niedosyt, bo przez długi czas byli bardzo blisko zwycięstwa, ale jeśli utrzymają poziom z tego spotkania, to na pewno wiosną jeszcze powalczą o najwyższe cele.

W dwunastej lidze podział tabeli staje się coraz bardziej wyraźny. Można już jasno wskazać zespoły walczące o podium oraz te, które czeka trudna batalia o utrzymanie. Właśnie takie starcie, z wyraźną dysproporcją sił, mieliśmy okazję oglądać w niedzielę na obiektach warszawskiego AWF-u. Mecz przypominał pojedynek Dawida z Goliatem – BRD Young Warriors, zamykający tabelę, podejmował AC Choszczówkę, ekipę tracącą zaledwie trzy punkty do liderującego FC Patetikos.  

Od pierwszych minut rywalizacja była jednostronna. Gospodarze wyraźnie odstępowali piłkarsko młodszemu rywalowi, a liczne niedokładności w ich grze były bezlitośnie wykorzystywane przez przeciwników. Efektem tego było szybkie prowadzenie gości 0:3. Choć BRD próbowało odpowiedzieć, a Karol Nowicki zdobył bramkę dającą nadzieję, AC Choszczówka jeszcze przed przerwą pokazała, że nie zamierza zwalniać tempa, podwyższając wynik na 1:4.  

Po zmianie stron obraz gry nie uległ większej zmianie. Druga połowa jedynie potwierdziła dominację gości, choć gospodarze mimo wszystko starali się walczyć do końca, za co należą im się brawa. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 2:7, co jest wyraźnym sygnałem ostrzegawczym dla Marka Saneckiego i jego zespołu. Jeśli BRD Young Warriors chcą uniknąć spadku, muszą zacząć regularnie punktować – a to nie będzie łatwe zadanie. Potencjał w tej drużynie bez wątpienia drzemie, ale pytanie brzmi: co (i przede wszystkim kiedy) jest w stanie go obudzić?

FC Razam w spotkaniu po przerwie zimowej stoczył pojedynek z Dynamo Wołomin, które okupowało dolną część tabeli. Gospodarze wiedzieli, że aby zbudować bezpieczną przewagę, koniecznie muszą zdobyć komplet punktów w tym spotkaniu. W pierwszym meczu pomiędzy drużynami FC Razam pewnie zwyciężył, wygrywając przewagą trzech bramek. Czekaliśmy więc na wynik, zastanawiając się czy dojdzie do powtórki.

O mały włos bramkarz Dynamo już w pierwszej minucie nie popełniłby gafy, na szczęście wybronił się z tych tarapatów. Początkowe fragmenty spotkania były rwane, widać było dużo niedokładności, ale to było spowodowane chęcią przeprowadzenia ryzykownych zagrań. Goście szybciej konstruowali akcje, co skutkowało pierwszą bramką. Gospodarze jednak nie przejęli się tym i szybko doszli do groźnej sytuacji, w której strzałem głową po wyrzucie piłki z autu tylko cudem nie strzelili bramki.

Niewiele później goście podwyższyli wynik spotkania, by po chwili sędzia zagwizdał karny dla gospodarzy, a chwilę później dla gości – oba trafione. Do przerwy wynik nie uległ zmianie – 1:3. Po zmianie stron gospodarze strzelili bramkę, było dużo starć, żadna z drużyn nie odpuszczała, często dochodziło do drobnych sprzeczek, które podnosiły temperaturę spotkania. Pojawiły się także nerwy, które skutkowały wybijaniem piłki na „uwolnienie”.

Gospodarze aż do ostatnich minut starali się utrzymać w grze, co przerodziło się w groźne sytuacje. Po doskonałym strzale z rzutu wolnego zbliżyli się do rywali na 3:4. Grali jak w transie i gdyby mecz potrwał dłużej, to mógłby zakończyć się zupełnie innym wynikiem, ale tak się nie stało. Grali nawet przez moment w przewadze, ale zabrakło czasu. Końcowy wynik to 3:4. 

Na pochwały zasługuje Władek Loikuts, który był skuteczny w defensywie, ale także aktywny z przodu. W Dynamo natomiast wyróżniał się Michał Matyja, który miał dużo pracy, a spotkanie kosztowało go sporo zdrowia.

Dla obu drużyn było to debiutanckie starcie w Lidze Fanów. Od pierwszych minut narzucono wysokie tempo, a sytuacji podbramkowych nie brakowało. Skuteczność jednak zawodziła, przez co na premierowe trafienie musieliśmy czekać kilka dobrych minut. W końcu Krzysztof Zając sfinalizował składną akcję zespołu po podaniu Mateusza Hermanowicza, wyprowadzając Lepanes na prowadzenie. Goście poszli za ciosem i szybko podwyższyli wynik.  

Przy stanie 0:2 DMN Yebańsk ruszył do odrabiania strat, lecz brakowało wykończenia – wiele akcji kończyło się niepowodzeniem. Do przerwy wynik nie uległ zmianie. Po zmianie stron gospodarze nadal szukali gola, ale Lepanes skutecznie odpierało ich ataki. Co więcej, goście mieli kilka świetnych okazji, ale nie potrafili pokonać Jana Siwińskiego.  

Przełamanie przyszło po jednej z przebitek w środku pola – Jakub Cygan huknął z dystansu, a piłka po rykoszecie całkowicie zmyliła golkipera Lepanes. Goście, czując zagrożenie, ruszyli do ataku i ponownie wypracowali dwubramkową przewagę. Przy stanie 1:3 mecz się wyrównał, a gospodarze ponownie złapali kontakt za sprawą perfekcyjnie wykonanego rzutu wolnego przez Jakuba Cygana.  

Lepanes jednak nie dało się wyprowadzić z równowagi – Krzysztof Zając dołożył kolejne trafienie, przypieczętowując zwycięstwo swojego zespołu. Po końcowym gwizdku to goście mogli cieszyć się z pierwszych punktów w tej rundzie.

 

13 Liga

Do niezwykle jednostronnego starcia doszło w ten weekend w 13. Lidze w meczu pomiędzy Szeregiem Homogenizowanym a Gentleman Warsaw Team. Nic nie wskazywało nam takiej dominacji, jakiej później byliśmy świadkami, bo przecież było to starcie czwartej z drugą drużyną ligi. Co prawda oba zespoły miały okazję zmierzyć się ze sobą jesienią i tam zdecydowanie wygrali zawodnicy w eleganckich koszulkach, bo aż 9:1, ale po dyspozycji gospodarzy podczas reszty sezonu spodziewaliśmy się raczej rewanżu za jesienną porażkę aniżeli takiego rozwiązania, jakie miało miejsce w zeszłą niedzielę. 

Pierwsza połowa zakończona wynikiem 0-9 była już lepszym rezultatem niż ten, jaki mieliśmy okazję oglądać w pierwszym meczu. Goście grali pewnie z tyłu i konsekwentnie z przodu. Postacią wyróżniającą w tym spotkaniu był Paweł Domański. Autor 5 trafień i jednej jakże ważnej asysty był prawdziwym katem drużyny gospodarzy, która nie znajdowała sposobu, jak zatrzymać snajpera rywali. 

W drugiej odsłonie Gentlemani nieco zwolnili, lecz nie oznacza to, że zakończyli strzelanie goli. Licznik zatrzymali bowiem na 14, dając się pokonać rywalowi raptem raz. Autorem honorowego trafienia dla Szerega był Jakub Myszór. Ale co ciekawe, to nie on został wybrany przez drużynę gości na najlepszego zawodnika w swojej drużynie, a Jan Wosiński. Zdaniem ekipy Jakuba Augustyniaka, gdyby nie liczne interwencje Janka (w które przy 14 straconych golach pewnie ciężko na początku uwierzyć), to ekipa gości nastrzelałaby dużo więcej goli w tym spotkaniu. 

Gratulujemy gościom wysokiego zwycięstwa, a gospodarzom życzymy punktów w kolejnych starciach!

Starcie Wombatów z Pogromcami Poprzeczek w 13 lidze było bez wątpienia najbardziej wyrównanym meczem dnia, a wynik pozostawał niepewny aż do ostatniego gwizdka sędziego. Początek meczu zdecydowanie należał do gospodarzy, którzy szybko narzucili swoje tempo gry i już w 3 minucie wyszli na prowadzenie dzięki trafieniu Wojtka Grabowskiego. Gra toczyła się dynamicznie, z atakami z obu stron, ale to Wombaty przeprowadzały groźniejsze akcje. Gdyby nie świetne interwencje bramkarza Poprzeczek, Adama Maja, już w 10 minucie mogło być 2:0. Goście skupili się na spokojnym rozgrywaniu piłki, co dawało im większy procent posiadania, ale nie przekładało się to na celne strzały. Wombaty za to odpowiadały groźnymi kontrami, po jednej z nich zwiększając prowadzenie do 2:0. Łukasz Rogowski niemal wszedł z piłką do bramki, ale gol nie padł. W 20 minucie fortuna zaczęła sprzyjać Pogromcom Poprzeczek – Mateusz Niewiadomy zdobył bramkę głową, a chwilę później gospodarze zmarnowali niemal pewną okazję, po której goście, po szybkim kontrataku, wyrównali na 2:2. 

Przed końcem pierwszej połowy Pogromcy mieli kolejną świetną sytuację, kiedy bracia Kowalscy rozmontowali obronę Wombatów, ale akcja zakończyła się fatalnym pudłem. Po zmianie stron, w 30 minucie, Maciej Stąporek oddał strzał, który wyślizgnął się golkiperowi Poprzeczek z rąk, dając Wombatom prowadzenie 3:2. Chwilę później Karolina Figiel trafiła w poprzeczkę bramki rywali, ale to nie zmieniało faktu, że Pogromcy nie przestawali atakować. W końcu Aleksander Peszko wyrównał na 3:3, wbijając piłkę do siatki Pawła Oleszczuka.

Od 35 minuty to Pogromcy przejęli inicjatywę, koncentrując się na cierpliwym budowaniu ataków, podczas gdy Wombaty były zmuszone do obrony i odpowiadały nielicznymi kontrami. Po jednej z takich akcji Aleksander Peszko ofiarnie wybił piłkę niemalże z linii bramkowej, a Pogromcy dalej dominowali, stwarzając kolejne sytuacje. Mimo stałej presji goście nie potrafili znaleźć skutecznego wykończenia, a obrona Wombatów wytrzymała do ostatniego gwizdka. Mecz zakończył się podziałem punktów.

Gospodarze w czasie zimowej przerwy nieco odświeżyli swoją kadrę, do zespołu dołączyło paru zawodników, którzy wcześniej grali w Lipinkach Łużyckich i teraz mają pomóc w walce o awans do wyższej ligi. NieDzielni właściwie bez zmian kadrowych podeszli do pierwszego meczu rundy wiosennej, za to z nadzieją na to, by podtrzymać serię zwycięstw i sięgnąć po czwartą wygraną z rzędu.  

Niestety dla nich już pierwsze minuty raczej wskazywały na to, że tym razem będą musieli obejść się smakiem. Już po około 6 minutach przegrywali 2:0 po bramkach Beniamina Kuligowskiego oraz… Jana Wójcika, który skierował piłkę do własnej bramki. A pisaliśmy w zapowiedziach, że NieDzielni mogą pokusić się o lepszy wynik, ale tylko wtedy, gdy unikną błędów z pierwszego meczu z Inferno.  

Gospodarze nie poszli jednak za ciosem, bo choć mieli jeszcze kilka dobrych okazji do strzelenia gola, to szwankowała skuteczność, albo dobrze między słupkami spisywał się Kamil Jarosz, który niejednokrotnie w tym meczu ratował swój zespół przed utratą bramki. Nieskuteczność gospodarzy się zemściła, bo NieDzielni jeszcze przed przerwą zdobyli gola kontaktowego i na przerwę schodzili przy wyniku 2:1.  

Po zmianie stron wciąż Inferno miało inicjatywę, a kluczem do sukcesu okazały się strzały z dystansu – właśnie w ten sposób dwukrotnie Michał Morycz i Filip Senski pokonali bramkarza NieDzielnych. Goście przy wyniku 5:1 zdołali wykonać jeszcze jeden zryw, ale wystarczyło to jedynie do zmniejszenia straty do stanu 5:3. Na więcej zabrakło czasu, a w samej końcówce wynik meczu na 6:3 ustalił Filip Senski.  

NieDzielni momentami wyglądali całkiem solidnie, ale mieli problemy, gdy rywale mocniej pressowali, natomiast Inferno zasłużenie wygrało to spotkanie, choć widać, że przed nimi jeszcze sporo pracy, by doszlifować swoją grę.

Chyba nawet najbardziej zuchwali wróżbici nie przewidzieliby takiego przebiegu spotkania, jakiego byliśmy świadkami późnym niedzielnym wieczorem na AWF-ie – naprzeciw siebie stanęły drużyny z dwóch przeciwnych krańców tabeli. Jednak gracze Oldboys Derby III mieli już dość czekania na premierowe zwycięstwo w tym sezonie i postanowili sprawić nam wszystkim wielką niespodziankę. Mecz z KS Sandacz rozpoczęli pewni swego, co potwierdzili już w drugiej minucie spotkania. Po błędzie obrońców Sandacza przy wyprowadzaniu piłki, Rafał Bujalski przejął futbolówkę, idealnie zagrał ją do Rafała Kordowskiego, a ten strzałem zza pola karnego wyprowadził swój zespół na prowadzenie.  

Gracze Sandacza starali się jak mogli zdobyć bramkę wyrównującą, ale nie byli w stanie przebić się przez dobrze zorganizowaną defensywę Oldboys. Kiedy udało im się oddać strzał, na wysokości zadania stawał niezawodny bramkarz gospodarzy, Przemek Biały. Zespół z osiedla Derby wyprowadzał coraz to bardziej niebezpieczne kontrataki i w końcu, po szybkim wyrzucie bramkarskim, piłkę ze środka pola otrzymał Marcin Chmielewski. Zagrał ją wzdłuż linii do Bujalskiego, który płaskim strzałem po dalszym słupku podwyższył prowadzenie. Trzecie trafienie padło po akcji Kordowski – Bujalski, kiedy to ten pierwszy trafił do pustej bramki po płaskim dograniu drugiego z lewego skrzydła.  

Starania Sandacza o poprawę wyniku przyniosły efekt dopiero w końcówce pierwszej połowy. Świetne dośrodkowanie z rzutu rożnego Pawła Podkonia wykorzystał Aleksander Olender, który główkował w okienko bramki rywali. Po przerwie to gracze Sandacza zaczęli dochodzić do głosu, kreując więcej sytuacji, jakby odzyskali wiarę w zdobycie korzystnego wyniku. Pięć minut drugiej połowy wystarczyło im do zdobycia bramki kontaktowej. Olender zagrał głową w stronę wbiegającego na wolne pole Podkonia, a ten delikatnie dotknął futbolówkę, która wtoczyła się do bramki.  

Kiedy wydawało się, że kontrola nad meczem wymyka się Oldboyom z rąk, ponownie z pomocą przyszedł bohater tego starcia, Rafał Kordowski, którego zagranie piętką na gola zamienił Bujalski. Wynik meczu ustalił z najbliższej odległości sam Kordowski, wykorzystując fenomenalne zgranie piłki barkiem Chmielewskiego. Na siedem minut przed końcem spotkania za wślizg Daniela Marczewskiego (za który zobaczył żółtą kartkę) podyktowany został rzut karny dla gospodarzy. Niestety, Rafał Kordowski przegrał wojnę nerwów z bramkarzem Sandacza, Pawłem Kycem, który bezbłędnie wyczuł intencje strzelca.  

To nie była jednak ostatnia „jedenastka” w tym meczu, ponieważ chwilę później za faul we własnym polu karnym żółtą kartkę otrzymał Przemek Biały. Strzał Kacpra Zająca obił jednak tylko poprzeczkę. Wynik 5:2 dla gospodarzy może szokować, ale należy oddać, że gracze Oldboys Derby świetnie realizowali swoje założenia meczowe, a KS Sandacz zwyczajnie nie zrobił wystarczająco dużo, by zdobyć punkty w tym spotkaniu.

Jak trudne bywają powroty do formy po zimowej przerwie, wiedzą chyba wszyscy, a przy okazji wznowienia rozgrywek Ligi Fanów przekonali się o tym dość boleśnie zawodnicy okupującego najniższy stopień podium 13. Ligi, CWKS Ferajna Warszawa. Choć przed wyjściem na boisko to właśnie w tym zespole wielu upatrywało faworyta meczu z Green Teamem, to w rzeczywistości miało miejsce coś zupełnie odwrotnego.  

Od początku sprawy nie układały się po myśli CWKS-u – nie dość, że w ich kadrze brakowało nominalnych bramkarzy, to jeszcze doszły do tego spóźnienia kilku graczy z pola, przez co zmuszeni byli rozpocząć zmagania grając jednego mniej. Green Team wykorzystał więc doskonałą okazję, by narzucić swoje warunki gry, a już pierwsze minuty spotkania uświadomiły nam, jak jednostronny mecz nas czeka.  

Pierwsze trafienie to podanie z głębi pola Marcina Rudnickiego, które na gola zamienił Michał Kaźmierczak. Niedługo później Ferajna cieszyła się z wyrównującej bramki Bartka Puchalskiego, lecz niestety były to miłe złego początki. Pozostała część pierwszej połowy to koncert w wykonaniu piłkarzy gospodarzy – trafienia zaliczali kolejno Gurbiel, Rożek i Kurowski, po mniej lub bardziej imponujących akcjach ofensywnych.  

Nie pomógł nawet fakt, że do CWKS-u zdążyli już dołączyć spóźnialscy i zespół nie musiał grać w osłabieniu. Sfrustrowani wynikiem i coraz bardziej opadający z sił gracze Ferajny popełniali kolejne błędy, czego owocem była podyktowana za faul w polu karnym „jedenastka”, którą z zimną krwią wykorzystał Rudnicki. Zaraz potem, na 6:1 do przerwy po podaniu Jakubowskiego, bramkę zdobył Krystian Szkop.  

Druga połowa nie różniła się zanadto od pierwszej, bo wciąż bramki zdobywali tylko gospodarze, skrzętnie wykorzystując pomyłki rywali. Po golach Kurowskiego, Kaźmierczaka i Kuny (bramka ostatniego z panów to lob główką nad bramkarzem) mieliśmy aż 9:1, a Łukasz Jakubowski okrasił swój występ już trzecią asystą.  

O tym, że nie był to dzień graczy gości, świadczy choćby nietrafiony przez Patryka Szerszenia rzut karny, aczkolwiek należy pochwalić niezawodnego na bramce Sebastiana Durańskiego, który doskonale przewidział, gdzie będzie strzelał przeciwnik. Dwie ostatnie bramki po ładnych akcjach zespołowych zdobyli Kurowski, kompletując tym samym hat-tricka, oraz Jacek Grubiel.  

Na tak srogi wymiar porażki, jaką doznała drużyna CWKS Ferajna Warszawa, znalazłoby się wiele wymówek, na przykład brak tak istotnych dla ich układanki postaci jak Mikołaj Szymański czy Dominik Turos. Niemniej jednak w tym spotkaniu widać było, że zwyczajnie nie dojechali na mecz nie tylko personalnie, ale i w dużej mierze mentalnie. Mamy nadzieję, że ta wpadka posłuży im za zimny prysznic i w kolejnych meczach będziemy mogli oglądać taką Ferajnę, na jaką z przyjemnością patrzyło się jesienią.  

14 Liga

Jednym z porannych zmagań w 14. lidze otwierających rundę wiosenną był mecz Zaruby United z Cockpit Country. Goście, którzy w rundzie jesiennej potrafili zagrać bardzo dobre mecze, niestety tego dnia byli w słabej dyspozycji. Zupełnie inaczej prezentowali się gospodarze. W ich szeregach zdecydowanym liderem był Aleksei Sudziankou, który pewnymi, celnymi i nie do obrony strzałami zaskakiwał bramkarza przeciwników.

Pierwsza połowa w wykonaniu pomarańczowych koszulek nie była jeszcze taka zła. Mieli swoje sytuacje, akcje w przewadze, ale brakowało konkretów i dobrego wykończenia. Dodatkowo świetnymi interwencjami popisał się bramkarz i kapitan zespołu, Łukasz Kulesza, dzięki czemu pierwsza część spotkania zakończyła się wynikiem 3:0, a jego drużyna mogła cieszyć się czystym kontem.

Druga część spotkania to niestety jednostronny mecz. Mimo zdobytych dwóch goli przez gości, cała inicjatywa została przejęta przez gospodarzy, a niesamowity Aleksei Sudziankou zdobył łącznie aż 6 goli! Mecz zakończył się wynikiem 9:2, co, patrząc na przebieg spotkania, było wynikiem sprawiedliwym. Zaruby zagrały jeden z najlepszych meczów w sezonie, podczas gdy Cockpit wręcz przeciwnie.

W pierwszym starciu Sultana z Synami Księdza gospodarze zdecydowanie zdominowali rywalizację, wygrywając 6:2. Tym razem w meczu rewanżowym goście liczyli na odmianę losów spotkania i zaczęli z pełną koncentracją. Strzelanie otworzył Damian Węgierek, który pięknym strzałem pokonał bramkarza rywali. Następnie odpowiedzieli rywale, a Yakubowi udało się zdobyć gola z rzutu wolnego, wyrównując na 1:1. Mimo straty prowadzenia, Synowie Księdza zaledwie minutę później ponownie objęli prowadzenie. Kolejne minuty to ponowne zmiany wyniku, a po trafieniu Yakuba Jr, Łukasz Gonta ustalił wynik pierwszej połowy na 2:3. 

Po przerwie goście zaczęli wyraźnie dominować, zdobywając następne dwie bramki. Najpierw Mateusz Gołębiewski trafił na 2:4, a chwilę potem Paweł Sudowski dołożył kolejnego gola, podwyższając prowadzenie na 2:5 w około 32 minucie. Kiedy wszystko wydawało się już przesądzone, do głosu ponownie doszli zawodnicy Sultana. Kamol Obidov zdobył bramkę kontaktową po rzucie rożnym, a E.Jurabek, chwilę później, zmniejszył stratę do 4:5. Mimo nerwowej końcówki, goście utrzymali przewagę i spotkanie zakończyło się ich zwycięstwem 4:5.

Po rundzie wiosennej żadna z tych drużyn nie mogła cieszyć się ze swojego wyniku końcowego. Turkmens oraz Nieuchwytni zakończyli zmagania w strefie spadkowej. Ostatnią lokatę zajęli goście, którzy zgromadzili zaledwie 3 punkty, podczas gdy gospodarze zdobyli 12 oczek, kończąc rozgrywki na 6. pozycji.

Mimo iż Turkmens był faworytem, to drużyna Marka Szklennika rozpoczęła mecz rewelacyjnie. W ciągu 7 minut prowadzili już 3:0. W środku pola brylował Oleksii Kyselov, który był zdecydowanie najlepszy na boisku. Swoje umiejętności techniczne pokazywał, mijając rywali i strzelając bramki. Niespodziewanie w szeregach Turkmensów doszło do przebudzenia i zdołali odrobić straty, zmniejszając wynik na 3:2 tuż przed końcem pierwszej połowy.

Ostatnie 10 minut pierwszej części były bardzo zacięte. Wiele sytuacji zostało zmarnowanych, ale to gospodarze okazali się być skuteczniejsi. Druga połowa to zupełnie inny mecz. W szeregach Nieuchwytnych wdarło się zamieszanie i chaos. Tracili wiele bramek po własnych błędach, dając przeciwnikowi prezenty w postaci podań pod własną bramką. Na około 10 minut przed końcem mieliśmy remis 5:5.

Widać było po obu drużynach, że żadna z nich łatwo skóry nie sprzeda, ale to znów drużyna w czerwonych barwach okazała się być tą skuteczniejszą, zdobywając aż 4 bramki. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 9:5. Po tak dobrym początku Nieuchwytnych raczej nikt się takiego finału nie spodziewał.

FC Vikersonn II i Sokil to drużyny znajdujące się w górze tabeli, więc zapowiadało się na niezwykle emocjonujące spotkanie. I choć emocji nie zabrakło, trochę zawiedliśmy się postawą gospodarzy. Goście kompletnie zdominowali pierwszą połowę spotkania. Gwiazdą wyróżniającą się tego dnia był Viacheslav Tkachuk – motor napędowy swojego zespołu, lider, pewny zarówno w ataku, jak i w obronie, walczący do ostatniej sekundy. Każda drużyna chciałaby mieć w swojej kadrze takiego zawodnika.

W drugiej odsłonie mecz stał się znacznie bardziej wyrównany. Ekipa Vikersonn zaczęła przejmować inicjatywę, lecz oprócz poprawy w defensywie, niestety dla nich, z przodu nie zmieniło się zbyt wiele. Raptem dwie bramki w całym meczu nie świadczą najlepiej o dyspozycji ofensywy lidera po 9. kolejkach tej ligi. Z drugiej strony drużyna Sokila miała w tym meczu aż 5 różnych strzelców goli, co tylko świadczy o wszechstronności tego zespołu.

To cenne zwycięstwo dało ekipie gości trzy punkty i awans o dwa miejsca w tabeli, zajmując fotel lidera. 1. miejsce osiągnęli kosztem gospodarzy, którzy, mimo porażki, z pewnością jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa w tej lidze. Obecnie obie drużyny mają tę samą liczbę punktów, co zapowiada bardzo zaciętą rywalizację do samego końca na tym poziomie rozgrywkowym.

15 Liga

Starcie pomiędzy FC Babice a Santiago Remberteu wyglądało na bardzo atrakcyjne. I to się potwierdziło, bo mimo że goście byli faworytami tego meczu, to gospodarze po raz kolejny udowodnili, że potrafią sprawić niespodziankę.

Spotkanie rozpoczęło się od błyskawicznego trafienia Santiago. Już w 3. minucie Piotr Wójtowicz sprytnie wykorzystał nieuwagę rywali i bez czekania na gwizdek wykonał rzut wolny, umieszczając piłkę w siatce. Odpowiedź Babic przyszła szybko – trzy minuty później Mikołaj Stankiewicz strzałem przy słupku doprowadził do wyrównania. Od tego momentu gospodarze przejęli inicjatywę, a Stankiewicz dołożył dwa kolejne trafienia, wyprowadzając swoją drużynę na prowadzenie 3:1. 

Santiago starało się wrócić do gry, a nadzieję przywrócił ponownie Wójtowicz, który po raz kolejny popisał się skutecznym uderzeniem z rzutu wolnego. To jednak tylko rozzłościło zawodników z Babic, którzy jeszcze przed przerwą podwyższyli wynik na 5:2, ostatecznie kończąc pierwszą połowę wynikiem 6:3.

Druga część meczu nie przyniosła zmiany w obrazie gry. FC Babice kontynuowały swoją ofensywną dominację, a prawdziwy koncert dali Mikołaj Stankiewicz oraz Maciej Radoń. Pierwszy zakończył spotkanie z czterema bramkami, drugi dołożył pięć trafień, przypieczętowując efektowne zwycięstwo swojej drużyny. Choć Piotr Wójtowicz starał się ciągnąć grę Santiago i zdobył łącznie cztery gole, to jego indywidualny popis nie wystarczył, by odwrócić losy meczu. 

Ostatecznie FC Babice triumfowały 10:6, awansując o jedno miejsce w tabeli. Santiago Remberteu mimo porażki utrzymało pozycję lidera, ale ich przewaga nad resztą stawki stopniała.

Trudno było oczekiwać w tym meczu innego rezultatu, aniżeli pewnego zwycięstwa Azerów. I choć do przerwy gracze okupujący dół tabeli mogli łudzić się o zdobycz punktową, wszak na przerwę schodzili z "tylko" jedną bramką w plecy (1:2), tak niestety druga odsłona obnażyła braki – szczególnie chyba wydolnościowe – wśród graczy warszawskich Pistons. Bramki dla zespołu z Azerbejdżanu rozłożyły się dość równomiernie, ale to nie zawodnik z pola, a bramkarz został wybrany MVP spotkania. Mowa o niezawodnym Orkaanie Huseynowie. Dzięki jego pewnej grze Karabakh spokojnie dowiózł trzy punkty aż do kończącego gwizdka autorstwa – a jakże, jak Arena Grenady, to rzecz oczywista – Bębna, znaczy się Artura Bębeńskiego. Tym samym Azerowie, dzięki temu zwycięstwu, nadal mogą wierzyć, że podczas czerwcowej gali na Stadionie Legii Warszawa to właśnie oni dumnie wkroczą na ligowe podium piętnastej ligi. Będzie ku temu wyboista droga, ale nie niemożliwa i nie w postaci mrzonek. Natomiast co się tyczy Pistons, tu wydaje się pozostała jedynie walka z Partyzantem Włochy, ażeby nie być ostatnią ekipą zamykającą ligową stawkę. Ktoś powie, że mało to prestiżowe, ale wystarczy obrócić tabelę i mamy pasjonujący pościg o mistrza, przecież to proste!

Debiutujący na poziomie 15. ligi drugi zespół A.D.S Scorpion's podejmował wicelidera – Elitarnych Gocław. Początek meczu należał do zawodników z Gocławia, którzy konsekwentnie testowali czujność bramkarza gospodarzy. Ten jednak nie dawał się zaskoczyć, a po chwilowej dominacji faworytów to drużyna trenera Kałuskiego zaczęła odważniej stawiać kroki na boisku. W efekcie pojawiło się kilka naprawdę dogodnych sytuacji dla napastników A.D.S Scorpion's. Cała pierwsza połowa przebiegała w podobnym rytmie – kilka minut dominacji jednej ekipy, a następnie kolejne szanse drugiej strony. Niestety, brakowało ostatniego podania lub skutecznie interweniowali bramkarze, zwłaszcza Damian Sewerynek ze Skorpionów. Pierwsza połowa zakończyła się bez bramek.

Druga połowa przebiegała w podobnym tempie, ale tym razem padły bramki. Za każdym razem, gdy Elitarni Gocław wychodzili na prowadzenie, gospodarze odpowiadali swoim trafieniem. W samej końcówce meczu, w ostatniej minucie, Elitarni przeprowadzili decydującą akcję. Po dynamicznym ataku jeden z ich napastników został sfaulowany w polu karnym, a sędzia podyktował rzut karny. Marcin Bielski pewnie wykorzystał okazję, dzięki czemu Elitarni Gocław wygrali 4:3, zrównując się punktami z najgroźniejszymi rywalami w walce o mistrzostwo.

Pierwszy mecz rundy rewanżowej w 15. Lidze Fanów przyniósł prawdziwy pokaz siły w wykonaniu FC Mocny Narket. Gospodarze, którzy mimo porażki w pierwszym starciu z Partyzantem Włochy byli faworytami tego spotkania, od samego początku narzucili swoje warunki. Już w 2. minucie po precyzyjnym podaniu po ziemi z rzutu rożnego Konrada Szuflińskiego, Dawid Brzeziński otworzył wynik meczu. 

Goście błyskawicznie odpowiedzieli – Adam Pachuta wykorzystał błąd w defensywie i wyrównał na 1:1. To jednak było wszystko, na co było stać Partyzanta w pierwszej połowie. FC Mocny Narket całkowicie przejął kontrolę, a Brzeziński rozgrywał prawdziwy koncert strzelecki. Jeszcze przed przerwą dołożył 4 trafienia, a jego drużyna schodziła na przerwę z komfortowym prowadzeniem 6:1.

Druga połowa nie przyniosła żadnych niespodzianek. Gospodarze grali swoje, a Brzeziński kontynuował strzelanie. Partyzant próbował odpowiadać, a wyróżniającą się postacią była Ola Pastuszko, która popisała się dwoma pięknymi trafieniami zza pola karnego. To jednak nie wystarczyło na rozpędzony FC Mocny Narket. 

Brzeziński zakończył mecz z niesamowitym dorobkiem – potrójnym hat-trickiem i asystą! Ostateczny wynik to 13:3, a dzięki temu zwycięstwu gospodarze wykorzystali potknięcie lidera. Do pierwszego miejsca tracą już tylko 3 punkty, a do końca sezonu pozostało jeszcze 8 kolejek, dzięki czemu walka o awans zapowiada się niezwykle emocjonująco.

16 Liga

Niezastąpiony na mapie lig sześcioosobowych Adrian Kanigowski wraca do gry z nową-starą drużyną, kilkoma starymi znajomymi i nowymi nadziejami na sukcesy, przynajmniej dorównujące tym, które odnosił z Graczami Gorszego Sortu. Elekcyjna FC – a więc drużyna, którą poznaliśmy w lidze letniej – zmierzyła się z całkowicie nową ekipą Gawulon FC, o której przed meczem wiedzieliśmy niewiele.  

Początek spotkania należał do Gawulonu, którego przebojowość, szybkość i umiejętności dryblingu robiły ogromne wrażenie. Goście szybko objęli prowadzenie, a ich kolejne akcje potwierdzały, że prezentują wysoki poziom piłkarski. Mimo wyraźnej przewagi do przerwy prowadzili jednak tylko dwoma bramkami.  

Po zmianie stron Elekcyjna FC zaczęła wyglądać znacznie lepiej, a pierwsze skrzypce grał Jakub Mydłowiecki – autor aż czterech bramek w tym meczu. Niestety dla Adriana Kanigowskiego i jego drużyny, Gawulon dysponował większą jakością piłkarską i ostatecznie wygrał 6:5.  

Elekcyjna FC mimo porażki pokazała się z dobrej strony i na pewno będzie liczyć się w walce o medale w nowo utworzonej lidze. Natomiast Gawulon FC, jeśli utrzyma poziom zaprezentowany w tym meczu, może śmiało celować w złote medale.

Wystartowała nowa, jednorundowa 16. liga! To rozgrywki, które wyróżniają się specyfiką, ponieważ trudno w nich umieścić zespoły o podobnym poziomie umiejętności. W tej lidze spotkać można zarówno drużyny bardzo mocne, jak i takie, które w przyszłym sezonie będą grać w niższych ligach (o ile takowe powstaną). Z niecierpliwością czekaliśmy więc na inaugurację. Na pierwszy ogień poszły drużyny Nagel i White Foxes.  

O ile o pierwszych coś już wiedzieliśmy, bo wcześniej mogliśmy ich oglądać na naszych boiskach, o tyle White Foxes były dla nas sporą zagadką. Mecz lepiej rozpoczęli zawodnicy Nagela, głównie dzięki sprytowi Kamila Komorowskiego, który otworzył wynik spotkania strzałem z rzutu wolnego. Goście, niezrażeni utratą bramki, szukali okazji do wyrównania, ale bramkarz gospodarzy spisywał się czujnie. Na kolejnego gola czekaliśmy do 14. minuty, kiedy to kapitan Lisów, po niefortunnym zagraniu, pokonał własnego bramkarza, zaliczając bramkę samobójczą.  

W końcu goście doczekali się trafienia do właściwej siatki, jednak chwilę później Nagel ponownie wyszedł na dwubramkowe prowadzenie, które utrzymało się do końca pierwszej części. Po zmianie stron gospodarze powiększyli przewagę do 4:1 po koronkowej akcji Przybylski – Komorowski i wydawało się, że Nagel kontroluje mecz i nic złego już się nie wydarzy. Nic bardziej mylnego!  

Łukasz Borkowski dał Lisom sygnał do ataku kapitalnym strzałem niemal z połowy boiska. Ten gol podziałał nadzwyczaj dobrze, bo na 10 minut przed końcem spotkania goście doprowadzili do remisu 4:4! Jednak Nagel miał w swoich szeregach Kamila Komorowskiego, który z rzutu wolnego potrafił czynić cuda. Jego dwa trafienia w końcówce meczu (w całym spotkaniu trzykrotnie zdobywał bramkę z tego stałego fragmentu) pozwoliły gospodarzom na zdobycie swoich premierowych 3 punktów.  

White Foxes, mimo porażki, pozostawiły po sobie dobre wrażenie i jesteśmy przekonani, że z każdą kolejką będą się rozkręcać.

Ministerstwo do spraw ostrzegania (MDSO) przed nawałnicami zaspało z alertem, gdyż nikt nie ostrzegał przed tak potężnym gradobiciem na obiektach Areny Grenady. Największą ofiarą tegoż kataklizmu? Cóż, bez krzty wątpliwości zawodnicy KP Syrenka. Weryfikacja niestety była brutalna i pozostaje mieć nadzieję, że to Obcy byli aż tacy silni, a nie Syrenka tak odstająca i ciałem... wyObcowana. Oby w następnych starciach KPS wzięło się w garść, inaczej okulary jednego z zawodników tej sympatycznej ekipy będą potrzebne, ażeby wytężyć wzrok i przy liczbie bramek Syrenki odnaleźć jakąś satysfakcjonującą cyfrę. A już tak na poważnie – panowie – głowa do góry! Nie takie ekipy, z całym szacunkiem, miewały gorsze mecze, aby potem wrócić w blasku chwały i dumy. Dobrym przykładem może być drużyna Synowie Księdza z czternastej ligi, która zaczęła przygodę z Ligą Fanów tragicznie, a obecnie jest tuż tuż za podium! Tego też życzymy temu zespołowi. Co zaś się tyczy zielono-czarnych, możemy tylko przyklasnąć oraz pogratulować takiego otwarcia. To był prawdziwy strzelecki spektakl, a wynik musi robić wrażenie, ba! Spośród ponad 80 meczów, to właśnie ten rezultat był wynikiem największym! Łeb w łeb poszliście w korespondencyjnym pojedynku z trzecioligowcami (Husaria Mokotów II 27:2 RCD Los Rogalos), ale to właśnie Wy, o dwa gole, wygraliście ten wyścig. Brawo! Aż przy szesnastu golach bezpośredni udział miał Ivan Chernukha, który został wybrany również MVP meczu, gratulacje!

W inauguracyjnej kolejce 16. Ligi Fanów zmierzyły się rezerwy Kresowii Warszawa oraz FC Łazarski – drużyna o niezwykle barwnej historii, która w swoim debiutanckim sezonie zajęła pierwsze miejsce, by następnie dwukrotnie kończyć rozgrywki na dnie tabeli. 

Spotkanie rozpoczęło się pod dyktando gospodarzy. Kresowia II od pierwszych minut częściej utrzymywała się przy piłce i lepiej konstruowała akcje ofensywne. Przewaga ta przyniosła efekty w 10. minucie – Władysław Ejsmont popisał się efektownym rajdem w polu karnym, minął dwóch rywali i pewnym strzałem otworzył wynik meczu. Gospodarze poszli za ciosem i już siedem minut później podwyższyli prowadzenie. Tym razem na listę strzelców wpisał się Aleksander Martyniuk, który skutecznie zamknął dobrze rozegraną akcję swojego zespołu.

Końcówka pierwszej połowy należała jednak do gości. FC Łazarski po wielu próbach w końcu znalazł drogę do siatki i zmniejszył straty, ustalając wynik do przerwy na 2:1.

Druga połowa zaczęła się fatalnie dla gospodarzy. Już w 29. minucie niefortunna interwencja jednego z obrońców Kresowii sprawiła, że piłka trafiła wprost pod nogi Atahana Subutaya, który nie zmarnował dogodnej okazji i doprowadził do remisu. 

W dalszej części spotkania obie drużyny walczyły o zwycięstwo, ale żadna nie była w stanie przechylić szali na swoją korzyść. Ostatecznie remis 2:2 był sprawiedliwym odzwierciedleniem wyrównanego poziomu obu ekip.

10. kolejka dla większości Ligi Fanów była jednocześnie kolejką numer jeden dla nowo powstałego, ostatniego poziomu rozgrywkowego, gdzie wiele ekip jest całkiem nowych dla naszych struktur i dopiero poznajemy, na co je stać. I trzeba przyznać, że w aspekcie sportowym rywalizacja między drużynami Grajków i Kopaczy oraz FC Ukrainian Devils stała na poziomie co najmniej kilku lig wyższym.

Od początku spotkania oba zespoły przeprowadzały ciekawe i przemyślane akcje, nie robiąc sobie nic z psującej się pogody i mżawki „nawilżającej” boisko. W końcu jednak element pogodowy dał o sobie znać przy pierwszej bramce dla gospodarzy – precyzyjny strzał Przemka Nieszporka po dalszym słupku zdawał się być pod kontrolą Vladyslava Voskaniana, a mimo to śliska murawa zrobiła swoje i piłka znalazła drogę do siatki po jego rękawicy.

Mimo dość wyrównanego starcia, tylko jedna ze stron przekuwała swoje atuty na faktyczne trafienia – Grajki i Kopacze wydawali się nieco mniej nerwowi i w swoich poczynaniach charakteryzowali się większą cierpliwością, spokojem i chłodną głową. Cztery minuty po bramce otwierającej wynik meczu, po asyście Huberta Krzemińskiego, piłkę do bramki wpakował Bartek Wierzchowski, zakładając bramkarzowi „siatkę”, a zaledwie trzy minuty później mieliśmy już 3:0, kiedy to podanie Nieszporka wykorzystał Krzemiński.

Gospodarze nie zwalniali tempa i cierpliwie czekając na moment nieuwagi, przeprowadzili zabójczą kontrę zakończoną drugą bramką Wierzchowskiego. W końcówce pierwszej połowy swój akcent dołożyli wreszcie piłkarze drużyny ukraińskiej – zejściem do prawej nogi i strzałem w okienko nie do obrony popisał się Volodymir Lazaruk.

Po wznowieniu gry, zasilana graczami z ławki rezerwowej ekipa gości zdawała się coraz mocniej wierzyć w odwrócenie losów tej potyczki. Bardzo dużo pracy w defensywie mieli stoperzy Grajków i Kopaczy – Paweł Krośko i Kamil Wójcik, którzy bardziej niż przedtem musieli mieć się na baczności, blokując kilka groźnych strzałów na bramkę Łukasza Wardy.

Ukrainian Devils dopięli swego, gdy wślizgu w polu karnym dopuściła się strona gospodarzy i podyktowany rzut karny na bramkę zamienił Vitalii Buzuliak. Lecz radość ta nie trwała zbyt długo, bowiem do sytuacji strzeleckiej doszedł Nieszporek, który najpierw trafił wprost w bramkarza, a potem skutecznie wykorzystał dobitkę.

Ostatnie minuty meczu zaczęły dawać się we znaki pozbawionej rezerwowych drużynie w białych koszulkach - w krótkim czasie dała sobie strzelić dwa gole, przez co ich zaliczka stopniała do jednobramkowej przewagi nad zespołem Lazaruka, który właśnie skompletował hat-tricka.

W ostatniej akcji meczu to jednak gospodarze zadali ostateczny cios, kiedy to wyrastający na lidera tego zespołu Nieszporek obsłużył podaniem Huberta Krzemińskiego, który ustalił wynik tego widowiska na 6:4.

Oceniając te zmagania, można z dużą dozą pewności stwierdzić, że przed nami sporo ciekawych starć z udziałem obu ekip, które będzie można w ciemno wytypować do walki o podium 16. Ligi.

Facebook

Reklama

Tabela

Social Media

Youtube

Reklama