RAPORT MECZOWY - 8.KOLEJKA
Nie będziemy ukrywać, że po meczach 8.kolejki Ligi Letniej trochę odetchnęliśmy z ulgą. Zależało nam bowiem, by nie wszystkie najważniejsze rozstrzygnięcia zapadły podczas przedostatniej serii gier i na nasze szczęście - tak właśnie było. W niedzielę mogliśmy bowiem poznać aż trzech mistrzów poszczególnych poziomów rozgrywkowych, ale ostatecznie poznamy ich dopiero w finałową niedzielę!
W przedostatniej kolejce Ligi Letniej zmagania na poziomie pierwszej ligi otwierało spotkanie FC Otamanów z FC Kebavitą. Ewentualna porażka gości mogłaby pozbawić ich szans na podium, ponieważ pierwsze cztery zespoły odskoczyły znacząco reszcie stawki. Od początku meczu obie drużyny ruszyły do ataku próbując jak najszybciej otworzyć wynik. I już kilka minut po rozpoczęciu gospodarze jako pierwsi posłali piłkę między słupki i wyszli na prowadzenie. FC Kebavita jednak nie przejęła się za bardzo utratą bramki. Przez całą drużynę przemawiało doświadczenie rozgrywkowe i świadomość, że zaraz wszystko może odwrócić się na ich korzyść. FC Otamany nie zdejmowały nogi z gazu. Po krótkim rozegraniu rzutu wolnego podwyższyli prowadzenie na 2:0. Mimo to zawodnicy FC Kebavity byli pewni swoich umiejętności i czekali na dogodną okazję, aby pokonać bramkarza rywali. Nie musieli czekać na nią zbyt długo, bo szybko piłkę w siatce umieścił Nnamani. Goście złapali kontakt i jeszcze gorliwiej dążyli do wyrównania. Bramkarz gospodarzy często wychodził wysoko przy ataku pozycyjnym, co po przejęciu piłki wykorzystał Aziz przerzucając nad nim futbolówkę. Przez kolejne minuty mogliśmy oglądać dojrzałą piłkę, w której było dużo dokładności oraz spokoju. Bardzo dobre dośrodkowanie wykorzystał Didenko, który dał ponowne prowadzenie Otamanom. Gospodarze chcieli pójść za ciosem i udało podwyższyć się im wynik na 4:2 wykorzystując luki w formacji defensywnej rywali. W ostatnich minutach pierwszej połowy FC Kebavita zepchnęła przeciwników w ich własne pole karne. Bierność w defensywie Otamanów dała im bramkę kontaktową w tym spotkaniu. Po przerwie doszło do wielu emocjonujących momentów. Przewaga gości od pierwszych minut po wznowieniu gry pozwoliła im wyrównać, a następne objąć pierwsze prowadzenie w meczu. Kolejne minuty były wyrównane i każdy z zespołów strzelił po jednej bramce. Ostatnie fragmenty były przesiąknięte dramaturgią i emocjami, co sprawiało, że wspaniale się je oglądało. Ostatecznie goście wygrali 5:6, co pozwoliło im na uplasowanie się na pozycji lidera.
Narodowe Śródmieście, jeszcze zanim przystąpiło do konfrontacji z Ogniem Bielany, swój plan minimum na niedzielny wieczór zdążyło już wykonać. Podopieczni Marka Szklennika o godzinie 20:00 pokonali w zaległym spotkaniu Brygadę Progres i mogli bez większego stresu podejść do rywalizacji z jednym z faworytów do złota. Oczywiście należało wziąć pod uwagę zmęczenie, jakie na pewno nawarstwiło się w obozie Narodowców, ale nawet gdyby to był pierwszy mecz chłopaków ze Śródmieścia, to i tak faworyt byłby po drugiej stronie boiska. Tym bardziej, że Ogień miał solidny skład z Kacprem Cetlinem na czele i zamierzał zgarnąć trzy punkty, bo ich brak mógłby bardzo skomplikować życie tej drużynie w walce o tytuł. Jak widzimy po wyniku – cel udało się zrealizować, chociaż początkowo wcale nie była to droga usłana różami. Póki rywale mieli siły i póki celowniki napastników Ognia nie były wyregulowane, to tutaj było w miarę równo. Ale od stanu 3:2 dla ekipy z Bielan, zespół Janka Napiórkowskiego zanotował serię czterech trafień z rzędu, co definitywnie ustawiło mecz. Wynik 7:2 do przerwy nie pozostawiał żadnych złudzeń w kontekście wyłonienia zwycięzcy, co miało wpływ na przebieg finałowych 25 minut. Tutaj nie było forsowania tempa, nie było szaleńczych ataków i w tej odsłonie zobaczyliśmy tylko trzy bramki, gdzie o jedną więcej zdobyli gracze Ognia. Skończyło się więc na 9:3, co spowodowało, że Ogień zachował miejsce w ścisłej czołówce tabeli i wciąż może marzyć o złocie w 1.lidze wakacyjnej Ligi Fanów. Narodowemu Śródmieściu trzeba z kolei pogratulować ambicji, bo nawet jeśli rezultat mówi co innego, to oni niczego tutaj za darmo nie oddali, ale 100-minutowy wysiłek po prostu musiał się odbić na ich kondycji. Teraz trzeba już regenerować siły i powalczyć w ostatniej kolejce z Otamanami, bo jak się okazuje – trzy punkty mogą dać piąte miejsce w tabeli, a skoro tak, to trzeba o to powalczyć!
Contra od samego początku w meczu z Brygadą Progres przeważała. Częściej transportowała piłkę pod bramkę rywali, ale jej nieskuteczność musiała w pewnym momencie się zemścić. W efekcie czego to oni musieli nadrabiać stratę bramki. Wielką korzyścią gospodarzy była swoboda wyprowadzania piłki przez Mateusza Tumulca, który współpracował z Adrianem Giżyńskim. Padały bramka za bramką, żadna z ekip nie chciała odpuścić, szczególnie, że mimo przewagi Contry na papierze to Brygada potrafiła egzekwować sytuacje podbramkowe. Potrafiła się także skutecznie bronić, kiedy cały zespół gospodarzy nacierał na ich pole karne, raz nawet obrońcy wyratowali piłkę z linii, nie pozwalając na utratę gola. Do przerwy niezwykle wyrównane spotkanie i wynik 4:4 odwzorowywał realne sytuacje na boisku. Po zmianie stron doświadczenie i ogranie Contry wzięło górę. Kolejni ligowcy brali na siebie ciężar gry, więc kiedy jeden z kolegów był nieskuteczny, to zaraz drugi wchodził w jego miejsce. Brygada mimo dobrej postawy w defensywie nie była w stanie nadążyć za oponentem, dlatego też Contra w końcu odskoczyła i kontrolowała przebieg gry. Pojawiło się także więcej przestrzeni, dzięki czemu Parszewski, czy Kurpias mogli wykazać swoje atuty. Podsumowując wynik 9:6 był sprawiedliwy, praca drużynowa, cierpliwość i skuteczność pod bramką doprowadziła do tego, że to Contra skończyła mecz dodając do ligowej tabeli trzy punkty. Niezwykle ważne w kontekście końcowej układanki.
Piekielnie trudne wyzwanie stało w niedzielę przed zawodnikami Dream Team Warsaw. Nie dość, że musieli grać aż dwa spotkania, to w obydwu przypadkach ich rywalami byli uczestnicy walki o mistrzostwo. Ekipa Krystiana Kołodziejskiego podeszła jednak do sprawy bardzo ambitnie, a nie na zasadzie, że skoro pewnie i tak przegramy, to nie ma się co starać. Wręcz przeciwnie – kapitan zespołu zorganizował mocny i szeroki skład, dzięki czemu ten zespół był naprawdę konkurencyjny dla FC Prykarpatti. Zaczęło się jednak bardzo niefortunnie, bo Dream Team stracił bramkę samobójczą, ale natychmiast odpowiedział, czym udowodnił, że nie da się tutaj łatwo złamać. Chłopaki dobrze wyglądali biegowo, nie odpuszczali, ale rywal to jednak najwyższa półka i po dwóch z rzędu bramkach faworyci zbudowali sobie dość bezpieczną przewagę przed drugą połową. Ta zaczęła się jednak od fenomenalnego trafienia Rafała Grzywacza, który posłał niesamowitą bombę i nawet taki fachowiec jak Mykola Osichnyi nie miał nic do powiedzenia. Dream Team marzył o tym, by pójść za ciosem, tyle że za chwilę znowu trzeba było odrabiać dwa gole straty. I o ile na tę sytuację przegrywający znaleźli receptę, ponownie niwelując straty do najmniejszej możliwej wartości, to dalsza część spotkania toczyła się już pod dyktando ekipy z Ukrainy. Dwa gole z rzędu doprowadziły do stanu 6:3 i było jasne, że nie ma szans na jakąkolwiek niespodziankę. Ostatecznie mecz skończył się wynikiem 7:4, który nie stanowi zaskoczenia, ale warto odnotować dobrą postawę przegranych. Mieli być tutaj chłopcem do bicia, a zmusili rywala do naprawdę dużego wysiłku. I aż chciałoby się zapytać – panowie, dlaczego tak późno? Bo gdybyście takim składem przyjeżdżali wcześniej, to dziś wasza sytuacja byłaby zupełnie inna. Nie zmieniła się za to sytuacja Prykarpatti, która wciąż może marzyć o mistrzostwie i jeśli w najbliższą niedzielę wszystko potoczy się po myśli zespołu z Ukrainy, to właśnie do nich trafią złote medale w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Kto twierdzi, że pojedynki w dolnej części tabeli są nudne, nie zna się na piłce. Starcie Brygady Progres z Narodowym Śródmieściem było istną walką o przetrwanie, gdyż obie ekipy przystąpiły do tego starcia - dość nieoczekiwanie - bez zmian, co przy niemal trzydziestu stopniach ciepła mogło sugerować, że obie drużyny będą oszczędzać siły. Nic bardziej mylnego. Od pierwszych sekund tempo było wysokie, do tego stopnia, że jeden z graczy gospodarzy zdobył gola w pierwszej minucie, z tym że trafił... do własnej bramki. Spory udział w tym zamieszaniu miał Marcin Banasiak, który był również autorem asysty przy bramce na 0:2, gdy wypatrzył wychodzącego z własnej bramki Marka Reszczyńskiego, a ten huknął niemal z połowy, nie dając szans swojemu koledze po fachu. Gospodarze ocknęli się jednak po kilkunastu minutach, a szczególną rolę w powrocie do gry odegrał Staszek Królikiewicz, który najpierw potężnym strzałem pokonał golkipera "Narodowców", a w kolejnej akcji dwójkowej obsłużył ładnym podaniem Tadka Epszteina, który pewnym strzałem doprowadził do stanu 2:2. Kiedy wydawało się, że wiatr mocniej zaczął dmuchać w żagle "Brygadzistów", do akcji wkroczył duet: Mateusz Okrasa i Marcin Banasiak. Pierwszy z wymienionych graczy dwukrotnie popisywał się kunsztem strzeleckim, natomiast świetnie dysponowany tego dnia Marcin Banasiak przy obu tych trafieniach asystował, dzięki czemu goście do przerwy prowadzili 2:4. W przerwie doszło do wymuszonej roszady, gdyż kontuzjowany Darek Pliszka nie był w stanie grać w polu, a w obliczu braku zmian, stanął między słupkami, co oznaczało, że Marek Reszczyński zagra w polu. Druga połowa zaczęła się po myśli gości, którzy po golu dającym Mateuszowi Okrasie hat-tricka wyszli na prowadzenie 2:5, jednak gra dalej toczyła się wyraźnie pod dyktando gospodarzy. Zaskakująco dobrze w bramce spisywał się Darek Pliszka, jednak przy strzałach Tadka Epszteina i Staszka Królikiewicza nie miał za wiele do powiedzenia. Po tych trafieniach było tylko 4:5, a Brygada Progres cały czas napierała. Ostatecznie jednak, dzięki tytanicznej pracy całego zespołu Marka Szklennika, udało się dowieźć korzystny wynik do końca spotkania, a cenne trzy punkty oddaliły Narodowe Śródmieście od strefy spadkowej na dobre.
W pierwszej lidze na prowadzeniu są trzy drużyny z taką samą liczbą punktów, a zaraz za ich plecami na 4 miejscu plasuje się Contra, która cały czas liczy na podium w tych rozgrywkach. Dream Team Warsaw w tym sezonie gra poniżej oczekiwań i znajduje się zaraz nad strefą spadkową, dlatego pojedynek między tymi zespołami był bardzo ważny dla obu ekip. Spotkanie już od pierwszych minut meczu było wyrównane i toczone w szybkim tempie. Obie drużyny wykazywały sporo chęci do gry a to w połączeniu z silną kadrą meczową zapowiadało ciekawe widowisko. Jako pierwsi z gola cieszyli się goście, którzy za sprawą Adriana Giżyńskiego wychodzą na prowadzenie. Contra starała się długo grać piłką oraz konstruować składne akcje zespołowe. Gospodarze zepchnięci do defensywy grali z kontry i liczyli na błędy ze strony rywali. Dream Team Warsaw jeszcze przed przerwą strzela bramkę, która okazała się być ostatnią w tej części meczu. Po zmianie stron uwidoczniła się przewaga ekipy Michała Raciborskiego. Z minuty na minutę wyprowadzali groźne akcje, w których często brakowało tylko wykończenia. W 40 min meczu Radosław Parszewski po dobitce wyprowadza Contrę na prowadzenie. Był to przełomowy moment meczu, bo od niego gospodarze zupełnie się pogubili. Po chwili mieliśmy 1-3, a potem Maciej Kurpias strzela na 1-4. Gra Dream Team Warsaw posypała się kompletnie, obrona przypominała szwajcarski ser a w ataku brakowało prawdziwego killera. Spotkanie ostatecznie kończy się wynikiem 1-5, a Contra dzięki trzem punktom zbliża się do rywali i na kolejkę przed końcem rozgrywek sytuacja w tabeli 1.ligi jest fascynująca, bo aż cztery ekipy pozostają w grze o mistrzostwo!
Początek spotkania Sante z Warsaw Hunters był bardzo efektowny, obie drużyny nie oszczędzały się i mieliśmy akcje box to box, zero holowania piłki tylko ciągła presja na bramkę rywali. Od początku zarysowała się przewaga gości, którzy grali technicznie, dużo próbowali dryblingów i gry z kontry, ale to Sante było bardziej wyważone i skuteczne - mimo że jako pierwsi stracili bramkę. Przegrywający mogli jednak liczyć na swojego lidera Michała Aleksandrowicza, natomiast goście z pomocą Adriana Swatowskiego utrzymywali się w grze. Do przerwy to jednak gospodarze prowadzili 6:3. W drugiej części tego spotkania nadal mieliśmy popis pojedynczych graczy, dużo też było przechwytów, które skutkowały strzałami, zakończonymi bramkami. Żadna z ekip nic z tego sobie nie robiła, ich celem było po prostu zdobycie większej liczby bramek od przeciwnika, niezależnie od strat. Dodatkowo więcej spontaniczności pojawiło się na placu, a mniej odpowiedzialnej i ułożonej gry pozycyjnej. Sędzia nie miał za dużo pracy w tym meczu, choć zdarzały się sytuacje, gdzie musiał wskazać na wapno lub pokazać żółtą kartkę, ale ogólnie zawodnicy obu zespołów byli zdyscyplinowani. Podsumowując mecz i wygraną Sante 9:6 trzeba przyznać, że skuteczność i większy spokój spowodował, że to oni zasłużenie wygrali. Najlepiej u gospodarzy zagrał duet Michał Aleksandrowicz (6 bramek i 4 asysty) oraz Paweł Kowalski (2 bramki i 3 asysty). Z kolei u rywali Adrian Swatowski, autor 4 bramek oraz Filip Motyczyński, który zanotował 2 bramki i asystę.
Sytuacja w drugiej lidze po siedmiu kolejkach jest bardzo interesująca a różnice punktowe wyjątkowo małe. W niedzielny wieczór ekipa Playboys Warszawa podejmowała Korsarzy. Wyżej w tabeli byli gospodarze, natomiast wiemy jak wysokie umiejętności prezentuje ekipa gości, dlatego faworytem w tym meczu wydawali się być właśnie oni. Zgodnie z oczekiwaniami wynik jako pierwsi otworzyli Korsarze, składną akcję zespołową wykorzystał Beniamin Chrapowicki. Spotkanie toczyło się pod dyktando gości, którzy prowadzili grę szukając kolejnych trafień. Gospodarze starali się spokojnie czekać i groźnie, a przede wszystkim skutecznie kontratakować. Kilka minut później mieliśmy już remis, po świetnym podaniu bramkę zdobył Włodarczyk. Playboysi ruszyli za ciosem i kolejna groźna akcja przyniosła następnego gola. Tym razem piłkę do siatki skierował Szymczak i gospodarze prowadzili 2-1. Po straconym golu goście starali się odrobić jednobramkową stratę. Niestety wraz z upływem kolejnych minut brakowało im sił a co za tym idzie dokładności. Warto również wspomnieć, że Korsarze przystąpili do tego meczu bez ławki rezerwowych, co w końcowej fazie meczu mogło być jednym z czynników, który wpłynie na końcowy rezultat. Gościom co prawda udało się wyrównać, ale do końca pierwszej połowy to Playboysi dominowali i punktowali doświadczonych oponentów. Na przerwę schodziliśmy przy wyniku 4-2. Drugą odsłonę meczu od szybkiej bramki rozpoczęli gospodarze. Kacper Włodarczyk precyzyjnym strzałem ponownie pokonał bramkarza rywali i mieliśmy 5-2. Pomimo utraty sił i braku zmiennika Korsarze nie składali broni. Wynik determinował grę ofensywną a w takiej właśnie najlepiej czuli się goście. W końcówce udało im się zdobyć najpierw jedną a potem drugą bramkę, ale było to za mało żeby ugrać choćby punkt w rywalizacji z Playboysami. Dzięki wygranej ekipa Jakuba Tworka cały czas ma matematyczne szansę na mistrza 2.ligi.
Mecz Watahy z FC Patriot od pierwszych minut był utrzymywany w bardzo wysokiej temperaturze, oba zespoły mnóstwo musiały biegać, bronić blisko, ponieważ każda wolna strefa była wykorzystywana bez żadnych skrupułów. Początek na korzyść gospodarzy, którzy wysoko ruszyli na rywali, wyszli szybko na prowadzenie, po chwili presja rywali i szybki remis. Od tego momentu to goście byli konkretni w swoich poczynaniach, wiedzieli co mają robić, grali na maksa, a ze strefy rezerwowych cały czas otrzymywali podpowiedzi. Moment zdecydowanie pod kontrolą gości, którzy dwukrotnie trafili. Istotne było to, że gra była rozgrywana zgodnie z duchem fair play, mimo że było mnóstwo stykowych sytuacji. Oprócz tego warto podkreślić, że bramki jakie padały nie były przypadkowe. Gra z klepy, strzał z woleja, strzały z daleka, było wszystko! Do przerwy 3:4. Po zmianie stron pechowy samobój i znowu zaczęliśmy od remisu. Dalej była duża dynamika, wysokie tempo. Wataha miała sporo pecha, ponieważ dwukrotnie w krótkim odstępie czasowym trafiła w słupek. Następnie pojawiło się więcej nerwów i frustracji, czego efektem była żółta karta. Gospodarze dalej szukali swoich szans, byli bardziej zdyscyplinowani, a goście jakby tracili swoją przewagę fizyczną. Świetnie grał Kiełpsz, Bieniek i Salamon, którzy byli trzonem drużyny i to oni kreowali większość akcji w fazie ofensywnej. Kolejne minuty to świetna akcja skrzydłem i podanie po szerokości do pustej bramki. Goście od tego czasu grali all in, ale to się zemściło, kiedy szpilkę wbił Kiełpsz. W efekcie czego bardzo dobre spotkanie zakończyło się wynikiem 6:4.
Gracze Virtualnego Ń w meczu z After Wola od pierwszych minut narzucili swój styl gry i regulowali tempo. Mózgiem w środku pola był Patryk Zych, a w formacji ofensywnej nie miał sobie równych Szymon Kolasa. Początek spotkania to ataki gospodarzy, słupek a po chwili wyjście na prowadzenie 1:0. Następnie szybka odpowiedź After Wola, ale dwukrotnie na straży stanął Dziewulski, który uchronił od straty gola. Kolejna bramka gospodarzy, tym razem autorstwa Patrykca Zycha po podaniu Szymona Kolasy. Goście strzelili bramkę kontaktową, a po chwili z rożnego chcieli dołożyć kolejną, ale piłka zatrzymała się na słupku. Gospodarze mając szeroką kadrę ciągle rotowali, ale przy tym utrzymywali trzon drużyny, dzięki czemu akcje cały czas były w szybkim tempie, a liczne strzały zza pola karnego powodowały, że goście musieli być cały czas ”pod prądem”. W efekcie tych ciągłych ataków do przerwy Virtualni schodzili z prowadzeniem 6:1, a ostatnią bramkę z rzutu karnego wbił Szymon Kolasa. Po zmianie stron było więcej agresywności, goniący After Wola ze wsparciem swoich ludzi przebijali się coraz częściej przez obronę gospodarzy, którzy powoli tracili przewagę, jaka była widoczna w pierwszej połowie spotkania. Świetną robotę wykonywał u gości Radek Żukowski, który wyróżniał się na tle kolegów, ale bez nich by tego nie osiągnął, ponieważ grą zespołową pracowali na jego sytuacje. To był nietypowy mecz, ponieważ o ile pierwsza połowa była zdecydowanie na korzyść gospodarzy, tak drugą przegrali 4:5. Wybitne zawody rozegrali Patryk Zych oraz Szymon Kolasa, czyli liderzy zespołu. Gdyby nie pudła kolegów z drużyny ten mecz mógł się zakręcić bliżej 15 bramek gospodarzy. Finalnie spotkanie wygrali 10:6.
Starcie Młodzieżowców z EAST CREW było przysłowiowym meczem o sześć punktów, gdyż tylko trzy oczka dzieliły obie ekipy przed tym pojedynkiem, a więc przy dobrym wyniku gospodarze mogli zrównać się punktami z dotychczasowym liderem. Mieszanka różnych pokoleń w ekipie Młodzieżowców to bardzo ciekawy eksperyment, który bardzo fajnie sprawdzał się od pierwszych minut gry. Sporo zamieszania robił duet Hubert Dubiel oraz Grzesiek Maciejewski, jednak nie przekuło się to na gola. Z kolei w szeregach gości dużo zamieszania w ofensywie wprowadzał Mikhailo Fedko, a swojej okazji na zapisanie asysty ciągle szukał Bohdan Havryliv. Trzeba także wspomnieć o bardzo dobrej postawie między słupkami obu bramkarzy: Wiktora Sławińskiego oraz Ivana Soboleva. Głównie dzięki ich postawie, wynik przez większość spotkania był bezbramkowy. To się jednak zmieniło po ładnej akcji dwóch wcześniej wymienionych graczy zza wschodniej granicy, kiedy to ładnym crossem popisał się Bohdan Havryliv, a jeszcze ładniej, bo strzałem w dalsze okienko bramki, akcję wykończył Mikhailo Fedko. Do przerwy skromne 0:1, jednak było widać, że żadna z ekip nie zamierzała oddać cennych punktów w tym starciu. Po zmianie stron nieco mocniej przycisnęli Młodzieżowcy, lecz nie mogli znaleźć sposobu na dobrze spisującego się Ivana Soboleva. To czego nie byli w stanie dokonać napastnicy gospodarzy, udało się... graczowi EAST CREW. W bardzo dużym zamieszaniu w polu karnym piłka najpierw odbiła się od słupka, a następnie uderzyła w zdezorientowanego Mariana Melnyka, po czym wpadła do bramki i mieliśmy 1:1. Końcowe dziesięć minut spotkania to desperackie próby przechylenia szali na swoją stronę obu zespołów, ale wciąż świetnie spisywali się bramkarze. Ostatecznie jednak golkiper gospodarzy musiał skapitulować, gdy po podaniu Ivana Soboleva pięknym, płaskim strzałem na dalszy słupek popisał się Mikhailo Fedko! Jego trafienie ustaliło wynik spotkania na 1:2, dzięki czemu EAST CREW utrzymała pozycję lidera, którą będą musieli jednak jeszcze obronić w ostatniej kolejce!
Będące na drugim miejscu w tabeli FC Vikersonn grało przeciwko Dynamo Wołomin, które plasowało się na trzeciej pozycji. Oba zespoły dzieliła tylko różnica bramek. Pierwsza połowa jak i cały mecz była bardzo wyrównana. Gospodarze szybko, bo już w 4 minucie wyszli na prowadzenie. Ofensywna gra obu zespołów nie przyniosła wielu bramek, lecz mogliśmy oglądać dużo bardzo ładnych kontrataków. Kiedy do końca pierwszej części meczu zostało pięć minut goście doprowadzili do wyrównania i na ich nie szczęście w tej samej minucie również stracili gola. Jednobramkowa przewaga gospodarzy i wyrównana walka o każdą piłkę zapowiadała interesującą drugą połowę. Po zamianie stron mecz zrobil się jeszcze bardziej interesujący. Zawodnicy z Wołomina w 30 minucie zdołali wyrównać i nic nie zwiastowało tego, co ma się za chwilę wydarzyć. Sześć minut po doprowadzeniu do remisu goście jakby zasnęli na trzy minuty. Właśnie tyle czasu potrzebowali gospodarze, aby zadać trzy szybkie ciosy i wyjść na prowadzenie, którego już nie oddali. Goście mimo usilnych starań nie byli w stanie zdobyć już choćby jednej bramki, a minutę przed ostatnim gwizdkiem stracili jeszcze jedną, która ustaliła wynik spotkania. Dzięki tej wygranej FC Vikersonn utrzymał się na drugim miejscu i w ostatniej kolejce potrzebuje tylko remisu, aby zachować swoją pozycję. Dynamo Wołomin wciąż ma szanse na zakończenie sezonu na podium, lecz muszą wygrać z liderem i liczyć na dobre rezultaty w pozostałych spotkaniach.
Patrząc na formę obu drużyn w ostatnich tygodniach to zdecydowanym faworytem tego spotkania była drużyna Dzików z Lasu. Mecz początkowo zaczął się dość wyrównanie. Zarówno jedni jak i drudzy dążyli do szybkiego otwarcia wyniku, jednocześnie nie narażając się na kontratak. Już w 3 minucie spotkania Poniatowski wykorzystał błąd defensora gospodarzy i wyprowadził Scorpionów na prowadzenie. Z upływem kolejnych minut zaczęła się jednak klarować przewaga gospodarzy, którzy coraz częściej gościli pod bramką rywala i na efekty nie trzeba było długo czekać. Dziki doprowadziły do wyrównania stanu meczu i od tej chwili zaczęły się kłopoty ich rywali. Nie podłamała ich strata bramki, ponieważ cały czas chcieli strzelić kolejną. Drużynie trenera Kałuskiego brakowało w pewnym momencie pomysłu na grę. Do tego dochodziły coraz większe luki w formacjach, przez co rywale mogli swobodnie przemieszczać się z piłką. W odstępie trzech minut Dziki zdobyły dwie bramki, co wprowadziło nerwowość do zespołu gości. Druga połowa rozgrywała się już bardziej pod dyktando faworytów. Przeciwnicy mogli liczyć jedynie na indywidualne przebłyski, które były szybko gaszone przez defensywę Dzików. Największą zmorą Scorpionów było wyprowadzanie piłki z własnej połowy. Praktycznie każdy gol dla Dzików w drugiej odsłonie meczu padł po stracie piłki na własnej połowie przez niedokładne i zbyt nerwowe podanie w poprzek boiska. Gospodarze bezlitośnie wypunktowali błędy rywali zdobywając kolejne trafienia. Wynik spotkania na 9:1 ustalił Brodowski, wykonując potem znaną cieszynkę z popularnej gry wideo. Ta klarowna wygrana Dzików zbliżyła ich do zdobycia mistrzostwa czwartej ligi. Natomiast drużyna rezerw Scorpionów trenera Kałuskiego straciła szansę na strefę medalową...
Niewiele brakowało, a starcie Fuszerki II z Polskim Drewnem nie doszłoby do skutku, gdyż jeszcze na pięć minut przed pierwszym gwizdkiem goście mieli tylko czterech graczy w swoich szeregach. Na szczęście, w ostatniej chwili zjawiło się jeszcze dwóch zawodników, a w trakcie meczu dotarł jeden spóźnialski, dzięki czemu obejrzeliśmy bardzo ciekawe widowisko z niespodziewanymi zwrotami akcji. Zaczęło się zgodnie z przewidywaniami. Świetnie dysponowany Mateusz Nykiel najpierw samodzielnie przechwycił piłkę i przeprowadził kontrę na 1:0, a następnie, po potężnym wyrzucie z bramki Artura Macka, dopadł do piłki podwyższając na 2:0. Do tego momentu wszystko toczyło się zgodnie z przewidywaniami: Fuszerka atakowała, "Drewniaki" się broniły i próbowały kontr. Przełom nastąpił, gdy po podaniu od Roberta Sadrena od własnej bramki, piłkę przyjął Grzesiek Maciejewski, a następnie pewnie przymierzył i zmniejszył deficyt do stanu 1:2. Stały fragment gry to zawsze świetna okazja dla Pawła Szydziaka, który i tym razem podszedł do wykonania rzutu wolnego i nie zmarnował okazji. Jego piękny strzał był nie do obrony i mieliśmy 2:2. Ku zaskoczeniu wszystkich - chyba nawet samych graczy Polskiego Drewna - inicjatywa przeszła na stronę gości. Doskonale na niedokładne zagrania rywali polował Hubert Dubiel, który dwukrotnie wyłuskiwał piłkę od rywali i samodzielnie karcił rywali za straty, dzięki czemu pierwsza połowa, dość niespodziewanie, zakończyła się stanem 2:4. Ku jeszcze większemu zdziwieniu, po golu Przemka Sosnowskiego goście prowadzili już 2:5 i w pewnym momencie kapitan rywali zażartował, że "trzeba było brać tego walkowera w ciemno". Jednak sportowa postawa odpłaciła się "Fuchmistrzom" z nawiązką. Od stanu 2:5 zrobiło się naprawdę świetne widowisko, które przerodziło się w prawdziwą remontadę. Świetne zawody rozgrywali bracia Półchłopek, Łukasz i Jakub, których doskonała postawa, w tym cztery trafienia Jakuba oraz gol i asysta Łukasza sprawiły, że z trzybramkowego deficytu Fuszerka II wyszła na prowadzenie 12:6! Na listę strzelców wpisywali się także Michał Dudziński, Daniel Dudziński, Adam Piekarniczek oraz Kamil Jabłoński. Trzeba jednak podkreślić, że dysponujący szeroką kadrą gospodarze wykorzystali fakt, że goście w drugiej połowie "oddychali rękawami" i z każdą chwilą tempo ich gry spadało. Niemniej, brawo dla obu ekip za dostarczone emocje, a szczególnie dla Fuszerki II za odwrócenie losów meczu. Ostatecznie gospodarze wygrali wyraźnie 13:6, dzięki czemu utrzymali miejsce na podium, a w ostatniej kolejce powalczą o srebro!
Furduncio było stawiane w roli faworyta w pojedynku z Santiago Remberteu i jakby chcąc potwierdzić nasze przewidywania od samego początku ruszyli do zdecydowanych ataków. Dość powiedzieć, że nie minęło nawet 20 sekund meczu, a już mieliśmy 0:1 dla Canarinhos. Biorąc pod uwagę formę obu zespołów w lidze letniej można było przypuszczać, że przy takim początku tej rywalizacji czeka nas bardzo wysoki wynik. Jednak pomimo ataków, kolejna bramka dla Brazylijczyków padła dopiero w 8 minucie, przy czym znów był to bardziej prezent od obrońcy gospodarzy niż składna akcja gości. Z biegiem czasu gra Santiago Remberteu zaczęła się układać i co więcej - udało im się po kontrze zdobyć bramkę kontaktową, a chwilę później mieli nawet szansę na remis! To było ostrzeżenie dla Furduncio, że mecz jeszcze nie jest wygrany i na pewno nie można zlekceważyć przeciwnika. Gospodarze mieli dobry okres gry, szkoda że nie wykorzystali wtedy w większym stopniu Mateusza Wodnickiego, który był największym zagrożeniem dla rywali. Problem w tym, że znów zbyt frywolna gra w defensywie poskutkowała następnym trafieniem dla Furduncio. Kolejna prosta strata przed własnym polem karnym została wykorzystana z zimną krwią przez Douglasa Mesquita i właściwie od tego momentu gospodarze na dobre stracili kontakt z przeciwnikiem. Na domiar złego, goście jeszcze przed przerwą podwyższyli na 1:4. W drugiej części graczy Santiago stać było jeszcze na jeden zryw i gola na 2:4, ale był to już ostatni taki akcent w ich wykonaniu. Za to Brazylijczycy trafili do bramki jeszcze trzykrotnie i zasłużenie dopisali sobie 3 pkt w ligowej tabeli. Gospodarze wciąż pozostają bez choćby jednego "oczka" i przed nimi ostatnia szansa, by coś w tej kwestii zmienić. Jednak przede wszystkim jeśli liczą na jakąkolwiek zdobycz z meczu ze Scorpionsami muszą być bardziej skoncentrowani w defensywie, by nie rozdawać tylu prezentów, szczególnie w kluczowych momentach spotkania.
Obie drużyny podchodziły to tego spotkania w zupełnie różnych nastrojach. Gospodarze po czterech porażkach z rzędu i już bez szans na zajęcie wysokiego miejsca w tabeli i goście z Osiedla Derby, opromienieni trzema zwycięstwami w ostatnich trzech meczach. Już od samego początku było widać, że w tym spotkaniu nie będzie kalkulowania i oba zespoły nastawione są na grę o pełną pulę. Akcje przenosiły się od jednego pola karnego do drugiego, a bramkarze obu ekip musieli od pierwszego gwizdka być w pełni skoncentrowani, bo na brak pracy nie mogli narzekać. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli zawodnicy Oldboys Derby, ale ich radość nie trwała zbyt długo, bo dosłownie parę minut później golkiper Rodziny Soprano skutecznie uruchomił kontrę, którą precyzyjnym strzałem wykończył Krzysiek Kulibski. Choć spotkanie było rozgrywane w naprawę niezłym tempie i obu zespołom nie brakowało okazji do zdobycia gola, po 25 minutach utrzymywał się wynik 1:1. W drugiej części coraz mocniej zaczęła się zarysowywać przewaga gospodarzy i kolejny gol dla teamu Grześka Bogdańskiego wisiał w powietrzu, bo o ile bramkarz Rodziny Soprano nie był już tak często angażowany do obrony swojej bramki jak w pierwszej połowie, o tyle Michał Piątkowski nie narzekał na nudę. Jednak i on musiał skapitulować, co gorsza dla jego zespołu, w okolicach 40 minuty aż trzykrotnie wyciągał piłkę z siatki w przeciągu zaledwie 5 minut. Przy traconych bramkach nie miał nic do powiedzenia, a już szczególnie w sytuacji, gdy po stracie jednego z Oldbojów ruszyło na niego aż trzech zawodników rywala. Warto też dodać, że wszystkie cztery trafienia gospodarzy były autorstwa Krzyśka Kulibskiego, który tym samym nawiązał do swoich najlepszych występów. Oldboysom udało się jedynie zmniejszyć rozmiary porażki do stanu 4:2 w samej końcówce. Rodzina Soprano tym samym przerwała złą passę, przy okazji pozbawiając Oldbojów szans na zajęcie podium w lidze letniej.
Dla Dżentelmenów był to drugi tego dnia mecz. W zapowiedziach przewidywaliśmy, że pojedynek z BRD może być bardziej wyrównany niż ten z Galeonem biorąc pod uwagę poziom zmęczenia i siłę rywala. W końcu gospodarze wciąż walczą o mistrzostwo, a goście zamykają tabelę nie zdobywszy nawet jednego punktu. Ledwie minęła minuta spotkania, a już nasze przewidywania zaczęły się sprawdzać. Podopieczni Magnusa Michalskiego szybko objęli prowadzenie po golu Antoniego Żbikowskiego. Choć wydawało się że gospodarze pójdą za ciosem to na kolejne bramki musieliśmy trochę poczekać. Niemniej jednak po 15 minutach mieliśmy pewne prowadzenie 3:0. Wtedy to Dżentelmeni zdobyli swoją premierową bramkę w meczu – składną kontrę wykończył Piotr Loze po podaniu Pawła Domańskiego. I jeżeli mielibyśmy szukać plusów w drużynie gospodarzy, to na pewno ten duet by się tam znalazł. Jeżeli istniało jakiekolwiek zagrożenie pod bramką Galeonu, to w główniej mierze za sprawą tej dwójki. Po 25 minutach mieliśmy wynik 5:1 i zwycięstwo gospodarzy nie było w żaden sposób zagrożone, niewiadomą pozostawała przewaga z jaką zakończą spotkanie. Nie ma się co oszukiwać, zmęczenie poprzednim spotkaniem coraz mocniej dawało się we znaki gościom i choć Jakub Augustyniak robił co mógł między słupkami coraz częściej musiał wyciągać piłkę z siatki. Galeon rozpędzał się z każdą minutą, a bezpieczny wynik tylko dodawał animuszu zawodnikom gospodarzy. Wygrywali niemal każdą stykową piłkę, która jak bumerang wracała w okolice pola karnego gości. Wynik 15-2 nie pozostawia złudzeń, kto był w tym spotkaniu lepszy, Gentleman Warsaw Team ma jeszcze jedną szansę na zdobycie choćby punktu i choć letnia kampania nie należała do najlepszych, to może być cennym przetarciem przed sezonem zasadniczym. Z kolei przed Hiszpańskim Galeonem mecz sezonu – gra o złote medale z Bejernem. Mamy tylko nadzieję, że gracze Galeonu nie wystrzelali się przed kluczowym pojedynkiem…
Walka o pierwsze miejsce w 3.lidze trwa w najlepsze. I musimy się przyznać, że tak bardzo się nią zaaferowaliśmy, że zwycięstwo Bejernu nad KS Centrum przyjmowaliśmy jako pewnik. A naprawdę niewiele zabrakło, byśmy bardzo się pomylili, bo nawet jeśli nie dane nam było obejrzeć wszystkich spotkań z udziałem ekipy Filipa Pławiaka, to możemy w ciemno skonkludować, że to niedzielne było jednym z najsłabszych w ich wykonaniu. Faworyt bardzo długo męczył się z KS Centrum i to mimo faktu, że cały czas w tym spotkaniu był na prowadzeniu. W pewnym momencie przewaga wynosiła nawet trzy gole (4:1), ale właśnie wtedy lider rozgrywek złapał dołek, który o mało nie spowodował poważnych perturbacji. Rywale zaczęli bowiem grać coraz lepiej, doszli oponenta na odległość jednego trafienia, a mieli nawet okazję, by wyrównać. Bejern był zamroczony, niewiele się tej ekipie udawało, ale wtedy w sukurs przyszedł swojej drużynie kapitan. Filip Pławiak sprytnie wygrał walkę o pozycję z przeciwnikiem, który chcąc uratować sytuację, wybił piłkę wślizgiem spod nóg przeciwnika, a arbiter nie miał wątpliwości – rzut karny! I chociaż Filip Pławiak sprawę załatwił na raty (pierwszy strzał, który okazał się niecelnym, został oddany bez gwizdka), to Bejern ostatecznie zdobył bramkę na 5:3 i był to kulminacyjny moment meczu. Przegrywający chcieli za wszelką cenę wrócić na właściwe tory, lecz odważniejsza postawa nie tylko nie przyniosła im żadnej zdobyczy bramkowej, a dodatkowo osłabiła defensywę, z czego skrzętnie skorzystali faworyci zdobywając jeszcze dwa trafienia i wygrywając mecz 7:3. Z jednej strony trzeba oddać Bejernowi, że nawet mimo słabszej dyspozycji, potrafił to spotkanie przeciągnąć na swoją stronę. Z drugiej – jakość gry musi w ciągu najbliższych dni mocno podskoczyć, bo ten poziom na pewno nie wystarczy na Hiszpański Galeon. Ale ponieważ mamy do czynienia z bardzo świadomymi zawodnikami, bo chyba nie musimy im tego tłumaczyć. Co do KS Centrum, to ten zespół może sobie zarzucać, że w momencie, gdy miał rywala na widelcu, nie potrafił go skonsumować. Bo strach okazał się mieć tylko wielkie oczy i tutaj przy większej skuteczności, wcale nie musiało się skończyć porażką.
Tylko kilkadziesiąt minut odpoczynku mieli zawodnicy BRD Dynamit, którzy po wygranym starciu z Gentlemanami musieli stawić czoła kolejnemu wyzwaniu. Ich drugim przeciwnikiem w niedzielny wieczór byli AFC Niezamocni, więc z jednej strony jawiła się tutaj szansa na kolejny komplet punktów, ale z drugiej istniało ryzyko, że benzyny w baku może nie wystarczyć, a wtedy zaczną się problemy. Początkowo druga z tych kwestii nie miała jednak żadnego znaczenia, albowiem Dynamit wszedł w mecz tak, jak na swoją nazwę przystało. Mimo, że szanse mieli jedni i drudzy, to gole zdobywał tylko Łukasz Skwarnik, który dwukrotnie pokonał Tomka Ogórka i gracze BRD zbudowali sobie niezłą zaliczkę. Ale potem tak kolorowo już nie było. Rywal powoli wchodził na właściwe obroty, chociaż doświadczyliśmy tutaj pewnego paradoksu. Bo o ile Niezamocni tworzyli sobie naprawdę sporo okazji, to dwie które pozwoliły im wyrównać, zupełnie nie pachniały bramką. No ale taka już jest piłka. Do przerwy mieliśmy więc 2:2 i sądziliśmy, że za chwilę zmęczenie po stronie graczy w żółto-niebieskich koszulkach zrobi się tak duże, iż kwestią czasu będzie, gdy rywal zapędzi ich do narożnika. I gdy Niezamocni faktycznie zdobyli bramkę na 3:2, myśleliśmy że sprawa jest klepnięta. Ekipa Adama Wojciechowskiego nie chciała się jednak poddać i dzięki swojej ambitnej postawie wywalczyła punkt, a gola na wagę jednego oczka zanotował Łukasz Skwarnik, który tym samym skompletował hat-tricka. A mogło być jeszcze lepiej, bo ekipa Dynamitu przez kilka minut grała w przewadze jednego zawodnika i miała okazję, by zdobyć bramkę na 4:3, lecz tylko w słupek trafił Adam Wojciechowski. Rezultat 3:3 nikogo jednak nie krzywdzi. Mecz był wyrównany, nikt nie zbudował sobie wielkiej przewagi i w naszym odczuciu podział punktów był jak najbardziej sprawiedliwy.
Tabela podpowiadała, że minimalnym faworytem pary WKS Bęgal – WEiTI United będą ci pierwsi. Z drugiej strony – chyba każdy kto trochę orientuje się w realiach 3.ligi wiedział, że jeśli w składzie WEiTI pojawi się Wiktor Ciołek, to wówczas szala może się przechylić na drugą stronę. A ponieważ rzeczony zawodnik przyjechał na Arenę AWF, to było jasne, że defensywę WKSu czeka bardzo trudne chwile. Okazało się jednak, że to nie Wiktor Ciołek był największym problemem bloku obronnego Bęgala. Tym problemem byli zawodnicy, którzy tenże blok tworzyli, bo tylu prostych błędów w ich wykonaniu dawno nie widzieliśmy. A zaczęło się świetnie, bo WKS wyszedł na prowadzenie po golu Szymona Piątka, ale to był praktycznie ostatni pozytywny akcent tej ekipy w niedzielny wieczór. Potem zaczęła się seria banalnych pomyłek, które spowodowały, że rywal ze stanu 0:1 wyszedł na 3:1. Ale jeśli jedna z bramek padła tak, że asystę zaliczył Przemek Chojnacki, który podał rywalowi piłkę na sam na sam z własnym bramkarzem, to czego możemy oczekiwać? Problemy w ekipie w granatowych koszulkach zaczęły się piętrzyć i po 25 minutach gry ten zespół przegrywał 2:5. Druga połowa toczyła się już pod pełne dyktando WEiTI. Bezpieczna przewaga powodowała, że nawet wiele niewykorzystanych okazji nie miało swoich konsekwencji, bo wciąż utrzymywała się przewaga na poziomie 3-4 trafień. Bęgal nie potrafił zbliżyć się na krótszy dystans, a nawet gdy już zdobywał jakiegoś gola, to rywal błyskawicznie odpowiadał. I w ten dość spokojny sposób doczekaliśmy się ostatniego gwizdka sędziego, a końcowy wynik brzmiał 8:5. Mecz niestety bez wielkiej historii, WEiTI miało zdecydowanie więcej atutów, popełniało mniej błędów i zwycięstwo nie było efektem przypadku, a dobrej i konsekwentnej gry. Tym samym te zespoły zamieniły się miejscami w tabeli, co patrząc na przebieg ich boiskowej rywalizacji, nikogo dziwić nie powinno.
Mecz pomiędzy zajmującą trzecie miejsce w ligowej tabeli drużyną Legion, a czwartym FC Torpedo zapowiadał się interesująco. Wygrana gospodarzy dawała im gwarancję zakończenia sezonu letniego na co najmniej najniższym stopniu podium, a w przypadku gości możliwość wejścia na „pudło”. Gospodarze zaczęli mecz bez odkrywania wszystkich swoich kart, grając z niewielką przewagą na boisku. Goście natomiast starali się nie dopuszczać rywala w obręb swojego pola karnego, lecz w jedenastej minucie Andrii Baran był zmuszony do wyciągnięcia piłki z własnej bramki. Sześć minut po stracie bramki FC Torpedo zdołało doprowadzić do remisu i tyle samo czasu potrzebował Legion, aby po raz drugi wyjść na prowadzenie. Zanim sędzia odgwizdał koniec pierwszej połowy gospodarze powiększyli swoje prowadzenie i na przerwę schodzili z dwubramkową przewagą. Druga część spotkania lepiej rozpoczęła się dla gości, którzy szybko zmniejszyli stratę. Gospodarze nie chcąc, aby rywal nabrał wiatru w żagle zaczęli grać bardziej ofensywnie i co ważniejsze skutecznie, zdobywając trzy gole zapasu. Mając sporą stratę i coraz mniej czasu FC Torpedo zaczęło grać odważniej. Coraz częściej gościli pod polem karnym rywala i w 35 minucie kolejny raz pokonali bramkarza. Radość ze zdobytej bramki nie trwała długo. Dobrze dysponowani zawodnicy Legionu mieli mecz pod kontrolą i za każdą straconą bramkę w szybkim tempie odpowiadali tym samym. Finalnie Legion wygrał 7:5 i zagwarantował sobie miejsce na podium. FC Torpedo, mimo, że uległo zaprezentowało się naprawdę dobrze i w następnym meczu musi powalczyć o utrzymanie czwartego miejsca.
Chyba nikt, kto czyta nasze zapowiedzi nie mógł być zdziwiony, że w rywalizacji Gentleman Warsaw Team z BRD Dynamit zapowiadaliśmy wyrównane widowisko. Wszak dla tych pierwszych to była jedna z ostatnich okazji na premierowe punkty w Lidze Letniej, co samo w sobie stanowiło motywację i sugerowało, że ekipa Jakuba Augustyniaka postawi poprzeczkę BRD Dynamit bardzo wysoko. Ten mecz okazał się jednak kolejnym przykładem, jak teoria potrafi się różnić od praktyki, bo w starciu zespołów, które przecież w tej edycji nie zachwycały, o przynajmniej klasę lepszy okazał się ten dowodzony przez Adama Wojciechowskiego. Początek jeszcze na to nie wskazywał, bo Gentlemani bronili się skutecznie i szczęśliwie, ale gdy padła pierwsza bramka dla rywali, to w ich szeregach coś zaczęło się psuć. Przeciwnicy mieli coraz więcej miejsca, brakowało agresywnego podejścia do zawodników z piłką i to wszystko powodowało, że Dynamit szybko ułożył sobie ten mecz. Duża w tym zasługa Rafała Dobrosza, który pokazał, że w Lidze Fanów grał już na trochę wyższym poziomie, bo jego ostateczny dorobek z tego spotkania to aż trzy gole i trzy asysty. Również pozostali zawodnicy dość sowicie obłowili się bramkami i ostatnimi podaniami a końcowy wynik brzmiał 10:1. Honorowe trafienie dla przegranych było autorstwa najbardziej ambitnego w ich szeregach Pawła Domańskiego, który jednak w pojedynkę nie mógł za wiele zdziałać. Niestety było to spotkanie do jednej bramki i tak jak przy okazji wielu innych spotkań z udziałem Gentlemanów, wynik mógł być jeszcze gorszy, ale kilka sytuacji obronił Jakub Augustyniak. Ale założymy się, że kapitan tej ekipy te wszystkie dobre interwencje i wskazania przez rywali na najlepszego zawodnika swojej ekipy zamieniłby na chociaż jedno zwycięstwo. Niestety wszystko wskazuje na to, że w tej kwestii nic nie uda się już zrobić...
Tabela
Poz | Zespół | M | Pkt. | Z | P |
---|---|---|---|---|---|
1 | TUR Ochota | 3 | 9 | 3 | 0 |
2 | FC Otamany | 3 | 7 | 2 | 0 |
3 | Ogień Bielany | 3 | 6 | 2 | 1 |
4 | ALPAN | 3 | 6 | 2 | 1 |
5 | EXC Mobile Ochota | 2 | 4 | 1 | 0 |
6 | Gladiatorzy Eternis | 2 | 3 | 1 | 1 |
7 | Explo Team | 3 | 3 | 1 | 2 |
8 | KS Browarek | 3 | 3 | 1 | 2 |
9 | Contra | 3 | 0 | 0 | 3 |
10 | MKS Piaseczno | 3 | 0 | 0 | 3 |