RAPORT MECZOWY - 7.KOLEJKA
Uwielbiamy gdy w meczach pada dużo bramek, ale w siódmej kolejce było wiele spotkań, gdzie jedna z drużyn zdominowała pod tym względem drugą. Aż piętnastu ekipom udało się zdobyć dwucyfrową liczbę goli, co pokazuje, że niektóre zespoły chyba marzą już tylko o tym, by ta runda się dla nich skończyła. O które drużyny chodzi? Jaki przebieg miały najciekawsze potyczki ostatniego weekendu?
Warsaw Bandziors nadal poszukują punktów, ale rywalizacja z EXC Mobile Ochota nie wskazywała na to, by mogliby tutaj coś osiągnąć. Goście w tym sezonie nie przegrali meczu, a dodatkowo w kolejnych spotkaniach powracają zawodnicy, którzy leczyli kontuzje i nie grali na początku sezonu, wzmacniając siłę zespołu. W niedzielny wieczór na boiskach AWFu zobaczyliśmy pierwszy raz w tym sezonie Dawida Brewczyńskiego. Początek to dominacja zespołu Kamila Jurgi a dość szybko strzelane bramki ustawiły kompletnie to spotkanie. Gospodarze starali się stwarzać sytuacje, ale dobrze spisywał się golkiper zespołu EXC Mobile. Wynik 0:6 po pierwszych 25 minutach doskonale podsumowywał to, co się działo na boisku. Jak zawsze na boisku aktywny był Krystian Nowakowski, a w ataku błyszczeli Karol Bienias i Jan Grzybowski. Po zmianie stron zadowoleni z wyniku goście nie forsowali już tempa i starali długo utrzymywać się przy piłce. Mieli swoje szanse na podwyższenie wyniku, lecz nonszalancja i brak wykończenia sprawiały, że wynik nie zmieniał się długo. Bandziory ambitnie dążyli do zmniejszenia rozmiarów porażki i w przeciągu kilku minut strzelili trzy bramki. Niefrasobliwość w defensywie i straty przy wyprowadzaniu piłki spowodowały, że najpierw Maciek Kiełpsz, a później Krzysiek Niedziółka trafiali do bramki rywali. Od stanu 3:6 zrobiło się nerwowo i goście musieli się ponownie maksymalnie zmobilizować. W końcówce zdobyli jeszcze trzy gole i przypieczętowali zwycięstwo 4:9. Warsaw Bandziors nadal musi szukać punktów w kolejnych meczach. EXC Mobile Ochota wciąż niepokonana i po wpadce Otamanów na dwie kolejki przed końcem melduje się w fotelu lidera.
Ciekawe widowisko i sporo emocji dostarczyło nam starcie In Plus Pojemnej Haliny i Gladiatorów Eternis. Gospodarze tym razem mieli troszkę lepszy skład niż zazwyczaj, co dawało nadzieję na walkę o punkty. Goście dysponowali na starcie meczową szóstką, ale w trakcie spotkania dojechał Tomasz Pietrzak, który wspomógł drużynę. Niemniej jednak kilka absencji mogło wprowadzić lekki niepokój o wynik tego spotkania. Początek meczu należał do Patryka Szeligi. Po składnej akcji nie dał szans Kamilowi Kuczewskiemu, który z konieczności ponownie stanął między słupkami Gladiatorów. Goście szybko wyrównali i poszli za ciosem. Przy wyniku 1:2 z rzutu wolnego strzelił Patryk Szeliga a piłka po rykoszecie wpadła do siatki i mieliśmy ponownie remis. Dosłownie chwilę później ekipa Michała Dryńskiego znów prowadziła. W niegroźnie wyglądającej sytuacji Wojtek Gajownik podał piłkę do bramkarza za pomocą głowy, ale ten zagubił się tak, że futbolówka wpadła do bramki. Kuriozalny gol trochę wybił gospodarzy z rytmu. Wykorzystali to rywale, którzy przed przerwą dorzucili jeszcze jedno trafienie. Po 25 minutach rywalizacji było 2:4. Po zmianie stron goście szybko podwyższyli wynik, co zmusiło team Patryka Galla do zmiany taktyki. Wycofanie bramkarza i granie z lotnym Bartoszem Przyborkiem dawało sporo okazji, ale tego dnia liczne strzały na bramkę lądowały poza obszar bramki. Gladiatorzy skutecznie się bronili czyhając na kontry, z których powinni strzelić kilka bramek, lecz seryjnie marnowane okazje trzymały w grze In Plus Pojemną Halinę. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 5:7, co daje gościom miejsce na podium. Gospodarze w dolnej części tabeli oddalają się od czołówki tabeli i jeżeli nic się nie zmieni, to pozostanie im walka o piątą pozycję dającą przepustkę na eliminacje Mistrzostw Polski Playareny.
Sporo emocji i niezwykłych zwrotów akcji mieliśmy w ostatnim meczu Ekstraklasy pomiędzy Alpanem, a Explo Team. Goście po serii porażek liczyli na punkty i odbicie się w tabeli a gospodarze po wysokiej przegranej z Gladiatorami mieli nadzieję na przełamanie. Lepiej w mecz wszedł zespół Łukasza Dziewickiego, który szybko objął prowadzenie i wydawało się, że po kolejnych bramkach będzie dominował na boisku. W międzyczasie dla Alpana bramkę strzelił Rafał Radomski, lecz obraz na boisku nadal nie był korzystny dla teamu Kamila Melchera. Gospodarze mieli szczególnie problemy z zatrzymaniem Konrada Szkopińskiego, który swoją szybkością i techniką sprawiał sporo problemów defensywie Alpana. Gospodarze choć mieli swoje problemy, to starali się odrabiać straty, ale w ofensywie nie za wiele wychodziło im w pierwszych 25 minutach. Nawet rzut karny który mieli, nie został wykorzystany przez Bartka Bajkowskiego. Do przerwy mieliśmy wynik 1:4 i nic nie zwiastowało kłopotów Explo Team. Po zmianie stron Alpan konsekwentnie dążył do odwrócenia losów meczu. Odpowiedzialność za organizację gry wziął na siebie Rafał Radomski i jak się okazało - nie tylko znakomicie podpowiadał kolegom, lecz został bohaterem spotkania strzelając trzy bramki i asystując przy dwóch golach kolegów. Goście mimo że starali się grać do przodu i strzelać kolejne bramki, to byli nieskuteczni a do tego w defensywie pojawiały się proste błędy, które rywale skrzętnie wykorzystali. Nie udało im się zdobyć nawet punktu, bo dosłownie w samej końcówce stracili bramkę na 5:4, ostatecznie przegrywając spotkanie. Alpan pokazał charakter i nadal może liczyć na walkę o czołowe lokaty. Explo Team miało iść w górę tabeli a tymczasem jest na razie zamieszane w walkę o pozostanie w Ekstraklasie.
W tym meczu murowanym faworytem była ekipa Otamanów. Raczej nikt, kto obserwuje zmagania Ekstraklasy nie zakładał innego scenariusza, niż gładkie zwycięstwo gospodarzy. Jednak w ekipie Esportivo gołym okiem dało się zauważyć mobilizację i ducha walki, którego ekipa Eryka Zielińskiego nie potrafiła rozbudzić jeszcze w tej rundzie, co przełożyło się na szalenie wyrównaną pierwszą połowę i niesamowity plot twist na początku drugiej. Lider tabeli miał wyraźne problemy z przebiciem się przez blok obronny gości i choć ukraińska ekipa regularnie oblegała bramkę Michała Siwca, to pierwszego gola udało się zdobyć dopiero w końcówce pierwszej połowy. Kilkukrotnie próbował Vadym Butenko, ale dopiero w 20 minucie podanie Vitalija Haiduchyka na bramkę zamienił Vitalii Yakovenko, a trzy minuty później ten pierwszy popisał się potężnym strzałem pod poprzeczkę i Otamany schodziły do szatni prowadząc 2:0. Wydawało się, że gospodarze mają kontrolę nad meczem, jednak na początku pierwszej połowy stało się coś, czego raczej nikt nie byłby w stanie przewidzieć. W przeciągu trzech minut Esportivo wyprowadziło trzy absolutnie zabójcze ataki, które zakończyły się golami kolejno Marcusa Eshuna, Łukasza Szymańskiego i Filipa Pyśniaka i nagle losy meczu kompletnie się odwróciły. Tym razem gospodarze musieli gonić wynik i choć do końca został jeszcze ponad kwadrans, to z każdą kolejną minutą sytuacja Otamanów robiła się coraz bardziej nieciekawa. Czujna i mądra gra w obronie Esportivo spowodowała, że gospodarze mieli bardzo mało klarownych sytuacji strzeleckich, kilkukrotnie po prostu zabrakło szczęścia, ale i Michał Siwiec popisywał się niebywałym refleksem. Team Olega Bortnyka podkręcił tempo, lecz Esportivo Varsovia była tego wieczoru murem nie do skruszenia. Mimo ataków do ostatniego gwizdka wytrzymała nawałnicę i zgarnęła swoje pierwsze trzy punkty, które smakują o tyle lepiej, bo zostały zdobyte w meczu z dotychczasowym liderem.
Bez większych emocji odbyło się spotkanie Tura z Kebavitą. Od początku to ekipa z Ochoty dominowała na boisku i rywalom ciężko było nawiązać równorzędną walkę. Do tego goście mieli w składzie dwóch zawodników, którzy grali z delikatnymi urazami i nie byli w pełni sił. Gospodarze szybko udokumentowali swoją przewagę strzelając bramki. Znakomicie rozgrywali ataki i Kebavicie było ciężko przejąć inicjatywę na boisku. Szczególnie aktywni byli Bartek Osoliński i Jakub Sosnowski, którego dobrze znamy z występów w FC Gorlicka. Przy wyniku 4:0 gościom udało się strzelić bramkę z rzutu wolnego. Moatasen Aziz zaskoczył Pawła Sobolewskiego i przy stanie 4:1 drużyny zeszły na przerwę. Po zmianie stron Kebavita próbowała jeszcze nawiązać walkę, ale przy dobrze dysponowanym rywalu nie miała za wiele możliwości do rozwinięcia skrzydeł. Tur wiedząc, że ma mecz pod kontrolą strzelał kolejne bramki i tak naprawdę mógł wygrać wyżej, gdyby wykorzystał wszystkie swoje okazje. W końcówce zaczęła strzelać młodzież z Tura i swoje trafienia dorzucili Oskar Kwapisz i Kamil Rosik. Gospodarze zasłużenie wygrywają 10:1, deklasując rywala i nadal liczą się w walce o podium na koniec rundy jesiennej. Kebavita chyba pogodzona z tym, że w tym sezonie nie odegra znaczącej roli w Ekstraklasie, musi się skupić na walce o miejsce w środku tabeli.
W 7 kolejce 1 ligi ekipa Wilków podejmowała drużynę FC Impuls UA. Pierwsza bramka padła już w 2 minucie meczu. Nowy nabytek drużyny gospodarzy Artem Revunov ładnie zgrał z klepki do wychodzącego na czystą pozycję Marcina Siwego i ten drugi bez problemu pokonał bramkarza gości. Dwie minuty później Wilki trafiły na 2-0. Aleksander Janiszewski sprytnie zagrał do wychodzącego na czystą pozycję Yegora Boiko i ten drugi bez problemu wykorzystał tę dogodną sytuację. Wydawać by się mogło, że faworyci mają ten mecz pod kontrolą, ale nic bardziej mylnego. Goście wreszcie ruszyli mocniej do ataku, nie mając tak naprawdę nic do stracenia. W tym momencie obudził się najlepszy gracz tego meczu Vladyslav Budz. Już w 6 minucie po ładnym prostopadłym podaniu Bohdana Ivaniuka strzelił swoją pierwszą z sześciu bramek. FC Impuls rozpędzali się a Wilki chyba delikatnie zaskoczeni tracili swój rezon z początku spotkania. Na 2-2 trafił ponownie Vladyslav Budz. Mecz walki trwał i żadna ekipa nie odpuszczała ani na moment. Bramkę na 3-2 strzelili jednak gospodarze, chociaż przebieg meczu mógł świadczyć o czymś zupełnie innym. Tym razem Marcin Siwy wystąpił w roli asystenta, uruchamiając wychodzącego na czystą pozycję Aleksandra Janiszewskiego a ten drugi bez problemu zapisał się na listę strzelców. Wilki prowadziły do 19 minuty, ale nie zgadzał się z tym najlepszy zawodnik ekipy przyjezdnych Vladyslav Budz. Otrzymał on ładne podanie klepką od Dmytro Hrynova i bez problemu pokonał golkipera gospodarzy, trafiając na 3-3. Chwilę później arbiter zakończył pierwszą cześć tego bardzo ciekawego spotkania. Druga połowa zaczęła się dosyć spokojnie, ale w 26 i 31 minucie Vladyslav Budz ukarał swoich przeciwników dwukrotnie. Zaistniałe okoliczności podziałały na ambitną ekipę Wilków. Lada moment zdobyli bowiem trafienie kontaktowe. Tylko co z tego, skoro nie potrafili upilnować Vladyslava Budza i Dmytro Hrynova. Duet ten zagrał ładną dwójkową akcję i za chwilę rezultat brzmiał 4:6 dla gości. FC Impuls wcale się nie zatrzymywał - wręcz przeciwnie co poskutkowało bramką na 7-4. Tym razem podawał Bohdan Ivaniuk a akcję wykańczał Yaroslav Kopylov. Wyraźnie zadowoleni z siebie i pełni zwycięskiego entuzjazmu zawodnicy gości trochę zwolnili tempo, z czego bardzo szybko skorzystała drużyna Wilków. Na 5-7 trafił bardzo waleczny Yegor Boiko. Chwilę później na 6-7 strzelił Kamil Malinowski, po szybkim wznowieniu gry przez swojego bramkarza. Przy tym wyniku zabrakło jednak już czasu, aby urwać chociaż remis. Może gdyby mecz trwał 10 minut dłużej, to coś by się tutaj ciekawego wydarzyło, ale niestety należało pogodzić się ze smakiem porażki. FC Impuls wygrywa i tym samym dołącza do ligowej czołówki, meldując się na pozycji vicelidera. Wilki spadły na trzecie miejsce.
Obecnego sezonu Ligi Fanów nie może do udanych zaliczyć Maciej Miękina i spółka. AnonyMMous, bo o nich mowa, po sześciu spotkaniach nie zdołali wygrać ani razu, zajmując niechlubne, ostatnie miejsce w tabeli. Ich niedzielny rywal czyli Gracze Gorszego Sortu prezentują znacząco lepszą tendencję do zdobywania punktów, ponieważ mają ich siedem. Ale jak na ich możliwości to wcale nie tak dużo, dlatego tutaj walka szła tylko i wyłącznie o całą pulę. Na początku meczu to GGS objął prowadzenie, lecz po straconej bramce, gracze w czarnych strojach znaleźli drogę do bramki strzeżonej przez Norberta Skórskiego. Radość niestety nie trwała zbyt długo. Przeciwnicy kolejny raz przyjęli bardziej defensywną postawę, oczekując na rywala na własnej połowie. Pojęcia „defensywa” nie należy mylić jednak z „biernością”. Było wręcz przeciwnie - gracze GGSu w fazie przejęcia byli niebywale aktywni, próbując odebrać piłkę przeciwnikom. Efektem tego były dwie kolejne bramki. Mimo pozornego spokoju AnonyMMous kolejny raz pokazali, że nie warto ich lekceważyć. Gola kontaktowego zdobył bowiem Dębski. W momencie, gdy wszystko wydawało się rozwijać na korzyść czerwonej latarni ligi, GGS podwyższył tempo rywalizacji, czego efektem były dwa trafienia, ustalające wynik do przerwy na 2:5. Mimo ogromu zaangażowania Anonimowych, same chęci nie wystarczyły, a druga połowa wypadła o wiele bardziej blado niż pierwsza. Nadmiar chaosu spowodowanego nerwowością zdecydowanie nie pomógł im, by coś tutaj ugrać. Rywal był tego dnia lepszy i w związku z tym końcowy rezultat 3:8 dziwić nikogo nie może.
Ekipa z Ukrainy w poprzednim tygodniu pokonała zaskakująco wysoko Ogień Bielany, udowadniając że jest w wyśmienitej formie. Warsztat Gepetto również tydzień temu wywiózł z AWFu ważne trzy punkty w starciu z Graczami Gorszego Sortu i ich planem na najbliższe kolejki było wydostanie się ze strefy spadkowej. Te marzenia chcieli im pokrzyżować Wikingowie. Spotkanie lepiej zaczęło się dla gospodarzy, którzy w 4 minucie cieszyli się z prowadzenia po dobrze rozegranym rzucie rożnym. Nie mogli zrobić nic lepszego niż pójść za ciosem i tak też uczynili. Po upływie następnych dwóch minut ponownie obserwowaliśmy u nich wybuch radości po strzelonym golu. Pierwsza część meczu wyraźnie należała do drużyny Ukranian Vikings, mających inicjatywę oraz kreujących spore zagrożenie pod bramką oponentów. Byli w swoich poczynaniach na tyle skuteczni, że na przerwę schodzili z wynikiem 5:2. Ozdobą pierwszej połowy była niezaprzeczalnie bramka Dimy Olejnika, który z pierwszej piłki oddał bardzo mocny strzał, a ten powędrował w samo okienko bramki. Po zmianie stron znów jako pierwsi trafienie zaliczyli gospodarze, co jednak pobudziło Warsztat Gepetto do lepszej gry i chwilę później trafieniem odpowiedział Adam Biegaj. Z każdą kolejną minutą gra ekipy Marka Szklennika wyglądała lepiej i ich skuteczność doprowadziła do tego, że w 37 minucie niestrudzony w tym meczu Adam Biegaj zdobył swoją czwartą bramkę, doprowadzając do wyniku 6:5. Pogoń za choćby remisem spełzła jednak na niczym, bo zawodnicy z Ukrainy odpowiedzieli w końcówce dwoma trafieniami, a przy obu bramkach udział miał główny dyrygent zespołu Wikingów – Yeugeni Syrotenko. Ukranian Vikings ostatecznie wygrali 8:5, ale na słowa uznania zasługuje goalkeeper Stefan Necula z Warsztatu, który wielokrotnie ratował swoją ekipę w beznadziejnych sytuacjach, pozwalając im na pozostanie w grze do samego końca. Gospodarze po zwycięstwie zrównali się punktami z liderującą Contrą, natomiast goście wciąż pozostają w strefie spadkowej ze stratą czterech punktów do siódmej lokaty.
Contra doznała siedem dni wcześniej bolesnej porażki z Wilkami. Ale biorąc pod uwagę doświadczenie tej ekipy, chłopaki pewnie szybko o tym zapomnieli, bo sezon jest długi i jakaś wpadka musiała się przytrafić. Trzeba było więc jak najszybciej wrócić na zwycięską drogę, a nadarzała się ku temu idealna okazja, bo rywalem był pokiereszowany kadrowo MixAmator. Podopieczni Michała Fijołka nie dość, że mają wystarczająco problemów w tym sezonie jeśli chodzi o wyniki, to w niedzielę znów pojawiły się problemy kadrowe. Ludzi do gry miało być więcej, ale część nie zjawiła się na Grenady, co postawiło Mixów w katastrofalnej sytuacji. I będziemy z wami szczerzy – oczyma wyobraźni widzieliśmy pogrom. Może nawet różnicą kilkunastu bramek, zwłaszcza że przez pierwszych kilkanaście minut, ten zespół grał o jednego mniej i dopiero po upływie kwadransa dojechał szósty zawodnik. Ale Mixamator uznał, że skoro już przyjechał, to trzeba powalczyć. Chłopaki szczelnie ustawili się na swojej połowie, zagęścili okolice pola karnego, a Contra kompletnie nie mogła sobie z tym poradzić. Początkowo faworyci byli jeszcze cierpliwi, ale z biegiem czas zaczęły się wzajemne uwagi. Sytuację uspokoiła trochę bramka na 1:0, a potem kolejna na 2:0. Jednak to nie spowodowało, że rywale się poddali. Wręcz przeciwnie – w końcówce pierwszej połowy Kamil Gadomski wykorzystał złe podanie Radka Parszewskiego i skierował piłkę do pustej bramki. Z kolei sensacją zapachniało na początku drugiej odsłony. Mateusz Karpiński, bramkarz Mixów, złapał piłkę po jednej z akcji i popędził z nią w kierunku pola karnego przeciwników. Nikt nie był w stanie go powstrzymać, dzięki czemu udało mu się wbiec blisko bramki i chociaż pierwszy strzał został obroniony, to dobitka była bezbłędna i mieliśmy remis! I bez względu na to, że pewnie wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, jak to się skończy, to Mixy miały swój moment chwały. Zmęczenie dawało jednak o sobie znać, rywale również naciskali coraz mocniej i mimo, że Mateusz Karpiński czasami dokonywał bramkarskich cudów, to przewaga faworytów powoli zaczęła rosnąć. Końcowy wynik to 7:3, ale nie sposób nie pochwalić przegranych i nie docenić ich wielkiego wysiłku. Grali konsekwentnie, zespołowo i to, że tak długo byli w stanie postraszyć Contrę – należy im się za to duży szacunek. Co do zwycięzców, to jesteśmy pewni, że mimo trzech punktów, pewnie chcieliby o tym spotkaniu jak najszybciej zapomnieć. Ale trochę ich wytłumaczymy, bo to był jeden z takich meczów, gdzie nic nie możesz wygrać, a wiele możesz stracić. Tutaj nikt się bowiem nie zastanawiał CZY, ale ILE wygrają, tym czasem po drodze pojawiły się komplikacje. Najważniejsze jednak, że udało się osiągnąć cel. I teraz trzeba już patrzeć wyłącznie w przód.
W meczu na zapleczu Ekstraklasy pomiędzy Ogniem Bielany i Energią toczyła się w ten weekend walka o przysłowiowe sześć punktów. Przed spotkaniem ciężko było wskazać kto może wygrać, ponieważ z jednej strony mieliśmy nieprzewidywalny, młody, umiejący grać w piłkę zespół z Bielan, z drugiej strony Energię, która jest rewelacją tego sezonu w pierwszej lidze. Początek był bardzo wyrównany i na pierwsze trafienie przyszło nam czekać do 11 minuty. Ogień Bielany wyszedł na prowadzenie i w kolejnych minutach zdecydowanie podkręcił tempo, chcąc pójść za ciosem i podwyższyć prowadzenie. Sztuka ta udała się kilka minut później i po trafieniu Szymona Lisieckiego Ogniści prowadzili już dwoma bramkami. Rozpędzeni gospodarze coraz śmielej poczynali sobie w ofensywie, spychając jednocześnie gości do defensywy. Energia mimo, że oddała inicjatywę rywalom, to jednak po jednej z kontr potrafiła strzelić bramkę kontaktową, dzięki czemu na przerwę schodziła z nadzieją na odmianę wyniku. Po chwili odpoczynku okazało się, że Energetyczni poważnie podeszli do sprawy odmiany losów spotkania i najpierw doprowadzili do remisu, a następnie wyszli na jednobramkowe prowadzenie. Wizja porażki i straty bardzo ważnych punktów podziałała motywująco na Kacpra Cetlina i spółkę. Lider Ognia Bielany odpowiedział dwoma trafieniami, co pozwoliło wrócić jego zespołowi na zwycięskie tory, z których nie zjechali już do samego końca. Ich gra wyglądała imponująco, co skutkowało kolejnymi trafieniami. Ostatecznie Ogień Bielany wygrał 7:3 i dopisał do swojego konta ogromnie ważne trzy punkty. Energia po porażce spada na czwartą lokatę i na co najmniej tydzień musi pożegnać się z zieloną strefą. W tabeli pierwszej ligi różnice punktowe są niewielkie, dzięki czemu jesteśmy pewni, że każdy kolejny mecz będzie obfitował w piłkarską jakość i emocje.
W spotkaniu Dzików z Młochowa z Tylko Zwycięstwo faworytem byli gospodarze. Na początku gdy do bramki rywali trafił Przemek Szkrzydlewski wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jednak goście potrafili odpowiedzieć i dość szybko wyrównali. Z każdą minutą coraz pewniej czuli się na boisku, a w ataku brylował niezawodny Andrzej Morawski. To właśnie on strzelił dwie bramki i nieoczekiwanie Tylko Zwycięstwo prowadziło 1:3. Dziki jakby zatraciły swoje atuty, które prezentowały w poprzednich meczach. Dużo było niedokładności a skuteczność pozostawiała wiele do życzenia. Do przerwy nic się nie zmieniło i to goście mieli dwie bramki przewagi. Po zmianie stron w zasadzie pierwsza akcja Tylko Zwycięstwo zakończyła się bramką. Maciek Dombrowicz dograł piłkę w pole karne na głowę popularnego "Androna", a ten nie dał szans bramkarzowi. Od stanu 1:4 mieliśmy jeszcze dwie dobre okazje strzeleckie dla gości, lecz piłka minimalnie mijała bramkę Arkadiusza Żyznowskiego. Jak mawia klasyk niewykorzystane sytuacje lubią się mścić i to miało zastosowanie w tym spotkaniu. Po kontrze Michał Śpiewak strzelił bramkę na 2:4 i gospodarze poczuli, że mogą jeszcze wszystko odwrócić. Kolejne ataki dały bramki i szybko na tablicy wyników mieliśmy remis. Tylko Zwycięstwo starało się odpowiedzieć, ale uskrzydleni dobrą grą Dziki poszły za ciosem. Końcówka to ataki gości i kontry gospodarzy, które ustaliły wynik meczu na 7:4. Ekipa z Młochowa pokazała moc i mimo słabszej dyspozycji w pierwszej połowie udało się odrobić straty i zgarnąć cenne trzy punkty. Tylko Zwycięstwo dzielnie walczyło i było równorzędnym rywalem, ale niestety słaba skuteczność w drugiej połowie spowodowała, że punkty zabrali przeciwnicy.
Niewątpliwie to spotkanie było jednym z najlepszych jak do tej pory w 2 lidze. Naprzeciw sobie stanęły ekipy walczące o końcowe podium. Spotkanie otwiera Eryk Kopczyński, strzelając piękną bramkę z połowy boiska. Husaria nie świętuje swojego prowadzenia zbyt długo, gdyż mamy odpowiedź niecałą minutę później Jana Wnorowskiego. Następnie prowadzenie Husarii podwyższają bracia Grzybowscy, strzelając po jednej bramce. Orzeły ciągle próbują dogonić Husarię, jednak robią to bezskutecznie, zwłaszcza że na ich drodze często staje bramkarz oponentów. Husaria mając bezpieczne prowadzenie zaczęła spokojnie rozgrywać piłkę czekając na błąd w ustawieniu drużyny gospodarzy. W końcu się udaje i kontratak który przeprowadza Jan Grzybowski z Sebastianem Maśniakiem skutkuje zdobyciem następnego gola. W odpowiedzi na tę sytuacje strzelają bramkę Orzeły, skutecznie puentując atak pozycyjny. W drugiej połowie Husaria się nie podpaliła i nie atakowała za wszelką cenę. Pod koniec spotkania Orzełom udaje się zainkasować bramkę, lecz wynik spotkania zamyka Piotr Milewski dając Husarii zwycięstwo w rezultacie 3:5. W tym meczu pomimo przegranej Orzeły pokazały naprawdę dobry futbol. Zdecydowanie nie zabrakło im umiejętności ani pomysłu na grę. Walczyli do samego końca, jednak tego dnia rywal po prostu zbyt dobrze dysponowany.
W 7 kolejce 2 ligi UEFA Mafia Ursynów podejmowała Warszawską Ferajnę. Od początku spotkania gospodarze chcieli przejąć tutaj inicjatywę. No i wystarczyło kilka składnych akcji, by zawodnicy z Ursynowa dopisali do swojego dorobku dwie bramki. Ich autorem był Jan Goleń, który najpierw wykorzystał sprytne zagranie z klepki od Marcina Piłatowskiego, aby chwilę później podwyższyć wynik na 2-0 przy wydatnej pomocy Adama Golenia. Jednak Warszawska Ferajna będąc drużyną doświadczoną w Lidze Fanów szybko się odgryzła. Na 1-2 trafił Wiktor Kozłowski po ładnym przechwycie w środku pola. Mieliśmy więc bramkę kontaktową i duże nadzieje ekipy Ferajny na ugranie przynajmniej punktu. Walka trwała na całym boisku, atakowała raz jedna drużyna a raz druga. Ostatecznie to ekipa gospodarzy dopięła swego i trafiła na 3-1. Jakub Komendołowicz wykorzystał prostopadłe podanie Maksa Zajączkowskiego i bez problemu pokonał golkipera rywali. Chwilę później arbiter zakończył pierwszą cześć spotkania. Druga połowa to mocna szarża ekipy Mafia UEFA. Szybkie trzy gole ustawiły to spotkanie. W tym momencie rozkręcił się Michał Piłatkowski, który regularnie pokonywał bramkarza gości. Potem prowadzący trochę zwolnili, ale i tak pozostawali bardzo groźni. Ostanie dwie bramki były zasługą drużynowego grania ekipy Mafii. Najpierw Marcin Kruszek trafił na 7-1, a chwilę później Maks Zajączkowski wykorzystał ładne podanie od Piotra Kosiarskiego. Przy stanie 8-1 ekipa Mafii mogła spokojnie realizować swoje założenia taktyczne i tak też to wyglądało do ostatniego gwizdka. Co prawda ekipa gości zdobyła jeszcze jedną bramkę, ale wynik 8-2 świadczy jednak o dużej kontroli boiskowych wydarzeń przez triumfatorów. UEFA Mafia Ursynów plasuje się obecnie na 4 miejscu w tabeli, z niewielką stratą do 3 lokaty i ciągle liczy się w wyścigu o awans. Warszawska Ferajna okupuje niestety przedostatnie miejsce i każda strata punktów oddala tę drużynę od pozostania w tej klasie rozgrywkowej.
Po sześciu rozegranych seriach gier przyszedł czas na siódmą kolejkę. Na obiektach warszawskiego AWF-u stanęły naprzeciwko siebie ekipy o zgoła odmiennej boiskowej specyfice. Z jednej strony gospodarze, których doskonale znamy i wiemy czego można się po nich spodziewać. Z drugiej natomiast jeszcze nie do końca jasny fenomen młodego składu KSB Warszawa. Biorąc pod uwagę różnicę zaledwie trzech oczek pomiędzy drużynami, mecz zapowiadał się niezwykle pasjonująco, ponieważ wynik mógł mieć bezpośredni wpływ na finalny układ tabeli przed przerwą zimową. Niestety dla nas – obserwatorów spotkanie to było w dużym stopniu jednostronne – co w ujęciu zarówno pierwszej, jak i drugiej połowy jest delikatnym nadużyciem. Zawodnicy gospodarzy od samego początku podjęli próbę dorównania swoim rywalom w pojedynkach biegowych, często przegrywając pojedynki jeden na jeden. Dzięki szybkiemu przemieszczaniu piłki KSB Warszawa osiągało swój zamierzony cel, czyli stopniowe powiększanie bezpiecznej bramkowej przewagi. Tym samym wynik do przerwy oraz ogólne problemy w dojściu do głosu w wykonaniu graczy czarnych strojach mogła wprowadzić w ich szeregi sporą dozę zdeprymowania. Druga część tego jednostronnego pojedynku wyglądała podobnie. Mimo tego gracze Green Lantern nie poddawali się, zamieniając podarowane od rywala prezenty na bramki. Ogrom starań i wielkie chęci zdały się jednak na nic, w pojedynku z młodszym i zwyczajnie (tego dnia) sportowo lepszym przeciwnikiem, czego efektem była dotkliwa porażka aż 6:18.
Ostatni w tabeli Korsarze podejmowali AFC Goodfellas, które z przewagą trzech punktów byli tuż nad nimi. Mecz ostatnich drużyn mógł być dobrym momentem na przełamanie złej passy gospodarzy, którzy mieli na swoim koncie pięć porażek z rzędu. Goście po zeszłotygodniowym zwycięstwie byli w zdecydowanie lepszych nastrojach. Korsarze na mecz przybyli tylko z jedną zmianą, a pomiędzy słupkami stanął Patryk Orzel, którego czekało ciężkie zadanie, gdyż rywal przyszedł w dużo szerszej obsadzie. Początkowo starcie było wyrównane a każda z drużyn miała swoje okazje na zdobycie gola. Jako pierwsi dokonali tego gospodarze, a dokładniej Beniamin Chrapowicki po bezpośrednim strzale z rzutu wolnego. Każda upływająca minuta przechylała jednak szalę zwycięstwa na stronę AFC Goodfellas, które dzięki szerszej ławce rezerwowych szybciej poruszało się po boisku. Mimo to długo nie mogli pokonać golkipera oponentów, lecz kiedy w końcu do tego doszło, to chwilę później cieszyli z prowadzenia. Pierwsza połowa zakończyła się jednobramkowym prowadzeniem gości. Druga odsłona zaczęła się bardzo niefortunnie dla Korsarzy. Przy pierwszym strzale gości Patryk Orzeł tak niefortunnie interweniował, że umieścił piłkę w siatce. Szybko zdobyty gol tylko rozpędził AFC, które zdominowało resztę spotkania systematycznie powiększając przewagę. Mecz zakończył się pięciobramkową różnicą na korzyść Goodfellas, które dzięki wygranej wreszcie opuściło strefę spadkową. Dla gospodarzy była to szósta porażka z rzędu, lecz wierzymy, że jeszcze odbiją się od dna i że nie powiedzieli w tej rundzie ostatniego słowa.
Miniona niedziela pokazała dobitnie czym jest Liga Fanów. Mimo amatorskiego charakteru rozgrywek, na boisku mieliśmy przyjemność oglądać ogrom pasji i wiele emocji. Wszystko to w ramach starcia, które spokojnie można nazwać mianem derbowego pojedynku. Jak powszechnie wiadomo, każda stolica ma swoje „El Classico”. Od tego roku do grona takich spotkań dołącza pojedynek ekip ze wschodniej części Warszawy, czyli FC Kryształu Targówek oraz Szmulek Warszawa. Obydwie drużyny od samego początku niezwykle ambitnie potraktowały to spotkanie. Wysokie tempo, szybka i precyzyjna wymiana podań i przede wszystkim grad bramek. Te czynniki stworzyły tego wieczora niezwykłą atmosferę. Strzelanie rozpoczęli gospodarze, którzy po składnej akcji na linii Rogulski – Ruciński wyszli na prowadzenie. Sympatycy stolicy polskiego Kryształu momentalnie wpadli w euforię, a na trybunach rozległ się jeszcze głośniejszy doping. Ich radość nie trwała jednak zbyt długo, ponieważ chwilę później ich ulubieńcy stracili bramkę. Mimo błyskawicznej odpowiedzi Szmulki po raz ostatni złapały tego wieczora bezpośredni kontakt z rywalem, inkasując przed przerwą kolejne trzy bramki. Wynik 4:1 nie zamykał przed nimi żadnych szans. Zrobiła to jednak fenomenalna postawa ofensywnego duetu Kryształu. Do wcześniej wspomnianego Rucińskiego dołączył też fenomenalny Kacper Kubiszer, po którego zagraniach ręce same składały się do oklasków. Nie dziwi tym samym radość kibiców gospodarzy, którzy głośno skandowali: „Kubiszer from Brazil!”. Efektem tak brawurowej postawy graczy z Targówka była istna deklasacja, zakończona przy wyniku 13:4 za sprawą gwizdka sędziego Rafała Szczytniewskiego, który zakończył to spotkanie.
Borykający się z problemami Cosmos United rozgrywał swój mecz z FC Zoria Streptiv, która nieźle radzi sobie na poziomie trzeciej ligi. Mimo różnicy w liczbie zawodników, która była zdecydowanie na korzyść gości, mecz lepiej się rozpoczął dla gospodarzy. Szybko zdobyta bramka przez Cosmos przy pierwszej nadarzającej się okazji rozjuszyła rywali, którzy przeważali na boisku, lecz nie byli w stanie przekuć tego na zdobycz bramkową. Wszystko to dzięki doskonale dysponowanemu tego dnia Patrykowi Świtajowi. Zawodnicy Zorii prawie przez całą pierwszą połowę nie znaleźli na niego antidotum i mimo sportowej frustracji po kolejnym obronionym przez niego strzale, nagradzali jego interwencje brawami. Dopiero pod sam koniec pierwszej części meczu zdołali umieścić piłkę za jego plecami i wszystko zwiastowało, że ta część spotkania zakończy się remisem. Ostatnia akcja dała jednak prowadzenie do przerwy gospodarzom. Druga część meczu pokazała, że zmiany w lidze szóstek to ważny tryb w dążeniu po zwycięstwo. Zoria potrafiła wykorzystać grę w przewadze po żółtej kartce zawodnika Cosmosu, doprowadzając do remisu a upływający czas działał na ich korzyść. Widoczna przewaga ofensywna zaczęła przynosić rezultat a zmęczeni podopieczni Salvadora de Fenixa z coraz większym wysiłkiem próbowali się bronić oraz atakować. Ich starania nie były jednak na tyle skuteczne, aby odwrócić losy tego meczu. FC Zoria Streptiv wygrała 6:3 i można powiedzieć, że różnica wyniosła tylko trzy bramki. Bo gdyby nie dobra forma Patrykam, to porażka Kosmicznych mogła być nawet dwucyfrowa. Dzięki zwycięstwu goście mają tylko trzy punkty straty do podium, natomiast Cosmos musi poprawić frekwencję, jeżeli myśli o opuszczeniu strefy spadkowej.
Zebrani kibice byli świadkami bardzo ciekawego spotkania rozegranego pomiędzy Sante a Młodzieżowcami. Był to pojedynek bezpośrednich rywali w tabeli, więc i emocje rosły z każdą minutą. Wynik w 6 minucie otworzyła ekipa Sante. MVP spotkania Michał Aleksandrowicz wykorzystał ładne podanie klepką od Adama Lewandowskiego i mieliśmy 1-0. Dosłownie minutę później to goście mogli się cieszyć. Krystian Konarczyk pokonał golkipera gości po sprytnym podaniu Leona Michalika i mieliśmy remis. Na 2-1 trafili ponownie Młodzieżowcy. Bartosz Stankiewicz bez problemu wykorzystał ładne podanie Krystiana Koniarczyka, jednak podrażnione takim rozwojem sytuacji Sante nie dało przeciwnikowi długo czekać na odpowiedź. Michał Aleksandrowicz trafił do bramki rywala po sprytnym podaniu Adriana Winogrodzkiego i znowu był remis. Po tym trafieniu to Młodzieżowcy tym razem przycisnęli mocniej. Niezawodny Marcin Kowalski, po ładnym krosie od kolegi nie kalkulował, tylko wpakował piłkę do bramki rywala i było 3-2 dla gości. Arbiter miał już za chwilę kończyć pierwszą połowę, lecz Michał Aleksandrowicz postanowił wziąć sprawy w swoje "nogi". Przechwycił piłkę w środku pola i znajdując się w sytuacji sam na sam nie zmarnował okazji, dając tym samym remis swojej ekipie. Chwilę później to Sante mogło się cieszyć z podwyższenia wyniku na swoją korzyść. Pod sam koniec premierowej odsłony Tomasz Cacko wykorzystał podanie z klepki od kolegi z drużyny i trafił bez problemu na 4-3. Takim też rezultatem zakończyło się pierwsze 25 minut rywalizacji. Druga odsłona to huraganowe ataki jednej i drugiej drużyny. Po jednej z wielu sytuacji dla gości najprzytomniej w polu karnym przeciwnika zachował się Tomasz Krzyżański, który wpakował piłkę do bramki. To podziałało na Sante jak płachta na byka, bo nominalni goście zainkasowali sześć bramek z rzędu! To sugerowało, że Młodzieżowcom nie uda się z tego spotkania ugrać choćby punktu. Potwierdziła to końcówka spotkania, gdzie padło stosunkowo niewiele goli i mecz zakończył się przy stanie 11:6. Dzięki temu zwycięstwu Sante melduje się na piątym miejscu w tabeli 3 ligi, natomiast Młodzieżowcy mają coraz większe kłopoty, lądują na siódmej lokacie i muszą bardzo mocno walczyć o każdy punkt, aby nie znaleźć się w strefie spadkowej 3 ligi.
Smocza Furioza choć w każdym meczu daje z siebie wszystko, to nadal nie może opuścić strefy spadkowej. Rywalem w niedzielny wieczór na arenie AWFu była ekipa Husarii Mokotów. Od początku dominowała na boisku walka o każdy centymetr boiska i świetnie oglądało się to widowisko, gdzie żaden zespół nie odpuszczał ani na chwilę. Lepiej zaczęli goście i to oni wyszli na prowadzenie. Rywale szybko wyrównali i mieli nadzieję, że mecz dalej ułoży się po ich myśli. Jednak ekipa Tomasza Hubnera potrafiła zaskoczyć przeciwników stałymi fragmentami gry. Dwa razy świetnie wykonane rzuty rożne dały ponowne prowadzenie, które trochę wybiły z rytmu oponentów. Ci mieli także swoje okazje, ale szwankowała skuteczność, która w meczach na styku zazwyczaj bywa kluczowa. Jeszcze przed przerwą udało się zdobyć Smoczej Furiozie drugą bramkę, dającą nadzieję na odwrócenie rezultatu. Po zmianie stron szybko strzelona bramka dała impuls gospodarzom. Jednak doświadczenie Husarii i skuteczność szczególnie Kamila Kapicy pozwoliły wyrobić bezpieczną przewagę. Smocza Furioza starała się walczyć do końca, ale niestety mimo ambicji i fragmentami dobrej gry nie udało się zdobyć punktów. Goście ponownie dopisują trzy punkty i mają realną szansę na skończenie tej rundy na podium. Ekipa gospodarzy musi w ostatnich dwóch meczach postarać się o punkty, bo nadal strata do bezpiecznego miejsca w tabeli jest niewielka i warto byłoby wydostać się ze strefy spadkowej jeszcze tej jesieni.
Mimo ostatniej porażki z FC Zoria Streptiv, ostatni czas był całkiem udany dla Perły WWA. Trzy zwycięstwa w czterech spotkaniach to był niezły wynik, który pozwolił tej ekipie odbić się od dna po słabym początku. Żeby nie stracić kontaktu z czołówką należało pokusić się o dobry wynik również w 7.kolejce, gdzie rywalem była Fuszerka. Ponieważ tej drużyny dawno nie widzieliśmy, zwłaszcza na Arenie Grenady, to z zaskoczeniem przyjęliśmy jak bardzo jakościowo zmienił się skład tego zespołu. Oczywiście na plus. Ten element, w połączeniu z faktem, że Perła zaczęła mecz w czterech graczy (a dopiero potem zaczęli dojeżdżać kolejni) powodował, że to właśnie w Fuszerce widzieliśmy faworyta do zgarnięcia całej puli. Potwierdziła to pierwsza połowa, po której nominalni gospodarze prowadzili 3:0. Co prawda rywale mieli swoje okazje, ale nic nie chciało im wpaść. Myśleliśmy, że w drugiej połowie to spotkanie będzie wyglądało podobnie, zwłaszcza że w obozie Perły będzie się nakładało zmęczenie. Ale ta ekipa wyszła z dobrym nastawieniem na finałowe 25 minut. Nie na zasadzie, że trzeba to dograć, tylko że trzeba powalczyć, bo rywal wcale nie jest nieosiągalny. I chociaż na starcie drugiej odsłony wciąż zawodziła skuteczność, to w końcu udało się przełamać. Bez wątpienia najlepszy zawodnik Perły tego wieczora Oliwier Tetkowski w krótkim odstępie zdobył dwa gole i zrobiło się ciekawie. Momentalnie odpowiedział Adrian Giska, jednak to nie zniechęciło przegrywających. I z meczu, który wydawał się być pod kontrolą Fuszerki, nagle zrobił się remis 4:4! W obozie Fuszerki pojawiła się lekka konsternacja, natomiast ta drużyna zdołała się zebrać w sobie i kolejne minuty należały do niej. Udało się je podstemplować dwiema bramkami, na co rywal odpowiedział swoim trafieniem. Wynik 6:5 nie zamykał tutaj żadnej z dróg, ale właśnie wtedy zobaczyliśmy jednego z najbardziej kuriozalnych goli w tej edycji Ligi Fanów. Damian Pakuła próbował zablokować strzał przeciwnika, a piłka odbiła się od niego w taki sposób, że przelobowała pół boiska i wpadła do siatki. Coś niesamowitego. To trafienie kompletnie rozbiło Perłę, która ostatecznie przegrała mecz 5:8. Ale oddajmy tej ekipie, że mimo dużych problemów kadrowych i kiepskiego wyniku po pierwszej połowie, potrafiła napędzić rywalowi sporo strachu. Z kilkoma zawodnikami na zmianę, można było tutaj powalczyć o więcej, jednak to już tylko gdybanie. Z kolei Fuszerka trochę na własne życzenie sprowadziła mecz do nerwowej końcówki. Z drugiej strony – wcale jej się nie dziwimy. Było już 3:0, rywal nie miał zmian, więc można było pomyśleć, że spotkanie samo się wygra. Trzeba to potraktować jako cenną lekcję, zwłaszcza że sezon jest długi i podobne okoliczności mogą się jeszcze przytrafić.
Drużyna Oldboys Derby w siódmej kolejce stała przed bardzo ciężkim zadaniem, którym było zatrzymanie będących w wyśmienitej formie zawodników FC Dziki z Lasu. Z jednej strony zgranie i doświadczenie, z drugiej strony młodość i dynamika. Takie spotkania zaliczają się do bardzo ciekawych, w których ciężko przewidzieć końcowy rezultat. Od początku wszystko układało się po myśli Dzików z Lasu, szybko strzelona bramka w 1 minucie meczu wprowadziła w ich szeregach spokój, który pozwalał na kontrolę tego co działo się w kolejnych etapach spotkania. Na drugą bramkę musieliśmy czekać aż do 24 minuty, Szymon Bednarski otrzymał piłkę kilka metrów od pola karnego i precyzyjnym strzałem z dystansu pokonał bramkarza gospodarzy. FC Dziki z Lasu schodzili na przerwę z dwubramkową przewagą, a jak dobrze wiemy nie jest to do końca bezpieczny wynik. Przede wszystkim grając przeciwko tak doświadczonej ekipie, jeden błąd może całkowicie zmienić obraz gry. Po przerwie jednak to w dalszym ciągu Dziki dyktowały swoje warunki. Potrafili przeprowadzić dynamiczną akcję ofensywną i za moment płynnie przejść do defensywy, nie dając szans na powodzenie kontratakom rywali. Trzeba przyznać, że młodzi zawodnicy imponowali w tym spotkaniu odpowiedzialnością i konsekwencją. W przeciągu drugiej połowy udało się im wbić jeszcze trzy bramki, choć szans na więcej było pod dostatkiem. W bramce Olboysów w całym spotkaniu świetnie spisywał się Michał Piątkowski, który kilkukrotnie ratował kolegów z zespołu. W ostatnich minutach zawodnikom z osiedla Derby udało się zdobyć honorowe trafienie, którego autorem był Grzegorz Zaleski. Ostatecznie drużyna Oldboys Derby uległa FC Dzikom z Lasu 1:5 i wyjście z czerwonej strefy muszą odłożyć na później. Dziki kontynuują zwycięską passę i umacniają swoją pozycję w czubie ligowej stawki.
Dotychczasowa forma BJM Development pozostawiała sporo do życzenia, ale tym razem team Piotra Sobieszka rozegrał spotkanie na miarę swoich możliwości. Praktycznie od pierwszego gwizdka gospodarze byli w natarciu i bardzo wcześnie udało się otworzyć wynik, a strzelcem okazał się nowy nabytek BJM czyli Maciek Flis. Niedługo potem trafienie dołożył Ignacy Jastrzębowski, a po dziesięciu minutach gry było już 3:0 po golu Patryka Ciborskiego. Gospodarze grali jak natchnieni i wyprowadzali bardzo dynamiczne akcje na jeden kontakt, które były dla zawodników Pantery trudne do zatrzymania, za to większość ataków gości rozbijała się w środku pola. Jeszcze przed przerwą kolejne trafienia zaliczyli Gracjan Kowalewski i Paweł Tamowski i sytuacja gości zrobiła się, delikatnie mówiąc, nieciekawa, bo na tablicy widniał wynik 5:0. Początek drugiej połowy wyglądał obiecująco w wykonaniu zawodników Szymona Januły – w 29 minucie gola zdobył Vlad Fedyukovich i wydawało się, że Pantera ma szansę na odwrócenie losów meczu, jednak szybko okazało się, że tak nie będzie. Paweł Tamowski strzelił na 6:1 i choć po chwili dla Pantery zapunktował Bartłomiej Fabisiak to gospodarze byli ekipą, która kontrolowała dalszy przebieg spotkania. Goście nie rozegrali złego meczu, ale BJM był tego dnia po prostu zabójczo skuteczny i niemal każda akcja pod bramką Łukasza Kuleszy kończyła się groźnym strzałem, a Paweł Tamowski ostatecznie zakończył to spotkanie z imponującym dorobkiem czterech goli i dwóch asyst. BJM dokładało kolejne trafienia i wyraźnie pokonało Panterę 11:3.
Mecz do jednej bramki – tak należy określić czwartoligową rywalizację Compatibl z Lagą Warszawa. Nie jest to wielkie zaskoczenie, bo Lagerzy grają w tej edycji świetnie, są najbardziej bramkostrzelną ekipą na swoim poziomie rozgrywkowym, z kolei Kompatybilni to zespół z dołu tabeli, który ma swoje problemy i nie przypuszczaliśmy, że będzie w stanie poważniej zagrozić ferajnie Jędrzeja Święcickiego. A nawet jeśli takie plany miał, to zostały one szybko pozbawione jakiejkolwiek racjonalności, bo Laga rozpoczęła spotkanie od dwóch goli i błyskawicznie pokazała, kto tutaj rządzi. Compatibl próbował grać bardzo nisko, wiedząc że nie ma sensu wchodzić w otwartą wymianę ciosów, bo wówczas przegra tutaj bardzo wysoko. Ale nawet stojąc głęboko na swojej połowie, Laga nie miała kłopotów z konstruowaniem skutecznych ataków. Tak naprawdę, to poza jednym strzałem w poprzeczkę Andrija Hryndy, Kompatybilni byli totalnie bezzębni i wynik do przerwy brzmiał 0:5. Po krótkim odpoczynku nic w obrazie spotkania się nie zmieniło. Mająca praktycznie dwa składy Laga często rotowała, wpuszczając świeżych i głodnych goli zawodników, którzy regularnie dziurawili siatkę Oleksandra Fedosiuka. Po starciu, które nie przyniosło nam żadnych emocji, lider 4.ligi wygrał 12:0 i jest coraz bliżej zapewnienia sobie miana rycerzy jesieni. I jeśli wygra w najbliższej kolejce z Husarią Mokotów III (w starciu na szczycie), to nic mu nie odbierze pole position przed rundą wiosenną. Natomiast Compatibl o niedzielnym meczu musi szybciutko zapomnieć, bo tak naprawdę starł się z rywalem zupełnie nie ze swojej półki. W sytuacji, gdzie nie miał kilku podstawowych graczy, był bezsilny. Oby personalia wyglądały lepiej w dwóch ostatnich kolejkach, bo jeśli nie, to Kompatybilni najbliższe miesiące przezimują w strefie spadkowej.
Bezpośredni rywale w ligowej tabeli 4.ligi – FC Shadows oraz FC Popalone Styki mieli za cel uciec od widma walki o utrzymanie i zbliżyć się do batalii o awans. Goście mimo okrojonego składu kompaktowo, odważnie i z głową kreowali swoje akcje, szukając swoich szans. Natomiast gospodarze zdawali sobie sprawę, że jeżeli mądrze rozplanują zmiany, to może być tak, że fizycznie „zajadą" rywali. Pierwsze minuty to raczej sprawdzenie sił na zamiary, badanie gry, bez większego zamysłu. Dużo było podań na wolne strefy, by uruchomić kolegów z zespołów. Mecz mógł się podobać i mimo spokojnego chwilami tempa gry, to szans bramkowych na pewno nie brakowało. W końcu doświadczyliśmy pojedynków bramka za bramkę z lekką korzyścią dla gości, którzy byli o strzał skuteczniejsi. Do przerwy 2:3. Po zmianie stron dalej pojawiały się pojedyncze błędy techniczne lub niedokładności, które nakręcały co chwilę rywali do konstruowania groźnych sytuacji podbramkowych. W Shadows na wyróżnienie zasługiwali Nurmatov oraz Bevziuk, z kolei w szeregach Styków – duet Paszek & Smoliński. Po zmianie stron każda z drużyn z dużym optymizmem i wiarą w zwycięstwo dążyła do zdobywania kolejnych bramek – co się udawało, ale ostatecznie to Styki wyszły z meczu górą. Spotkanie zakończyło się wynikiem 5:6, jednak trzeba uznać, że Shadows mieli pomysł na grę, ale tym razem zabrakło skuteczności, a na pewno szczęścia.
Kończące zmagania 4 ligi spotkanie pomiędzy Big Balls a Husaria Mokotów ll zapowiadaliśmy, jako pojedynek Dawida z Goliatem. Gospodarze z minusowym karnym punktem zamykają tabelę 4 ligi, goście natomiast z 11 oczkami zajmują 3 miejsce. Już początek meczu potwierdził nasze obawy i pokazał jak ważne w piłce jest zaangażowanie oraz prawidłowa selekcja zawodników przed rozpoczynającym się sezonem. Husaria weszły z takim animuszem w ten mecz, że gospodarze nie do końca wiedzieli co się dzieje na boisku. Już w pierwszych minutach Patryk Borowski zaprezentował swoje możliwości zdobywając szybko dwie bramki, których łącznie skompletował tego wieczora aż sześć. Po doznanym szoku Big Balls zaczęli oswajać się z sytuacją i nawet udało im się wyprowadzić bramkową akcję, którą strzałem wykończył Suchorabski, jednak była to bramka na pocieszenie w pierwszej połowie, bo goście zdobyli ich aż siedem. Druga część spotkania wyglądała podobnie do pierwszej, z tą różnicą, że gospodarze byli bardziej skuteczni, regularnie pokonując bramkarza Big Ballsów. Warto również zaznaczyć, że tego dnia gospodarze nie dysponowali stałym bramkarzem i musieli się zmieniać między słupkami, co z pewnością nie było komfortową sytuacją. W końcówce drugiej części Big Balls w końcu przełamali swoją niemoc strzelecką i udało im się strzelić kilka bramek, ale to było zbyt mało na tak dobrze pracującą maszynę, jaką minionej niedzieli była Husaria Mokotów. Mecz zakończył się wynikiem 19-4 a wygrani z taką dyspozycją na pewno będą w stanie ograć każdego rywala w tej lidze. Co do Big Balls, to z całą pewnością muszą ustabilizować sytuację kadrową, która pozwoli im na spokojne odbudowanie formy w ostatnich kolejkach pierwszej rundy Ligi Fanów.
Po tym jak Old Eagles przegrali w poprzedniej kolejce ze Sportowymi Zakapiorami, teraz należało wygrać z Bartolini Pasta, by nie stracić kontaktu ze ścisłą czołówką. Rywal w teorii dość wygodny, bo zajmujący niską pozycję w tabeli, ale który potrafi zaskoczyć. To oni jako jedyni w tym sezonie odebrali punkty Zakapiorom (remis 3:3), a dzielnie walczyli też z Georgian Team (porażka jednym golem). To sugerowało, że im lepszy przeciwnik, tym lepsza forma Makaroniarzy. No i to potwierdziło się w niedzielę. Michał Cholewiński i spółka byli bardzo wymagającym przeciwnikiem dla Orzełków i tak naprawdę na własne życzenie nie zdobyli tutaj punktów. Po pierwszej połowie mieliśmy remis 1:1. Lekka inicjatywa była po stronie Bartolini, ale premierowy gol padł łupem oponentów. Udało się jednak wyrównać, a w końcówce jedni i drudzy mieli kilka okazji by zmienić rezultat, ale szwankowała skuteczność. W drugiej odsłonie sporo pracy miał golkiper Old Eagles, Janek Drabik. Z większości sytuacji wychodził obronną ręką, ale po ładnej kontrze rywali, wykończonej przez Rafała Zarembę nie miał szans. Wynik 2:1 utrzymywał się bardzo długo. Orzełki próbowały doprowadzić do wyrównania, w 45 minucie strzał w poprzeczkę zanotował Paweł Lewandowski, ale o ile tutaj szczęście dopisało Bartolini, tak za chwilę ten zespół popełnił błąd w obronie, na którym skorzystał Mariusz Żywek. Przy stanie 2:2 Makaroniarze mieli idealną okazję, by zadać decydujący cios. Świetnie zachował się jednak Janek Drabik i jak się za chwilę okazało – jego obrona była kluczowa dla wyniku. Lada moment znowu ukąsił bowiem Mariusz Żywek i Orzełki w kilka minut odwróciły losy spotkania! Mamy nadzieję, że gracze Bartolini się na nas nie obrażą, ale wykorzystując ich nazwę i jednocześnie oceniając sposób, w jaki wypuścili tutaj punkty z rąk, to można ich nazwać po tym meczu Spartolini. Bo spartolili sprawę w sobie tylko znany sposób. To naprawdę był niezły mecz w ich wykonaniu, ale fatalnie rozegrana końcówka sprawiła, że zostali z niczym. Szkoda. Orzełki mogły z kolei triumfować i chociaż było w tym trochę szczęścia, to potwierdziła się zasada, że trzeba grać do końca. Ale fajne jest to, że główną rolę odegrali w tym wszystkim weterani – Janek Drabik i Mariusz Żywek. Nie mamy wątpliwości, że gdyby nie oni, to wynik byłby odwrotny.
Mieliśmy apetyt na doskonałe widowisko w starciu BMu z Georgian Team, ale dość szybko okazało się, że to goście tego dnia mają swój dzień i od początku spotkania dominowali na boisku. Patrząc na tabelę przed tym starciem to gospodarze byli tuż za podium i zwycięstwo dawało im przeskoczenie rywali w tabeli. Niestety Gruzini okazali się dla nich za mocni i już w pierwszych fragmentach gry widoczne było doświadczenie oraz coraz lepsza forma fizyczna braci Gabrichidze i spółki. Ekipa z Ukrainy próbowała atakować, jednak dobra defensywa przeciwników szybko neutralizowała ataki jakie organizował zespół BM. Z biegiem czasu Gruzini rozkręcali się i po strzeleniu pierwszych bramek całkowicie zdominowali sytuację. Świetnie w ataku radzili sobie Lasha Gabrichidze i Saba Lomia, a w defensywie spokój i rozegranie zapewniał Giorgi Lemonjava. Do przerwy mieliśmy wynik 0:4, co pokazywało kto w tym meczu miał więcej piłkarskiej jakości. Po zmianie stron gospodarze starali się nawiązać walkę, ale nawet gdy dochodzili do sytuacji strzeleckich, to nie potrafili pokonać dobrze dysponowanego w tym dniu Dimitri Shulaia. Gruzini konsekwentnie grali swoją grę, utrzymując się przy piłce i czekając na kolejne okazje. Niemal wszyscy zawodnicy gości mieli swój udział w bramkach dla swojego zespołu. To pokazuje jak mocna jest ta ekipa, gdzie nie ma praktycznie słabych punktów. Ostatecznie Georgian Team pokonał zasłużenie zespół z Ukrainy 0:9, co patrząc na tabelę było niewątpliwie małym zaskoczeniem. Gospodarzom to spotkanie nie wyszło i muszą szybko zapomnieć o tej dotkliwej porażce i skoncentrować się na dwóch ostatnich meczach w rundzie jesiennej.
Było to szalenie wyrównane widowisko, szczególnie w pierwszej połowie, gdzie gola otwierającego obejrzeliśmy praktycznie w samej końcówce. Obie ekipy podeszły maksymalnie skoncentrowane do meczu i skupiły się bardziej na mądrzej grze w obronie i zdobywaniu boiska, niż szalonych galopach do przodu. Głównym powodem, dla którego tak późno padła pierwsza bramka była świetna dyspozycja obu bramkarzy, bo zarówno Piotr Arendt jak i Adam Huseynov wykazywali się czujnością i świetnym refleksem. Dodatkowo gościom zabrakło zwyczajnego szczęścia, bo kilkukrotnie skończyło się na obiciu słupka. Dopiero w 23 minucie przyszło przełamanie – gospodarze grając wysoki pressing zmusili obrońcę do popełnienia błędu i źle rozegrana piłka spadła pod nogi Pawła Poniatowskiego, który wyłożył do niekrytego Bartka Filipa i Scorpiony wyszły na skromne prowadzenie. Po chwili mogło być nawet 2:0, ale wyśmienita okazja skończyła się koszmarnym pudłem. Po zmianie stron uaktywnili się goście i w 28 minucie prawym skrzydłem pogalopował Isa Veysov i zapakował piłkę do siatki strzałem po długim słupku. Tym razem riposta przyszła dość szybko, bo w 30 minucie gospodarze znów wyszli na prowadzenie po golu Serhiia Ryzhuka, ale po tym trafieniu oglądaliśmy kalkę z pierwszej połowy. W końcówce mecz nabrał kolorów, a tempo wyraźnie wzrosło. W 42 minucie dość niespodziewany strzał Barbershopu niemal skończył się golem, a lada moment Azerowie po raz kolejny obili słupek. Gospodarze za to wykorzystali jeden z kontrataków, a pięknym wolejem popisał się Roman Krieger. Szybko stało się jasne, że goście będą tutaj walczyli do samego końca i w 48 minucie Farid Abdullayev dał sygnał do ataku, strzelając na 3:2. Deluxe Barbershop szukając wyrównania wyraźnie pchnęli siły do ataku i nadziali się na kontrę Jarosława Marka, który wyłożył piłkę Pawłowi Poniatowskiemu, a ten ustalił wynik na 4:2.
W kolejnym spotkaniu 5 ligi zespół Inferno Team podejmował niezwykle groźną w tym sezonie drużynę Sportowych Zakapiorów. Gospodarze po dwóch oddanych walkowerach w końcu stawili się na swój mecz. Co prawda grając bez zmian, ale wreszcie mogli przystąpić do sportowej rywalizacji. Ledwie minęła minuta spotkania, a już z pierwszego trafienia mogli się cieszyć podopieczni Igora Patkowskiego. Niestety byłe to miłe złego początki, o czym przekonaliśmy się chwilę później. Choć wydawało się, że goście szybko ruszą do odrabiania strat, to na kolejne bramki musieliśmy trochę poczekać. Niemniej jednak w 7 minucie mieliśmy remis 1-1, a bramkę dla Zakapiorów strzelił ligowy weteran Daniel Lasota. W kolejnych minutach brak zmian w zespole Inferno uwidaczniał się coraz bardziej, a zmęczenie dawało się we znaki, nie pomagały z pewnością dyskusje i wzajemne pretensje. Goście natomiast z każdą minutą grali z polotem i fantazją, a każda zdobyta bramka nakręcała ich coraz bardziej. Po 25 minutach mieliśmy wynik 1-7 i zwycięstwo gości nie było w żaden sposób zagrożone. Niewiadomą pozostawała jedynie przewaga, z jaką zakończą to spotkanie. W drugiej odsłonie Sportowe Zakapiory parły do przodu, a bezpieczny wynik tylko dodawał animuszu zawodnikom Daniela Lasoty i spółki. Wygrywali niemal każdą stykową piłkę, która jak bumerang wracała w okolice pola karnego Inferno. Wynik 1-17 nie pozostawia złudzeń, kto był w tym spotkaniu lepszy. Goście dopisują kolejne 3 punkty i prowadzą w ligowej tabeli, gospodarze są natomiast nad przepaścią, dlatego muszą usiąść wspólnie i przedyskutować kilka spraw, bo już za tydzień kolejne spotkanie i kolejna okazja na zdobycie ligowych punktów.
Ostatnie tygodnie nie były udane z FC Patriot i Munji. Nie chcemy dzielić skóry na niedźwiedziu, ale tym zespołom ciężko będzie walczyć o najwyższe cele w 5.lidze i wydaje się, że priorytetem będzie zapewnienie sobie bezpiecznego miejsca w środku tabeli. Ale żeby tego dokonać, takie mecze trzeba wygrywać. Delikatnym faworytem wydawali się Patrioci, chociaż Munja wreszcie miała solidny skład, więc tutaj o wszystkim miały zdecydować detale. Premierowa odsłona zaczęła się świetnie dla ekipy Dmytro Bobyra, która wykorzystała grę w przewadze i po bramce Yurii Butsa objęła prowadzenie. Ale potem tak dobrze już nie było – Munja zaczęła grać lepiej, szczególnie aktywny był Andrzej Denysov i gole dla tej ekipy były tylko kwestią czasu. Tym bardziej, że nienajlepszy dzień miał bramkarz Patriotów, Artem Nesvit. Widać było u niego duże zaangażowanie, ale gdy piłka leciała w światło bramki, to jego koledzy drżeli, czy na pewno poradzi sobie z jej złapaniem. No i niestety – nie zawsze tak było. Gol na 1:1 to jego błąd, a właśnie to trafienie nakręciło Munję i za chwilę ta drużyna miała już dwa gole przewagi! Patrioci zmniejszyli straty tuż przed przerwą, ale dwubramkowa różnica szybko powróciła, gdy kolejnego gola zapisał na swoje konto Andrzej Denysov. Myśleliśmy, że prowadzący będą w stanie utrzymać bezpieczny bufor, lecz przeciwnicy w końcu wzięli się w garść. W krótkim odstępie zdobyli dwa gole i na kilkanaście minut przed końcem był remis 4:4. O wszystkim musiała zdecydować końcówka. Tutaj o jedno trafienie więcej zainkasowali gracze Munji, gdzie przy tym decydującym na 6:5, znowu nie popisał się bramkarz FC Patriot. Mimo ambitnej postawy, ekipa z Ukrainy nie była w stanie urwać chociaż jednego punktu i musiała się pogodzić z porażką. Według nas dość bolesną, bo ten zespół nie był gorszy, ale musi zatroszczyć się o solidnego golkipera, bo Artem Nesvit może kiedyś takowym będzie, a na razie popełnia błędy, które kosztują jego zespół punkty. Oczywiście nie tylko on był winny takiemu wynikowi, natomiast to są te detale, które przy tak równych jakościowo ekipach decydują. Munja na pozycji bramkarza miała zawodnika dużo pewniejszego, co było jedną ze składowych przerwania fatalnej passy trzech kolejnych porażek.
Gdybyśmy wśród wszystkich meczów 7.kolejki, mieli wskazać ten, któremu najbliżej do miana piłkarskiego rollercoastera, to według nas starcie After Woli z Bad Boys byłoby w tej kwestii mocnym kandydatem. Zobaczyliśmy bowiem niezwykle otwarte widowisko, gdzie padło aż 14 goli, a mogło ich być jeszcze więcej. Źli Chłopcy do tego spotkania przystępowali osłabieni – nie było Damiana Borowskiego oraz Bartka Podobasa i zastanawialiśmy się, czy to nie będą zbyt duże straty, by powalczyć tutaj o dobry wynik. Rywale też mieli swoje problemy, brakowało choćby Patryka Abbassiego, natomiast kilku innych graczy wydawało się lekko wczorajszych ;) Sami zresztą tego nie ukrywali, ale gdy wybrzmiał pierwszy gwizdek to wszystko przestało mieć znaczenie. I tak jak pisaliśmy - od samego startu widowisko było otwarte, z kategorii „cios za cios”, bo gdy jedni strzelali, to drudzy natychmiast odpowiadali. W obozie Bad Boys dobrą pracę wykonywał Maciek Pyrka, a akcje skutecznie finalizował Michał Podobas. To pozwalało gościom trzykrotnie wychodzić w pierwszej połowie na prowadzenie, ale rywal nie odpuszczał, a przy stanie 3:3 pięknym golem popisał się Kacper Włodarczyk. Bad Boys zdołał jednak wyrównać jeszcze przed przerwą, a początek drugiej połowy to dość niespodziewany obrót sprawy. Myśleliśmy, że zmęczenie w obozie Złych Chłopców da o sobie wreszcie znać, tymczasem to oni byli stroną aktywniejszą, dzięki czemu udało im się wyrobić sobie dwubramkową przewagę. After Wola grała beztrosko w obronie, co musiało się tak skończyć. Wiedzieliśmy jednak, że Paweł Fronczak i spółka tak tego nie zostawią. Że wreszcie zaczną grać na miarę swoich możliwości i faktycznie ten moment przyszedł. Mimo wielu świetnych obron bramkarza Bad Boys Huberta Karolaka, miejscowi ze stanu 4:6 zrobili 6:6, a gdy na kilka minut przed końcem umieścili piłkę w siatce po raz siódmy, to wówczas mieliśmy niemal pewność, że już tego nie wypuszczą. Tym bardziej, że w obozie przeciwników zaczęły się delikatne nerwy, bo niektóre ze straconych bramek przyszły rywalom zdecydowanie za łatwo. Należało jednak szybko o tym zapomnieć, bo czas uciekał, a do odrobienia był tylko jeden gol. I jak na ligowych weteranów przystało, Bad Boys byli w stanie wykreować okazję, która dała im punkt! Strzelcem gola był Krzysiek Krzewiński i to trafienie doprowadziło do furii w obozie After Woli. Ten zespół wszystko to, co wypracował sobie z przodu, w banalny sposób oddawał w defensywie. Dlatego remis 7:7, jakim się tutaj skończyło, jest sprawiedliwy. Nominalni gospodarze nie zasłużyli na więcej, bo pojęcie obrony praktycznie u nich nie funkcjonowało. Z kolei Bad Boys nie zasłużyli na mniej, bo jak na tak duże osłabienia, zagrali w sposób mądry i wyrachowany. Z przebiegu spotkania wynik jest więc zasłużony.
Przełamanie? Jednorazowy wybryk? Początek marszu w górę tabeli? Chyba wszyscy zastanawialiśmy się, jak interpretować ostatnie zwycięstwo Kanonierów nad Vikersonnem. Mieliśmy nadzieję, że to spotkanie będzie „meczem założycielskim” dla ekipy Artura Baradzieja-Szczęśniaka i że od teraz w każdym kolejnym będą prezentowali się równie dobrze. Brutalna weryfikacja tej tezy przyszła jednak dość szybko. Na ziemię błyskawicznie sprowadzili ich gracze Crimson Boys, chociaż początek wcale na to nie wskazywał. Bo chociaż po obydwu stronach były dobre okazje, to lepszych nie wykorzystali Kanonierzy, z czego jedna z nich była bardzo dogodna, bo doszli do sytuacji 3 na 1. Brakowało jednak wykończenia, czyli czegoś, co tak dobrze funkcjonowało w poprzednim meczu. A jeśli ty nie zdobywasz gola, to robi to przeciwnik. Ta zasada sprawdziła się również w tym przypadku, bo obóz Damiana Kucharczyka szybko otrząsnął się z początkowego letargu i objął prowadzenie. Na 2:0 podwyższył Kacper Urban, który jednak ze względu na dobrą znajomość z rywalami, tego gola nie celebrował. Crimson nie zatrzymywali się i już do przerwy wyrobili sobie sporą przewagę, która pewnie byłaby jeszcze większa, gdyby nie Oliwier Dołęgowski. W drugiej odsłonie obraz gry się nie zmienił. Kanonierzy próbowali, walczyli, ale pierwszego gola zdobyli dopiero przy stanie 0:6. Było za późno na jakikolwiek zryw. Rywale mieli co prawda fragmenty słabszej gry, ale nie należy ich za to ganić, bo w sytuacji gdzie byli praktycznie pewni trzech punktów, rozluźnienie stanowi dość normalną reakcję. W końcówce spotkania ponownie wzięli się do roboty i po serii trzech trafień z rzędu, wygrali finalnie 9:2. Ten mecz nie miał wielkiej historii i nawet gdyby Kanonierzy strzelili coś na początku, to nie wydaje się, by to mogło cokolwiek zmienić. Grali bowiem dużo słabiej niż z Vikersonnem, na co wpływ miały również personalia, bo kilku zawodników, którzy mieli udział w tamtym zwycięstwie, w niedzielę niestety zabrakło. Ale nawet ich obecność niczego tutaj nie gwarantowała, bo Crimson Boys to zespół kreatywny, z wieloma strzeleckimi armatami i ciężko byłoby ich powstrzymać. Jedyne na co Damian Kucharczyk musi zwrócić uwagę, to momenty przestojów. Bo o ile Kanonierzy nie byli w stanie tego wykorzystać, tak lepszy zespół może to zrobić. A przy tak licznej i wyrównanej kadrze, tę ekipę na pewno stać na to, by cały mecz zagrać na jednym, równym poziomie.
Więcej Sprzętu niż Talentu w pojedynku z FC Vikersonn to był swego rodzaju mecz zagadka, głównie dlatego, że obecna tabela 6.ligi jest bardzo spłaszczona i nie jesteśmy w stanie na dzisiaj wskazać 100 % pewniaka do awansu. Ta potyczka zdecydowanie nas w tym utwierdziła. Mocny początek i szybkie otwarcie wyniku przez gospodarzy zwiastowało, że padnie w spotkaniu wiele bramek przez ofensywne „zaloty” ligowców. O mały włos Vikersonn przegrywaliby chwilę później różnicą dwóch bramek, ale doskonały tego dnia Zaridze uchronił przed stratą gola, a co więcej, asystował w kontrataku. Ten impuls był niezwykle istotny z poziomu boiska. Mecz się zdecydowanie wyrównał, Więcej Sprzętu niż Talentu częściej operowali piłką, przesuwali się bliżej pola karnego rywali, ale to właśnie goście z kontry dawali więcej konkretów. Do przerwy 1:2, a duża była w tym zasługa bramkarzy gości. Po zmianie stron indywidualny popis Pyvovara spowodował, że mógł częściej korzystać z przewag w grze 1 vs 1, a także otwierających podań kolegów. To była połowa ciągłych emocji, skutecznie akcje, błędy w kryciu, parady bramkarzy, zdarzył się także przestrzelony karny gospodarzy – strzał w poprzeczkę. Umiejętność korzystania z dyspozycji obrońców i bramkarza, a także lepsza skuteczność doprowadziła do tego, że goście stanęli na wysokości zadania i wywalczyli zwycięstwo, w sumie już piąte w tym sezonie. Równie dobrze mecz mógł się ułożyć w drugą stronę, ale czasami decyduje szczęście i dyspozycja jednego zawodnika, co przekłada się na wynik końcowy. A tego dnia brzmiał on 4:6.
Faworyci nie zawiedli! Mikstura po dwóch porażkach w dwóch pierwszych kolejkach notuje serię pięciu zwycięstw z rzędu i trudno przewidzieć, kiedy i kto zatrzyma tę maszynę. Nie udało się to Ciamajdom, ale niewielu oczekiwało od nich stawienia czoła jednemu z faworytów do tytułu. Goście zajmują ostatnie miejsce w tabeli szóstej ligi i mają najgorszy bilans bramkowy. Do bezpiecznej pozycji brakuje im siedmiu punktów, ale kluczowe w ich przypadku będą starcia z drużynami, znajdującymi się w dolnej połowie tabeli. Zawodnicy Mikstury imponują bowiem bardzo wysokimi umiejętnościami indywidualnymi, które rzucały się w oczy w ich bezpośrednim starciu. Wyjątkowo udany występ zaliczył Rafał Jochemski, który nie tylko otworzył wynik spotkania, ale też zaliczył łącznie cztery trafienia i jedną asystę. Obserwatorów zza bocznej linii boiska zachwycał sztuczkami - minięcie rywala zwodem “elastico” zapamiętamy na długo. Do przerwy utrzymywał się wynik 3:1, bo gola dla gości strzelił Łukasz Gembarzewski. Jak się później okazało było to jedynie trafienie honorowe. W drugiej części spotkania Ciamajdy nie znalazły już drogi do bramki wicelidera, a hat-tricka zaliczył w niej, wspomniany wcześniej, Rafał Jochemski. Ostateczny rezultat 6:1 oddał przebieg tego spotkania. Inaczej sytuacja dla przegranych powinna wyglądać w następnej kolejce, gdy rywalizować będą z sąsiadem z tabeli - Kanonierami.
Obie ekipy przed tym meczem balansowały na granicy strefy spadkowej i w pierwszej kolejności gra toczyła się o to, kto po tym spotkaniu w tej strefie się znajdzie, bowiem zarówno Iglica jak i Wiecznie Drudzy zgromadziły po 7 punktów. I chyba to nie przypadek, że oba teamy były przed tą rywalizacją sąsiadami w tabeli, bo na boisku prezentowały podobny poziom. Akcje przez cały mecz przenosiły się z jednej połowy na drugą, każda z ekip dążyła do zdobycia gola, nie zapominając przy tym o obronie. Wynik w 6 minucie otworzył Krystian Sobierajski, ale 5 minut później mieliśmy już wyrównanie. Dwójkową akcję Szymon Małkowski – Witold Trochonowicz wykończył ten pierwszy, choć pomógł mu też rykoszet, który kompletnie zmylił interweniującego golkipera. W pierwszej części zobaczyliśmy już tylko jedną bramkę autorstwa Witold Trochonowicza, ale patrząc na przebieg meczu nic nie wskazywało na to, że był to ostatni gol tego pojedynku. W drugiej części widzieliśmy podobny przebieg do tego, co działo się w pierwszej części. Obie ekipy próbowały zdobyć bramkę, ale na dobrym poziomie funkcjonowały defensywy i trudno było przedostać się przez tak szczelne bloki obronne. Pozostały więc próby strzałów z dystansu, ale nie sprawiały one zbyt wielu problemów bramkarzom. W drugiej połowie zamiast bramek zobaczyliśmy jedynie żółte kartki, po jednej dla obu zespołów, ale w obu przypadkach gra w przewadze nie przyniosła wymiernych korzyści. Wiecznie Drudzy im bliżej do końca, tym bardziej pilnowali wyniku, który finalnie udało im się utrzymać do końcowego gwizdka. Gospodarze wygrywają, jednak gdyby doszło tu do podziału punktów, to nikt nie mógłby narzekać.
Bulbez Team w jesiennej kampanii dał się pokonać tylko raz. Było to na początku sezonu, ale potem na ekipę Michała Rychlika nikt nie był w stanie znaleźć sposobu. Drunk Team miał potencjał, by uprzykrzyć życie ekipie z Bemowa, ale gdy zobaczyliśmy skład tej drużyny, to musieliśmy trochę swoją opinię zweryfikować. Okazało się, że na Arenę Grenady nie dojechał najlepszy strzelec Łukasz Walo, a brakowało również Michała Janowskiego. Ten duet miał udział przy więcej niż połowie bramek swojej ekipy, co stanowiło ogromną wyrwę w ofensywnym arsenale Drunkersów. Początkowo nie było tego jednak widać, a nieobecnych kolegów fantastycznie zastępował Michał Figat. To on był autorem obydwu trafień, które spowodowały, że zespół ze stanu 0:1, wyszedł na 2:1. Jednak w dalszej części pierwszej połowy Drunk Team wyhamował. Może to była taktyka, by po objęciu prowadzenia trochę się cofnąć, jednak jej skutki były opłakane. Bulbez wziął się do roboty, regularnie pokonywał Marka Łukaszewicza i pod koniec premierowej odsłony miał dwa gole zapasu. Końcówka tej części gry była zresztą szalona, bo znów obudził się Drunk Team. Zdobył bramkę na 4:3, a pachniało nawet remisem, jednak nadzieje tego zespołu storpedował Maciek Paluchowski, który po przytomnym zagraniu z rzutu wolnego Rafała Dobrosza, ustalił wynik po 25 minutach na 5:3. Potem było już nawet 6:3 i wtedy zaczęły się chwilowe kłopoty Bulbezu. Najpierw kontuzja Marcina Osowskiego, co wymusiło zmianę na bramce. Potem Drunkersi zdobyli dwa kolejne gole i byli dosłownie tuż za plecami graczy w zielonych koszulkach. Zrobiło się ciekawie i gdy myśleliśmy, że czekają nas super emocje, fatalny błąd popełnił golkiper Drunkersów. Marek Łukaszewicz tak niefortunnie chciał wybić piłkę, że nabił nią Karola Szymczuka, który tym samym zdobył prawdopodobnie jedną z najdziwniejszych bramek w swojej przygodzie z amatorską piłką. Niewykluczone, że ten błąd siedział w głowie strażnika świątyni Drunk Teamu, bo kilka minut później nie złapał dość prostej piłki, dobiegł do niej Mariusz Kretkiewicz i było po meczu. Szkoda, że w takich okolicznościach przegrani zostali pozbawieni złudzeń odnośnie punktów, chociaż na ten stan osobowy, jakim zjawili się na Grenady i tak zrobili więcej, niż można było przypuszczać. Skuteczny rewanż na wiosnę, przy założeniu pełnego składu, jest jak najbardziej prawdopodobny. Co do Bulbezu, to można powiedzieć, że było to spotkanie trochę w jego stylu. Sporo dobrych fragmentów, ale też sporo przestojów, a w końcówce odrobina szczęścia, bo trudno powiedzieć, co by było, gdyby nie pomoc bramkarza rywali. Dziś nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo na końcu liczy się tylko jedno. Wynik idzie w świat.
W meczu na szczycie siódmej Ligi Fanów spotkały się dwie mocne drużyny - Virtualne Ń i Zaruby United. Virtualni mieli dosłownie chwilę na regenerację i przygotowanie się do tego meczu, ponieważ chwilę wcześniej rozgrywali spotkanie z FC Ballers, które kosztowało ich sporo sił, ale ostatecznie wygrali 4:3. Zaruby United nie mogło pozwolić sobie w tym starciu na porażkę, bo to skutkowałoby utratą fotela lidera właśnie na korzyść niedzielnego przeciwnika. Biorąc to wszystko pod uwagę zapowiadało się bardzo ciekawe widowisko. Spotkanie rozpoczęło się rewelacyjnie dla gospodarzy, w 3 minucie Marcin Dawydzik otworzył wynik meczu. Goście podrażnieni tym, jak potoczyły się sprawy szukali swoich szans i kolejno w 7 i 8 minucie dwa szybkie ciosy zadał Artur Umiastowski, dając prowadzenie Zarubom. W 12 minucie piłkę z autu celnie w pole karne rzucił Oskar Kość, a bramkę głową zdobył Andriy Voloshchuk. Do końca pierwszej odsłony toczyła się walka o każdy centymetr boiska i żadna z ekip nie była w stanie w pełni przejąć inicjatywy. Wynik do przerwy 1:3. Po zmianie stron oglądaliśmy comeback gospodarzy, którzy za wszelką cenę chcieli odrobić straty. Świetnie w destrukcji spisywał się Bartosz Kaca, który również i w ofensywie zaprezentował swoje atuty, zdobywając bramkę oraz notując asystę. W drugiej połowie strzelali już tylko Virtualni, a przeciwnicy nie mogli znaleźć złotego środka na będącego w dobrej dyspozycji Jerzego Modzelewskiego. Zaruby United zaprzepaścili szansę na wygraną, która po pierwszej połowie wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Przegrywając to spotkanie tracą pierwsze miejsce, ale nie zapominajmy, że jest to bardzo dobra drużyna, która za wszelką cenę będzie dążyła do tego, żeby na koniec sezonu być na samej górze. Niedziela kosztowała Virtualne Ń sporo sił, ale nagroda jaką jest fotel lidera w siódmej lidze na pewno wynagrodzi im ten wysiłek.
Przystępując do tego meczu TRCH było stawiane w roli cichego faworyta, gdyż Ballers rozgrywali to spotkanie jako drugie tego dnia. Ekipie Artioma Pastushyka nie brakowało rezerwowych i gospodarze potrzebowali dobrych kilkunastu minut, aby wypracować wyraźną przewagę. Ale gdy TRCH złapało już swój rytm, mecz toczył się pod dyktando teamu Kamila Pasika. Strzelanie rozpoczęło się 12 minucie, a gola otwierającego zdobył Hubert Posacki. W 19 minucie daleki wyrzut golkipera TRCH Adriana Kranasa trafił do Kacpra Sokołowskiego, a ten nie dał szans bramkarzowi i było 2:0, a dwie minuty później pięknym strzałem z rzutu wolnego popisał się Kamil Pasik i gospodarze wyraźnie odskoczyli z wynikiem. Mimo to Ballers nie spuścili głów i jeszcze przed przerwą gola kontaktowego strzelił Artiom Pastushyk i pierwsza połowa skończyła się wynikiem 3:1. Po zmianie stron przewaga TRCH stawała się z minuty na minutę wyraźniejsza. Choć Ballers mieli w nogach już jeden rozegrany mecz, to sił im nie brakowało. Problemem stała się niestety precyzja i pomysłowość. Goście często tracili piłki po niedokładnych podaniach, a ich ataki były zbyt czytelne, żeby zagrozić bramce Adriana Kranasa. Na dodatek niemal każdy rzut wolny jaki wypracowali kończył się obiciem muru. Z drugiej strony TRCH czuło się coraz bardziej komfortowo i luz w grze przekładał się zarówno na błyskotliwe akcje, jak i skuteczne wykończenie. Ani się obejrzeliśmy, a zrobiło się 5:1 po golach Jakuba Grabowskiego i drugim trafieniu Huberta Posackiego. Stało się jasne, że Ballers nie mają tego dnia patentu na team Kamila Pasika, który dokładał kolejne gole, pieczętując w ten sposób zdobycie trzech punktów.
Chyba musieliśmy mocno zmobilizować Drwali naszą przedmeczową zapowiedzią, bo rywalizację z Watahą zaczęli fenomenalnie. Nie minęło 15 sekund, a już prowadzili 1:0, a rywal nawet nie zdążył dotknąć piłki. Czy zatem można było sądzić, że oto nastał dzień, w którym Tartak się przełamie i odniesie swoje pierwsze zwycięstwo? Do pewnego momentu jak najbardziej, bo gospodarze rywalizowali z Watahą jak równy z równym i nie odczuwało się dystansu jaki dzielił te ekipy w ligowej tabeli. Z czasem goście dochodzili coraz częściej do sytuacji strzeleckich, aż w końcu pokonali Konrada Dudka po rzucie rożnym. W 16 minucie mieliśmy już 1:2 dla Watahy, a prowadzenie strzałem z najbliższej odległości dał Maciej Lulka. I właśnie takim wynikiem zakończyła się pierwsza połowa. Druga część to znów szybki gol dla Drwali – tym razem po strzale z dystansu Jacka Łukasiewicza, choć nieco „pomógł” mu rykoszet od interweniującego obrońcy, który zupełnie zmylił bramkarza. W odpowiedzi goście znów wyszli na prowadzenie po świetnym uderzeniu z rzutu wolnego i wynik 2:3 utrzymywał się przez dłuższy czas, choć więcej akcji mieliśmy jednak pod bramką Tartaku. Gdy padła bramka na 2:4 można było sądzić, że znów zobaczymy dobrze znany scenariusz, w którym team Luca Kończala nie gra źle, ale i tak pozostaje bez punktów. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że największe emocje przed nami. Drwale nie spuścili głów, tylko zakasali rękawy i wzięli się za odrabianie strat. Swoje 5 minut miał duet Łukasz Łukasiewicz – Mateusz Wodnicki, bo to właśnie oni doprowadzili do wyrównania, ale znów na 3 minuty przed końcem prowadziła Wataha. I w ostatniej akcji meczu goście w kuriozalny sposób stracili zwycięstwo w tym spotkaniu. W bocznym sektorze przy linii pola karnego gracz Watahy poślizgnął się i mimowolnie wykonał wślizg przy rywalu. Gdy niemal wszyscy zwrócili się w kierunku arbitra, Konrad Bełczyński wykazał się największym sprytem i po prostu skierował piłkę do pustej, w tamtym momencie, bramki. Gol został uznany, a chwilę późnej arbiter zakończył spotkanie, w którym Tartak zdobył swój pierwszy punkt. Wataha miała sporo sytuacji, ale wiele z nich nie wykorzystała, a w bramce znów dobrze spisywał się Konrad Dudek.
W tym spotkaniu rywalizowały ze sobą drużyny umieszczone w tabeli na trzecim oraz piątym miejscu. Jedni i drudzy przystąpili do meczu w składach 8-osobowych, a więc sił nikomu nie powinno tutaj zabraknąć. W pierwszej połowie oglądaliśmy bardzo wyrównane widowisko. Mała ilość sytuacji bramkowych nie pozwoliła do zdobycia łącznie nawet 5 goli, biorąc pod uwagę obie strony. Mimo to trzeba podkreślić liczne interwencje bramkarza gości Bruno Martinsa. Tornado Squad przeprowadzał z kolei groźne kontry. Tworzyli sobie świetne sytuacje do zdobycia gola, ale niestety brakowało skuteczności. Pod koniec premierowej połowy doczekaliśmy się wreszcie pierwszego trafienia. Bramkę dla Furduncio Brasil zdobywa obrońca Bruno Pessoa z główki, po wrzutce z rzutu rożnego. W drugiej połowie wydawało się, że Tornado opadło z sił i trochę zrezygnowało z ciągłych ataków przez świetną dyspozycję Bruno Martinsa. Goście wykorzystali końcowe momenty meczu i dołożyli jeszcze trzy trafienia. Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 0:4 dla Brazylijczyków. Nie można jednak sugerować się tutaj suchym wynikiem, bo mecz był naprawdę równym widowiskiem, ale bramkarz Canarinhos zaprezentował nam świetną formę zdobywając miano MVP 7 ligi i to głównie on przyłożył się do czystego konta swojej drużyny. Sytuacja w tabeli dla Furduncio nie zmieniła się, zaś Tornado spadło z piątego miejsca na siódme.
W tym starciu mierzyły się ekipy, które w niedzielę miały do rozegrania wyjątkowo dwa spotkania i kluczowy dla wyników mógł być odpowiedni balans siłami. Wysoka frekwencja w obu drużynach świadczyła o tym, że są bardzo zdeterminowani i ich celem są komplety punktów w obu przypadkach. Jako pierwsi na prowadzenie wyszli Virtualni. Sebastian Chrzanowski długim podaniem uruchomił jednego z czołowych snajperów w Lidze Fanów – Szymona Kolasę, który głową umieścił piłkę w siatce. W kolejnych minutach oglądaliśmy wyrównaną i fizyczną grę, która momentami kończyła się faulem. To właśnie po jednym z przewinień, FC Ballers doprowadzili do wyrównania za sprawą składnie rozegranego rzutu wolnego. W końcówce pierwszej połowy goście znów wyszli na prowadzenie, ale ich radość nie trwała długo. Po chwili do wyrównania doprowadził Artem Żuk. Po remisowej pierwszej części meczu wynik 2:2 raczej nikogo nie zadowalał i po chwili odpoczynku obie drużyny wróciły na boisko zmotywowane do walki o całą pulę. Obraz gry nie zmienił się względem pierwszej połowy, oglądaliśmy dużo walki i próby przejęcia kontroli nad meczem z obu stron. Na bramki w drugiej części gry przyszło nam czekać do 42 minuty, kiedy to bezcenny dla Virtualnych duet Płotnicki-Kolasa wyprowadził ich na prowadzenie. W samej końcówce znów doszło do szybkiej wymiany. Najpierw trafienie zaliczyli goście, chwilę później - tuż przed ostatnim gwizdkiem sędziego - piłkę do bramki skierował Artem Żuk, ustalając wynik 3:4 na korzyść Virtualnego Ń. FC Ballers po porażce mieli godzinę na regenerację sił i wyciągniecie wniosków przed drugim spotkaniem, w którym podejmowali TRCH. Virtualne Ń natomiast szczęśliwi po wygranej, mieli dosłownie chwilę na zebranie sił i musieli wrócić na plac gry, gdzie czekała na nich ekipa Zaruby United.
Ten mecz rozpoczął się od srogiego strzelania, bo nie minęły nawet cztery minuty gry, a sędzia czterokrotnie pokazywał na środek boiska. Rozpoczęli gospodarze, którzy już w pierwszej akcji wypracowali sytuację strzelecką, którą na gola zamienił Wiktor Ziółkowski. W kolejnej akcji Shot zripostował trafieniem Gabriela Kermiche, a następnie znów trafili Gunners, ale tym razem dwukrotnie bramkarza gości pokonał Kamil Anioł. Po szalonym otwarciu obie ekipy nieco uszczelniły defensywę, lecz jeszcze w pierwszej połowie oglądaliśmy kolejne trafienia i bardzo ciekawy zwrot akcji. Pięć minut zajęło Shotowi wyjście na prowadzenie, a fenomenalną formą wykazał się Jan Jabłoński, który najpierw popisał się akcją indywidualną, a następnie dwukrotnie skorzystał z podań kolegów i nie dał szans Patrykowi Czarnieckiemu. Po tej wpadce gospodarze odzyskali zarówno koncentrację i nie dali się już zaskoczyć, ale sami również nie byli w stanie zdobyć bramki i pierwsza połowa skończyła się skromnym prowadzeniem Shot DJ. Druga za to rozpoczęła się od kolejnego zwrotu akcji, tym razem korzystnego dla Gunners. W 27 minucie pięknym strzałem z wolnego piłkę do siatki zapakował Wiktor Ziółkowski, a dwie minuty później Kamil Anioł dobił strzał kolegi i gospodarze wyszli na prowadzenie. Emocje nie opadały, bo choć Gunners po golach Sebastiana Lisockiego i Patryka Szerszenia odskoczyli z wynikiem na 6:4, to goście wciąż stwarzali zagrożenie. W 39 minucie Giacomo Monti strzelił na 7:5, a po chwili kapitalną akcją popisał się bramkarz Shota Stephane Tanter, który wyłapał niedokładne dośrodkowanie, następnie przegalopował przez pół boiska i wyłożył piłkę Janowi Jabłońskiemu. Comeback gości wydawał się coraz bardziej realny, ale w 45 minucie zapał ekipy Elie Rosińskiego zgasił Marcin Siwiec, który strzelając na 8:6 pogrzebał szanse Shota na dogonienie wyniku i Gunners, choć nie bez problemu, zgarnęli trzy punkty.
Po ostatnich kilku kolejkach mamy taką obserwację, że FC Polska Górom z Kacprem Kowalskim, to zupełnie inna drużyna, niż bez niego. Byliśmy bardzo ciekawi, czy w starciu z Saską Kępą nasza teoria się potwierdzi, gdyż rywal bardzo doświadczony i potrafiący dobrą grą napsuć krwi każdemu przeciwnikowi. Pierwsza połowa starcia była niesamowicie zażarta i obejrzeliśmy przysłowiową, piłkarską wymianę ciosów. Jako pierwsi strzelanie rozpoczęli goście, chociaż chyba nie do końca w sposób, jaki by sobie tego życzyli, gdyż piłkę do własnej bramki skierował David Frączek. Na szczęście dla ekipy Korneliusza Troszczyńskiego, wyrównanie przyszło równie szybko, gdy po podaniu Mariusza Zgórzaka do stanu 1:1 doprowadził Karol Mroczkowski. W pierwszych dziesięciu minutach wymiana uprzejmości miała miejsce jeszcze dwukrotnie i dopiero przy stanie 2:2 zaczęła się wyłaniać lekka przewaga gospodarzy. Doskonały fragment gry zaliczył Kacper Kowalski, który na przestrzeni dwóch minut najpierw wpisał się na listę strzelców, a następnie asystował przy golu na 4:2 autorstwa Grześka Milewskiego, dzięki czemu "Polacy" odskoczyli z wynikiem na dwie bramki. Słynąca z nieustępliwości ekipa z południa Warszawy nie zamierzała oddawać łatwych punktów i po dwóch akcjach typu "klepka", za sprawą bramek zdobytych przez Marcina Jaśkowca oraz Karola Mroczkowskiego doprowadzili po raz kolejny do wyrównania, tym razem w wymiarze 4:4. Niesieni na fali zdobytych goli gracze gości nieco się jednak rozluźnili pod koniec pierwszej odsłony, a nieostrożność w defensywie dwukrotnie wykorzystał duet Kacper Kowalski & Oskar Zakrzewski. Popularny "Oski" w obu akcjach kreował okazje strzeleckie, a niezawodny Kacper Kowalski skutecznie je wykańczał, ustalając wynik do przerwy na 6:4. Grad goli, męska gra dwóch twardych ekip i perspektywa równie zaciętej drugiej połowy napawały optymizmem entuzjastów piłki niedzielnej. Po zmianie stron lepiej skoncentrowani wyszli gracze Saskiej Kępy, którzy dzięki bramce weterana warszawskich orlików, Marusza Zgórzaka, skrócili dystans do stanu 6:5. Nie trzeba było jednak długo czekać, aby po raz kolejny do akcji wszedł zabójczo skuteczny w ataku duet Zakrzewski-Kowalski. Panowie w dwóch akcjach wymienili się rolami, a każdy z nich zaliczył po asyście i bramce, dzięki czemu FC Polska Górom wyszła na solidne prowadzenie 8:5. Goście w przeszłości odrabiali już większe straty niż trzy bramki, więc gdy po podaniu Mariusza Zgórzaka kolejnego gola na swoim koncie zapisał Karol Mroczkowski mieliśmy nadzieję, że to początek pogoni za wynikiem, jednak końcówka w wykonaniu gospodarzy to istne "one-man-show". Wspomniany wcześniej, bardzo skuteczny i grający zarówno efektowny, jak i efektywny futbol Kacper Kowalski brał udział przy ostatnich trzech golach tego spotkania, dwukrotnie wpisując się na listę strzelców oraz raz asystując przy golu Grześka Milewskiego. W całym meczu Kacper zanotował imponujące pięć trafień i pięć asyst, a jedyną bramką przy której nie brał bezpośredniego udziału, była dobitka po strzale...z jego podania. Ostatecznie FC Polska Górom pokonała Saską Kępę 11:6, dzięki czemu utrzymała się w czołówce 8-mej Ligi Fanów. Saska Kępa mimo porażki, nadal liderem.
Po sześciu kolejkach w tabeli ósmej ligi panował nie lada ścisk. Między czwartym a ostatnim miejscem występowała różnica zaledwie pięciu oczek. W przypadku korzystnego rezultatu w trzech ostatnich kolejkach, dla Hiszpańskiego Galeonu oznaczać to mogło opuszczenie przed zimą strefy spadkowej. Szansa na poprawę losu nadarzyła się już minionej niedzieli, kiedy to goście podejmowali ekipę z Marek, która zaledwie bilansem bramkowym wyprzedzała ósme Kozice Warszawa. Nadzieja w serca graczy w czerwono-białych strojach wlała się relatywnie prędko, ponieważ za sprawą trafienia Jakuba Szczypiorskiego objęli oni prowadzenie. Niestety dla nich lepiej prezentujący się na ich tle rywal szybko przejął inicjatywę, narzucając swoje warunki gry. Boiskowa dominacja w wielu aspektach spowodowała, że obydwie ekipy schodziły na przerwę zarządzoną przez arbitra głównego tego spotkania, Piotra Krajczyńskiego, przy stanie 6:1. Mimo usilnych starań w drugiej odsłonie pojedynku, gościom nie udało się odrobić strat, a co za tym idzie odwrócić losów tego widowiska. Zasadniczo całe spotkanie przebiegło pod dyktando Mareckich Wyg, które składne akcje o wiele częściej potrafiły zamienić na bramki. Motorem napędowym tego dnia był bezapelacyjnie gracz oznaczony numerem „11”, Oleksandr Hutarov, który zdobył cztery bramki, dokładając do tego dwie asysty. Dzięki takiej postawie Wygi mogły cieszyć się ze zwycięstwa 13:4, które zbliżyło ich do trzeciego miejsca. Zaledwie dwa punkty straty do FC Polska Górom oraz pięć oczek do Saskiej Kępy zwiastują, że losy niedzielnych gospodarzy nie są jeszcze policzone, a ich szansa na awans na podium mocno się zwiększyła.
Przed spotkaniem te dwie ekipy znajdowały się w tabeli obok siebie z podobnym dorobkiem punktowym, a wszystko miało miejsce w strefie spadkowej. Gospodarze przystąpili do meczu z jednym zmiennikiem, a drużyna gości w szerokiej kadrze. Rozpoczynając mecz wydawało się, że żadna z drużyn nie jest pewna zwycięstwa. Badały się wzajemnie sprawdzając, która ze stron jest w stanie na więcej pozwolić przeciwnikowi. Wynik spotkania otwiera Kacper Napora, zaskakując bramkarza Legionu bramką z dystansu. Chwile później ponownie to on podwyższa prowadzenie Kozic. W drugiej połowie Legion się przebudza, wyrównując wynik w niecałe dwie minuty! Do niemalże 49 minuty mieliśmy remis 2:2, ale znów przypomina o sobie Kacper Napora, zdobywając trzecią bramkę i wyprowadzając drużynę gości na prowadzenie. Legion chcąc doprowadzić chociaż do remisu, decyduje się na grę z lotnym bramkarzem. Ich cel staje się jednak zupełnie niezrealizowany, gdyż w skutek podjętej decyzji tracą kolejne dwie bramki. Końcowy rezultat 2:5 dla Kozice Warszawa. W tym meczu na wyróżnienie zasłużył zdecydowanie Kacper Napora notując cztery trafienia i dokładając asystę, co daje udział przy każdej bramce drużyny gości. Po meczu Legion trafił na 8 miejsce, zaś Kozice wyszły ze strefy spadkowej i są na 6 lokacie.
Pierwszy raz w tej rundzie mieliśmy okazję obserwować na Arenie Grenady zespoły Na2Nóżkę i BRD Young Warriors. Nie wiedzieliśmy czego się do końca spodziewać, natomiast otrzymaliśmy bardzo emocjonujące widowisko, gdzie do niespodzianki zabrakło bardzo niewiele. A byłoby nią zwycięstwo BRD, bo oni byli niżej w tabeli, tymczasem na boisku w ogóle nie było tego widać. Przez pełne 50 minut trwała zacięta batalia, w której nikt nie potrafił wyrobić sobie odpowiedniej przewagi. Natomiast łatwo było zauważyć, że obóz Na2Nóżkę stawiał bardziej na grę techniczną, spowodowaną wysokimi umiejętnościami indywidualnymi poszczególnych graczy, podczas gdy rywale korzystali z dobrej organizacji własnej gry i schematów, polegających głównie na wykorzystywaniu Marka Saneckiego, do którego były posyłane górne piłki, a Marek starał się je przyjmować a następnie rozdzielać. I to się sprawdzało. Był to może sposób bezpośredni, pozbawiony fajerwerków, jakkolwiek skuteczny. Spowodował on, że Young Warriors za każdym razem, gdy rywale byli o gola z przodu, potrafili odpowiedzieć. 1:0, 1:1, 2:1, 2:2, 3:2, 3:3, 4:3, 4:4 – taki był przebieg tego spotkania, ale właśnie w tym momencie schemat został przełamany i to gracze BRD wyszli na pierwsze prowadzenie. Nie cieszyli się jednak z niego długo, bo po błędzie w obronie wyrównał Wiktor Sląz. Wówczas napór Na2Nóżkę wzrósł, bo im jeden punkt absolutnie nie odpowiadał. Oponenci z takiego stanu rzeczy byliby bardziej zadowoleni, lecz paradoksalnie to oni mieli lepszą okazję, by zmienić wynik na 6:5. Maciek Karczewski minął już nawet bramkarza, jednak z ostrego kąta nie zdołał zmieścić piłki w siatce, bo ta uderzyła tylko w słupek. To się zemściło, bo rywal swojej okazji nie zmarnował, chociaż to nie był jeszcze koniec emocji. Tuż przed końcem spotkania piłkę na nodze wartą jedno oczko miał Adam Wojciechowski, ale pomylił się z dobrej pozycji i nominalni gospodarze mogli odetchnąć. To był dla nich trudny bój, w którym długo męczyli się z przeciwnikami. Piłkarsko byli lepsi, tylko co z tego, skoro długo nie potrafili tego udowodnić. W końcówce zachowali jednak więcej zimnej krwi i debiut na Arenie Grenady mogą zaliczyć do udanych. Mimo wszystko brawa należą się także BRD. Chłopaki fajnie pracowali przez cały dystans spotkania, włożyli mnóstwo wysiłku w grę i chociaż porażka boli, to według nas ze swojej postawy powinni być zadowoleni.
Mecz pomiędzy Nagel, a Elitarnymi zaczął się od mocnych ataków gospodarzy. W przeciągu 2 minut zdążyli oddać kilka strzałów, ale piłka przelatywała obok bramki. Dopięli swego w 6 minucie, ale nie cieszyli się długo z prowadzenia, bo chwilę później Elitarni wyrównali z rzutu rożnego. I właśnie po stałych fragmentach goście stwarzali spore zagrożenie pod bramką rywala i widać, że nie są to przypadkowe zagrania. W międzyczasie świetnym golem z przewrotki popisał się Bartek Kucharski i Nagel ponownie objął prowadzenie, a następnie powiększył je po golu Maksimo Stesiuka. Nagel miał przewagę i wszystko wskazywało na to, że krzywda gospodarzom się w tym meczu nie stanie. Zawodnicy Radka Przybylskiego chyba przedwcześnie wyszli z tego samego założenia, bo od stanu 3:1 systematycznie obraz gry zaczął się zmieniać na korzyść oponenta. Początkiem złego dla Nagel był podyktowany przeciwko niemu rzut karny, który pewnie wykorzystał Łukasz Eljasiak. Potem zawodnik gospodarzy zaliczył trafienie samobójcze, a tuż przed przerwą Elitarni wyszli po raz pierwszy na prowadzenie. Nagel jakby zaciął się po trzeciej bramce, bo w drugiej części długo nie mógł znaleźć sposobu na Marcina Głębockiego, który tego dnia zaliczył kilka bardzo dobrych interwencji. Za to goście powiększali swoją przewagę i grali naprawdę niezłą piłkę. Elitarni w pełni wykorzystali to, że rywal zaczął się gubić w obronie i gdyby jeszcze ostatnie podania były nieco bardziej precyzyjne, to wynik mógł być nawet wyższy. Ostatecznie skończyło się na rezultacie 5:8, z przebiegu gry raczej zasłużone zwycięstwo zaliczyli goście. Dobrze w bramce spisał się Marcin Głębocki, w obronie z poświęceniem zagrał Wojciech Sekulak, dorzucając do swojego dorobku hat-tricka. Z drugiej strony próbował szarpać Arthem Ugai, ale Nagel po świetnym początku, gdzieś z biegiem czasu gasł i chyba zagrał jeden ze słabszych meczów w tej rundzie.
Sytuacja w tabeli dla drużyny Hetmana jest sprzyjająca, ponieważ tracą niewiele do podium, a Łazarski zajmuje ostatnie miejsce i jak na razie ciężko im wygrzebać się ze strefy spadkowej. Pomimo, że tabela ani trochę na to nie wskazuje, mogliśmy oglądać równe widowisko. Działo się tutaj naprawdę sporo, zwłaszcza że obie drużyny do tego starcia przystąpiły w licznych kadrach. Na początku meczu zostaje odgwizdane przewinienie na zawodniku drużyny gospodarzy, który pewnie wykorzystuje w skutek faulu rzut karny. Strzelcem bramki był Bartłomiej Folc. Drużyny wzajemnie się atakują, nie potrafiąc znaleźć sposobu na zdobycie gola. Dopiero na koniec połowy mamy odpowiedź wyrównującą. W drugiej części spotkania FC Łazarski błyskawicznie zdobywa kolejne dwie bramki. Cały czas jest bardzo napięta, zdrowo piłkarsko atmosfera, a obie ekipy są zmotywowane, by meczu nie zakończyć porażką. W końcówce spotkania Łazarski prowadzi trzema bramkami, ale wtedy Hetman zdobywa dwie bramki, jednak czas dobiega końca i zwycięża drużyna gości wynikiem 4:5. W skutek tego rezultatu Łazarski zajmuje 8 miejsce w tabeli, a Hetman jest tuż przed nim.
Przed rozegraniem 7 kolejki drużyna Varsovii znajdywała się na czwartej lokacie, zaś Force Fusion na ósmej. W roli faworyta na mecz wyszli goście, którzy pewnie wygrali to spotkanie. Pierwszy na listę strzelców wpisał się Kamil Łukasik z rzutu wolnego. Następnie gracze Kamil Mroczkowskiego dorzucili dwie bramki. Potem systematycznie punktowali przeciwnika, wyrabiając sobie wysokie prowadzenie. Nie zrobiło to ani trochę wrażenia na gospodarzach, którzy nie poddali się i dzielnie walczyli cały czas. Do połowy zdołali strzelić dwie bramki. Druga odsłona wyglądała zupełnie jak pierwsza. Varsovia wciąż atakowała, zmuszając Force Fusion do ciągłej obrony. Mecz zakończył się wynikiem 12:4 dla drużyny gości. Na wyróżnienie zasłużyli dwaj zawodnicy ofensywni Varsovii - Kamil Łukasik który zdobył 4 asysty oraz 4 gole i Karol Mroczkowski, notując 4 trafienia. Po rozegraniu tego starcia tabela dla obu drużyn się diametralnie zmieniła. Varsovia znalazła się na trzeciej pozycji z dorobkiem 13 oczek. Force Fusion niestety nie rozgrywa wymarzonego sezonu i po tym meczu są na ostatnim miejscu. Do końca rundy zostały jeszcze im dwa spotkania a łącznie z rundą rewanżową to aż 11 okazji, by zebrać sporo punktów do swojego dorobku. I tego im oczywiście życzymy.
ADP Wolska Ferajna była jeszcze niedawno liderem 9.ligi. Porażka z Łazarskim sprawiła, że chłopaki stracili to miano, a na pierwszym miejscu zluzował ich najbliższy rywal, GLK. Ich bezpośrednia rywalizacja była więc batalią o przywództwo w tej klasie rozgrywkowej. Większe szanse dawaliśmy GLK, tym bardziej gdy zobaczyliśmy skład rywali. W obozie ekipy z Woli brakowało przede wszystkim Oskara Nieskórskiego, co stanowiło duże osłabienie, podczas gdy oponenci mogli liczyć niemal na wszystkich swoich najlepszych zawodników. Nie miało to jednak wielkiego wpływu na przebieg spotkania. Pierwsza odsłona była bardzo rwana i ciężko się ją oglądało. Płynnej gry było jak na lekarstwo, aczkolwiek nie oznacza to, że mieliśmy dużą ilość fauli. Bardziej chodziło to, że ani ani jedni ani drudzy nie potrafili ułożyć sobie gry. Po 25 minutach wynik brzmiał 2:2, ale finałowa część meczu to już przewaga GLK. Głównie za sprawą braci Dominiak, bo to właśnie ten tandem zatroszczył się o gole na 3:2 i 4:2. Lada moment golkiper Ferajny musiał przyjąć kolejny cios, gdy Patryk Dominiak obsłużył w kontrze Damiana Sawickiego, a ten zwiększył przewagę ekipy w zielonych strojach do trzech trafień. Wolska Ferajna walczyła jednak do końca. Udało się zdobyć gola na 3:5, lecz mimo dużej ambicji, rywal nie pozwolił im bardziej się zbliżyć. Za chwilę padło trafienie na 6:3, które ostatecznie rozstrzygnęło losy spotkania. Ale mimo porażki, ekipie nieobecnego Kamila Jagiełło należą się słowa pochwały. W tym składzie personalnym chłopaki zrobili co mogli i niczego nie oddali tutaj za darmo. Dlatego po takiej porażce nie ma powodów do wstydu. GLK okazało się po prostu lepsze, bardziej zbilansowane, no i mające w szeregach braci Dominiak, którzy swoim zgraniem przechylili szalę kolejnego meczu na swoją korzyść. I widząc w jakiej są formie, to pewnie jeszcze nie raz w tym sezonie, będziemy mogli podsumować ich mecz podobnym stwierdzeniem.
Ten, kto powiedziałby, że mecze na dziewiątym poziomie rozgrywkowym są nieciekawe, grubo by się pomylił. W siódmej kolejce zmierzyły się ze sobą drużyny z dwóch przeciwległych części tabeli, a mimo to, niepewny wynik utrzymywał się do ostatnich minut. Faworytem była Rodzina Soprano, która wciąż marzy o zakończeniu rundy jesiennej na pozycji lidera. Mierząc wysoko, gospodarze otworzyli wynik spotkania z Mistrzami Chaosu od gola strzelonego głową. Do siatki trafił Krzysztof Mikulski - warto zapamiętać tę sytuację, bo to nieostatni raz, gdy docenimy wysokie loty napastników wicelidera. Ubrani w czarne koszulki zawodnicy kontynuowali swoje ataki, trafiając w słupek z okolic połowy boiska. Niewykorzystane okazje szybko się zemściły, a Mistrzowie Chaosu wyrównali po dwójkowej akcji Kacpra Owczarka i Lashy Kvelashviliego. Dla gruzińskiego pomocnika (a także dla wszystkich obserwatorów) mecz ten był prawdziwym rollercoasterem. Po strzale Krzysztofa Kulibskiego Lasha skierował piłkę do swojej bramki, zaliczając samobója. Ten, który go nastrzelił, chciał samodzielnie wpisać się na listę strzelców i udało mu się to przy trafieniu na 3:1. Dwiema bramkami odpowiedział na to Kacper Owczarek, zapisując na swoim koncie hat-tricka jeszcze w pierwszej połowie. Przed przerwą jego drużyna, zajmująca miejsce w strefie spadkowej, mogła wyjść na prowadzenie, ale z “jedenastu metrów” spudłował Lasha Kvelashvili. Zostając przy polskich powiedzeniach, Mistrzowie Chaosu zmienili wynik na 3:4 w myśl zasady: co się odwlecze, to nie uciecze. Pamiętacie jak pisaliśmy o golach głową strzelonych przez napastników Rodzinę Soprano? Ich skuteczne dośrodkowania z rzutów rożnych to stała praktyka i właśnie w ten sposób doprowadzili do wyrównania. Aby było sprawiedliwie, padła też bramka po samobóju gospodarzy, choć spory w niej udział miał Kamil Krysiewicz. Niepewny wynik zirytował Krzysztofa Mikulskiego na tyle, że postanowił wziąć sprawy w swoje nogi i strzelić szybkie trzy gole. Hat-tricka zaliczył dzięki swojemu pressingowi, dwukrotnie przejmując piłkę na połowie rywala. Mistrzowie Chaosu zdobyli jeszcze bramkę kontaktową, ale nie wystarczyło im czasu, by zdobyć choćby punkt. Wyrównany wynik to w dużej mierze zasługa Alana Bednarczyka, który kilkukrotnie popisał się doskonałymi interwencjami jako bramkarz zespołu gości.
Dla gospodarzy był o niezwykle istotny mecz, bowiem widmo zejścia do strefy spadkowej stawało się bardzo realne. Do tego czołówka ligi coraz mocniej uciekała, więc porażka w starciu z NWP znacznie pogorszyłaby sytuację Bęgala. Pierwsze minuty spotkania to próby strzałów z dystansu jednych i drugich, ale w obu przypadkach niemal wszystkie piłki znacznie mijały bramkę. Golkiperzy nie mieli więc początkowo zbyt wiele pracy, ale formę swojego bramkarza postanowili sprawdzić gracze gości, bo dwukrotnie ostatni obrońca NWP tracił piłkę, przez co rywal wychodził na dogodną sytuację strzelecką. Czujny między słupkami był Konrad Sochacki, a był to dopiero początek jego popisu tego wieczoru. Team Adriana Pagasa objął prowadzenie po rzucie rożnym, ale mieliśmy wrażenie, że konkretniejszy był jednak Bęgal. Gracze Na Wariackich Papierach dłużej utrzymywali się przy piłce, próbując ataku pozycyjnego, gospodarze natomiast szukali swego szczęścia głównie w kontrach. W końcówce pierwszej części goście jeszcze dwukrotnie pokonali bramkarza przeciwnika i na przerwę obie ekipy schodziły przy wyniku 0:3. Te bramki jakby podcięły skrzydła Bęgalowi, bo jeszcze przy wyniku 0:1 mecz był naprawdę wyrównany, ale kolejne bramki jakby odebrały wiarę w zwycięstwo gospodarzom. Zaczęli się gubić w obronie, NWP przejął inicjatywę, a gol na 0:4 mógł zupełnie dobić Bęgala. Lasha Kvelashvili z własnej połowy wybił piłkę na tzw. uwolnienie, lecz robił to w taki sposób, że futbolówka przelobowała golkipera gospodarzy. Wydawało się więc, że w tym meczu już nic się nie wydarzy i NWP spokojnie zainkasuje 3 pkt. Chyba zawodnicy również poczuli się za pewnie, bo zaczęli grać zbyt nonszalancko i gdyby nie postawa Konrada Sochackiego, to być może bylibyśmy świadkami spektakularnego comebacku. Skończyło się na wyniku 2:4 – rozmiary porażki nieco zmniejszyli Ernest Iwan i Przemysław Chmielowiec, ale ilość sytuacji jakie miał w tym spotkaniu WKS Bęgal spokojnie wystarczyłaby na wygranie tego meczu. Słaba skuteczność, plus dobra postawa bramkarza rywali i być może zbyt wczesne zwątpienie w sukces to główne przyczyny tego, że gospodarze pozostali bez punktów.
Meczem przyjaźni możemy określić spotkanie pomiędzy OldBoys Derby II, a FC Po Nalewce. Oba zespoły znają się dość dobrze, lecz każdy z nich chciał wygrać to spotkanie. Wyżej ulokowani w ligowej tabeli goście byli tutaj faworytem. Fc Po Nalewce bardzo szybko chciało wyjść na prowadzenie, lecz na ich drodze stawał Rafał Wieczorek, który zamurował swoją bramkę. Po upływie kilku minut mecz zrobił się bardziej wyrównany i obaj bramkarze byli bohaterami swoich zespołów nie pozwalając, aby którykolwiek z napastników ich pokonał. Pierwsza połowa niespodziewanie zakończyła się bez goli i nie mogliśmy się doczekać kontynuacji spotkania. Po zamianie stron scenariusz był bliźniaczo podobny do tego z pierwszej odsłony. Szybka ofensywa gości nie przyniosła im wymarzonego gola, a gospodarze dopiero po chwili jakby weszli w mecz, przez co drużyny wymieniały się kontratakami. Rafał Wieczorek uległ dopiero w 36 minucie i od tego momentu gra zaczęła wyglądać na bardziej zaciętą. Goniący wynik gospodarze atakowali mocniej, a goście zmuszeni byli do skuteczniejszej gry defensywnej. Jednobramkowe prowadzenie przy takim naporze było niewystarczające, aby bezpiecznie „dowieźć” zwycięstwo do samego końca. Upływający czas i strata do rywala zmuszała kapitana drugiej drużyny OldBoys do coraz wyższej gry za swoim polem karnym, co goście w ostatniej akcji meczu zamienili na gola i wygraną 2:0. Dzięki wygranej Fc Po Nalewce obroniło drugie miejsce, natomiast gospodarze pozostali w strefie spadkowej i muszą wziąć się za odrabianie strat, jeżeli myślą o wyższej pozycji na koniec rundy niż siódma.
To spotkanie zapowiadało się niezwykle ciekawie, obie ekipy w poprzednim tygodniu odniosły zwycięstwa i w tabeli dzieliło je zaledwie trzy punkty. Kresowia jako najskuteczniejsza drużyna na tym poziomie, przystępowała do starcia w roli faworyta. I szybko, bo już w 2 minucie udowodniła, że presja tego specjalnie jej nie ciąży. Włodzimierz Kazakov odebrał piłkę ostatniemu obrońcy Patetycznych i skierował ją do siatki nie dając szans bramkarzowi. W 12 minucie nieprzepisowo zatrzymany został znany ze skutecznych ofensywnych szarży Amadeusz Rachel. Do rzutu wolnego podszedł Felix Tran i zamienił go na gola, doprowadzając do remisu. Chwilę przed zakończeniem pierwszej połowy obie ekipy strzeliły po jednej bramce. Wynik remisowy doskonale odzwierciedlał to, co oglądaliśmy na boisku w pierwszej odsłonie spotkania. Po zmianie stron pierwsi drogę do bramki znaleźli FC Patetikos. Gol dający prowadzenie najwyraźniej pobudził ich apetyt na zwycięstwo i chwilę później wynik podwyższył bardzo aktywny Felix Tran. Gra rozpędzonych gospodarzy wyglądała coraz pewniej. Rajdy z piłką Amadeusza Rachela i pomysłowe rozgrywanie piłki przez Felixa Trana sprawiały przeciwnikom nie lada kłopoty i kolejne bramki były kwestią czasu. Patetyczni wyszli na czterobramkowe prowadzenie, natomiast Kresowia Warszawa swoją jedyną bramkę w drugiej połowie zdobyła dopiero w końcówce i było to o wiele za mało, na tak dobrze funkcjonujący zespół rywali. FC Patetikos wygrywając 6:3, mają na swoim koncie tyle samo punktów co Kresowia i obie ekipy do najniższego stopnia podium tracą zaledwie jedno oczko. Zespół gości składający się głównie z zawodników z Białorusi, liczył na pewno na więcej w tym spotkaniu, ale takie jest piękno piłki nożnej i nie zawsze to faworyt zgarnia komplet punktów.
Dwie zupełnie różne połowy obejrzeliśmy w starciu Dynama Wołomin z drugim zespołem jednej z najlepszych szkółek piłkarskich w Warszawie, czyli FFK OldBoys II. Obie ekipy dzieliła przepaść pod względem wieku, gdyż gospodarze to bardzo młodzi zawodnicy, wśród których znajdziemy nawet kilku nastolatków, natomiast goście to dobrze znane w świecie trenerskim postaci z odrobinę bardziej dojrzałym PESEL-em, co oczywiście przekładało się na doświadczenie. Pierwsze pięć minut to istny szok i mieliśmy wrażenie, że - jak to się mówi w żargonie piłkarskim - Panowie z FFK "nie dojechali na czas na mecz". Trzy bardzo składne akcje przeprowadzone przez Michała Matyję pozwoliły jego kolegom na szybkie wyprowadzenie ekipy z Wołomina na prowadzenie 3:0, a na listę strzelców wpisywali się odpowiednio: Maciek Dorsz oraz Czarek Wolski dwukrotnie. Na szczęście kilka chwil później goście się ocknęli i już po dwóch kolejnych minutach zaliczyli na swoim koncie premierowe trafienie, a jego autorem, po zamieszaniu w polu karnym, był... Maciek Dorsz, który niestety skierował piłkę do własnej bramki. Tempo strzelania spowolniło nieco na dobrych kilkanaście minut, ale chyba głównie dlatego, że obie strony nieco bardziej skupiły się na poukładanej grze w tylnej formacji zespołu. Po nieco spokojniejszym fragmencie meczu po raz kolejny ze świetnej strony pokazał się Michał Matyja, który najpierw nie zmarnował dobrego podania Adama Domidowicza, a następnie dostrzegł idealnie ustawioną Natalię Dubę. Jak wiemy przedstawicielka płci pięknej nie zwykła marnować dobrych okazji i ze spokojem ustaliła wynik pierwszej odsłony na 5:1. Zdecydowana przewaga gospodarzy, nieco zaskakująco słaba postawa gości - taki był obraz premierowych 25 minut. Po zmianie strony swój marsz po komplet punktów kontynuowali gracze Dynama, a konkretnie Czarek Wolski, który zaliczył imponujące wejście w drugą połowę. Czarek w ciągu pięciu minut trzykrotnie zmuszał golkipera rywali do kapitulacji, a po jego trafieniach gospodarze prowadzili aż 8:1. Od tego momentu odnieśliśmy wrażenie, że na boisku gra inna ekipa FFK. Zdecydowanie więcej wizji i współpracy zaowocowało wieloma okazjami strzeleckimi, w większości wykorzystanymi. Niestety, Panowie z FFK II obudzili się trochę za późno, gdyż odrobienie siedmiobramkowego deficytu w niecałe piętnaście minut było zadaniem niemalże niewykonalnym. Udało się im ostatecznie zmniejszyć rozmiary porażki do trzech bramek, a na listę strzelców wpisywali się : Adam Goida, Hubert Woźniak, Kamil Motul, Kamil Pudełko oraz Wojtek Graczyka, którego bramka ustaliła wynik spotkania na 9:6. Zdecydowane zwycięstwo Dynama Wołomin, aczkolwiek ostatnich kilkanaście minut drugiej połowy powinno być dla nich ostrzeżeniem, że koncentrację trzeba trzymać do końca.
Jak dotąd niewielka liczba drużyn może poszczycić się miejscem w elitarnym gronie niepokonanych. Wśród ekip, które jeszcze nie przegrały swojego spotkania, znajduje się również Bejern, który po sześciu meczach w dziesiątej lidze, nie tylko nie uległ żadnemu rywalowi, ale zdołał skompletować pełną pulę punktów. Minionej niedzieli przyszło im się zmierzyć z Heavyweight Heroes. Gospodarze na tamten moment byli na trzecim miejscu, tracąc zaledwie pięć punktów. Znaczyło to, że hipotetyczna wygrana w ogromnym stopniu ułatwiłaby im walkę o mistrzostwo, zbliżając ich do bezpośredniego rywala. Niestety to spotkanie nie rozpoczęło się dla nich najlepiej. Do głosu błyskawicznie doszli bowiem Filip Pławiak i spółka, którzy zaaplikowali rywalowi aż trzy bramki. Szalona pogoń za wynikiem i usilne próby wyrównania zdały jednakże egzamin w przypadku gospodarzy. Do wyrównania zabrakło zaledwie jednego trafienia. Mimo tego stan rywalizacji, który na tamten moment wynosił 2:3, w żadnym stopniu nie przekreślał ich szans. Opisując drugą odsłonę pojedynku w ich wykonaniu, niebywale ciężko jest stwierdzić: „co poszło nie tak?”. Być może był to czynnik kondycyjny, który lekko zarysował się w starciu z młodszym i bardziej wybieganym rywalem. Naszym zdaniem jednak sporą rolę w tym spotkaniu na korzyść Bejernu odegrał ich bramkarz, Dominik Trzaskowski, który oprócz kapitalnych interwencji zanotował także dwie asysty. Finalnie to właśnie w sporej mierze dzięki niemu jego ekipa wygrała 3:5.
Będące na najniższym stopniu podium KS Lipinki Łużyckie podejmowały Borowiki, które z dwupunktową stratą plasowały się pozycję niżej. Już od pierwszych minut spotkania widoczna była przewaga gospodarzy, którzy już w 2 minucie wyszli na prowadzenie dzięki ofensywnemu stylowi gry. Dobra gra w szeregach defensywnych skutecznie utrudniała grę napastnikom Borowików, którzy w pierwszej połowie nie znaleźli sposobu na umieszczenie piłki za plecami bramkarza. KS Lipinki dołożyło jeszcze dwa gole i na przerwę schodziły z trzybramkowym prowadzeniem. Okoliczności, jakie widzieliśmy na boisku nie zwiastowały, aby goście mieli szansę na odrobienie strat. Kiedy zawodnicy po chwili przerwy powrócili na boisko nasze przemyślenia chwilowo zaburzył szybki gol Borowików. Jednakże gospodarze szybko powrócili na właściwe tory i znów ich przewaga była widoczna gołym okiem. Na straconego gola odpowiedzieli zdobyczą trzech bramek i finalnie wygrali 6:1. Dzięki temu zwycięstwu pozostali na trzecim stopniu podium z minimalną stratą do lidera. Borowiki natomiast zaliczyły mocny spadek, aż na siódmą pozycję, lecz ich strata do podium wynosi zaledwie trzy oczka.
Broke Boys, którzy na razie nie zdobyli punktów w tym sezonie w tej kolejce podejmowali Złączonych, których przewidujemy w grupie drużyn z największymi szansami na awans. Początek meczu doskonały, dwójka akcja Nazaruk – Musluk zapewniła prowadzenie. Gospodarze byli bardziej dynamiczni, prowadzący grę, narzucający swój pomysł. Rywale szukali szans zza pola karnego, a także pojedynczych akcji. Bramka wyrównująca padła po stałym fragmencie gry i finalizacji niemal z piątki. Obie drużyny broniły wysoko, często ryzykownie, pozostawiając pojedynki 1 vs 1. Podejmowane ryzyko w tej części gry rzadko doprowadzało do skutecznych akcji, częściej pojawiały się straty. Niestety dla gości dwukrotnie obijali obramowanie bramki, a jeśli nie słupek/poprzeczka to bramkarz stawał na drodze. Ostatecznie po pięknej bramce z rzutu wolnego gospodarzy i szybkiej odpowiedzi schodziliśmy na przerwę z remisem 2:2. Po zmianie stron adekwatne prowadzenie gry przez Broke Boys, lecz znowu bez postawienia kropki nad i. Musluk ponownie dawał szansę na zdobycie przynajmniej punktu, ale niestety nie na długo. Pechowa interwencja bramkarza, gdy rozpoczynając akcję dosłownie podał rywalowi piłkę doprowadziła najpierw do remisu, ale dodała też impulsu i wiatru w żagle gościom. Gipsiak był w tym fragmencie jokerem, zdobył wpierw jedną bramkę, zanotował asystę i znowu strzelił bramkę. Obu zespołom na pewno nie można odmówić ambicji i coś nam się wydaje, że Broke Boys zdobędą jeszcze kilka punktów w tej rundzie. Wynik końcowy – 4:5.
W spotkaniu siódmej kolejki na obiektach warszawskiego AWF-u mierzyły się ze sobą ekipy FC Wombaty oraz KS Centrum. Gospodarze po sześciu spotkaniach zdobyli zaledwie trzy punkty, pokonując w drugiej serii gier 3:0 Jogę Bonito. Sytuacja w obozie gości malowała się znacznie lepiej. Dwie wygrane oraz dwa remisy pozwoliły im zajmować spokojne szóste miejsce, z zaledwie czterema punktami straty do KS Lipinki Łużyckie. Tym samym mogliśmy się spodziewać nie lada emocji. Niestety równorzędna rywalizacja bardzo szybko przerodziła się w jednostronny mecz. Gracze w żółtych strojach co chwilę rozpoczynali kolejne ataki, które aż czterokrotnie były finalizowane w bramce strzeżonej przez Leona Góreckiego. W drugiej odsłonie FC Wombaty nie zdołały niestety odwrócić losów spotkania, kolejne huraganowe i zmasowane ataki przynosiły zamierzone efekty, co skutkowało powiększającym się (i tak na ten moment wysokim) prowadzeniem. Honorowe trafienie dla biało-granatowych zdobył natomiast Maciej Stąporek, którego celnym podaniem odnalazł Piotr Marciniak. Dla gospodarzy ta porażka oznacza definitywne spędzenie zimy w strefie spadkowej. Jednakże nie mogą tracić nadziei, ponieważ nasza liga widziała już wiele scenariuszy wprost z filmu, kiedy to pozornie słabsza drużyna w tym okresie przechodziła fenomenalną metamorfozę. Tego im życzymy. KS Centrum natomiast ustatkowało się w środku tabeli, a najbliższy mecz z wyżej wymienionymi Lipinkami będzie dla nich prawdziwą próbą charakteru.
Lider 11 ligi FC Melange grał z Red Rebels, które było umiejscowione na siódmej pozycji. Mecz rozpoczął dość niespodziewanie, od prowadzenia gości w 1 minucie. Jeszcze większym zaskoczeniem było podwyższenie tego stanu rzeczy o kolejnego gola. Okrojeni składem gospodarze potrzebowali paru minut, aby wyjść z doznanego szoku. Kiedy zdobyli gola kontaktowego mecz zrobił się bardziej wyrównany ze wskazaniem na gości, w barwach których brylował Rahim Kulliyev. Tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą cześć spotkania goście powrócili na dwubramkowe prowadzenie. Szykowała nam się nie lada sensacja, lecz początek drugiej połowy sprawił, że na tablicy wyników był remis. Filip Junowicz dwukrotnie pokonał Merdana Rahmedowa, dając wiarygodną nadzieję odwrócenie losów spotkania. Mimo wszystko to rywale wciąż minimalnie lepiej sprawowali się na boisku i to oni zdobyli decydującego gola na cztery minuty przed końcem spotkania. Gospodarze mieli swoje szanse, lecz twardo grająca defensywa oponenta nie pozwoliła im na „powrót”. Dość niespodziewane zwycięstwo Red Rebels 4:3 zaowocowało odbiciem znad strefy spadkowej i realną szansą na zakończenie rundy jesiennej na podium. Gospodarze natomiast opuścili fotel lidera i ciekawe czy przed końcem tej części sezonu, uda im się na niego powrócić.
Joga Bonito oraz FC Torpedo wyszli w bardzo wyrównanych składach na to spotkanie, jakkolwiek to goście byli bardziej wybiegani, z większą swobodą i kontrolą piłki. Gospodarze na pewno nie spodziewali się takiego nalotu, od początku rywale dawali z siebie absolutnego maksa i kolejnymi akcjami zbliżali się do bramki rywali. Już na samym początku zdobyli gola, co otworzyło worek z bramkami. Goście często rozgrywali szybką grę poprzez kontratak, który co kilka akcji skutecznie egzekwowali. Oprócz tego perfekcyjnie bronili zrywów gospodarzy, którzy przecież umieją grać w piłkę, ale w tym dniu kompletnie nic im się nie kleiło. Niech wynik 0:6 do przerwy nikogo jednak nie zmyli, bo gdyby nie doskonały początek Torpedo to ten mecz nie musiał się tak potoczyć. Po zmianie stron duża rotacja w ekipie Andrzeja Barana, dużo zespołowej gry, co nakręcało do zwiększania kontroli. Świetne zawody rozgrywała cała drużyna, ale trzeba wyróżnić Oleksandra Tovchyhę (3 bramki, 2 asysty) oraz Oleha Ilnytskyiego (bramka i 3 asysty), którzy skupiali na sobie uwagę, ale byli o krok przed rywalami. Niemoc Jogi Bonito najlepiej dokumentuje brak bramki Mateusza Bubrzyka z rzutu karnego. Ten zawodnik dwoił się i troił, ale był czasami osamotniony. Ostatecznie gospodarze zanotowali bolesną porażkę, aż 0:10. Kolejne starcie na pewno będzie dla nich próbą charakteru i prawdziwym sprawdzianem dojrzałości, ponieważ Joga Bonito to drużyna, której nie wypada zaliczać takich wpadek. Gracze Torpedo byli natomiast bezwględni i zasłużenie zgarnęli całą pulę.
Ważną lekcją, którą wszyscy przyjmujemy, oglądając rozgrywki Ligi Fanów, jest to, aby nie skreślać nikogo przed startem spotkania. Tabela i statystyki mogą sugerować faworytów, ale boisko zawsze weryfikuje. Bagstar Wszedło do siódmej kolejki przystępował po pięciu porażkach z rzędu i niewykluczone, że rywale mogli ich delikatnie zignorować. Drużyna z najgorszym bilansem bramkowym w lidze szybko udowodniła, że nie należy ich lekceważyć. Wynik otworzył Kamil Dźwilewski, a płaskim strzałem z dystansu prowadzenie gości podwyższył Filip Pacholczak. Przed przerwą gola kontaktowego strzelił Borkowski, pewnie wykorzystując rzut karny. W drugiej połowie znów zaatakowali gracze, na których nikt nie stawiał i po agresywnym pressingu w polu karnym rywala ponownie zdobyli dwubramkową przewagę. Historia zatoczyła koło, bo znów prowadzenie gospodarzy zmniejszył Damian Borkowski, obiegając rywala wokół linii bocznej boiska niczym Gareth Bale w pamiętnym finale pucharu Hiszpanii, niecałą dekadę temu. Hat-tricka ten zawodnik skompletował wymuszając stratę jednego z obrońców blisko bramki. Decydujące trafienie należało jednak do Bagstaru, gdy sprytnie wykonali stały fragment gry. Rafał Jagóra podał piłkę do Pawła Kaniowskiego z rzutu rożnego, a ten umieścił ją w siatce strzałem po ziemi. Dzięki wynikowi 3:4 goście zakończyli swoją serię porażek, przywracając nadzieję, by zakończyć rundę jesienną w bezpiecznej strefie. Po siódmej kolejce dzieli ich od tego celu zaledwie jeden punkt.
Kto zatrzyma lidera? Debiutujący w Lidze Fanów zawodnicy Essing Gorillaz są w tym sezonie - posługując się młodzieżową nomenklaturą - na prawdziwej “essie”. W siedmiu pierwszych meczach zdobyli komplet punktów, pokazując bardziej doświadczonym graczom nowe rozwiązania taktyczne, pozwalające im cotygodniowo dopisywać trzy oczka do swojego dorobku. Drużyna złożona z zawodników urodzonych w XXI wieku dominuje pod względem przygotowania motorycznego, a także stosowania nieoczywistych zagrań. Młodzieńczą ekstrawagancję wykorzystali również w starciu z trzecią siłą dwunastej ligi, zespołem Shitable. Ubrani w czarne stroje - jak na Goryli przystało - zawodnicy, przeważali w drugim listopadowym starciu, choć mieli niewielkie problemy ze znalezieniem drogi do bramki rywala. Optyczną przewagę zamienili na liczby w okolicach 15 minuty, gdy Olek Florczuk otworzył wynik spotkania płaskim strzałem z ostrego kąta. Asystę przy jego trafieniu zaliczył Filip Wolski - wybrany później na MVP całej kolejki. Największe zagrożenie pod bramką Essing Gorillaz w pierwszej połowie wynikło z niefortunnej interwencji jednego z obrońców gości. Jan Smokowski był bliski zaliczenia “wejścia smoka”, gdy chwilę po pojawieniu się na placu gry, skierował piłkę w poprzeczkę własnej bramki. Nie przełożyło się to na zmianę wyniku, a jedynie zwiększyło motywację gości w drugiej części spotkania. Po przerwie Filip Wolski znów zaliczył asystę, choć słowa uznania kierujemy przede wszystkim w kierunku Mikołaja Płatka, który wyszedł na pozycję, wyprzedził obrońcę i wykończył akcję z najbliższej odległości. Błyskotliwy skrzydłowy Essing Gorillaz sposobem gry przypomina reprezentanta angielskiego Brighton & Hove Albion F.C. - Ansu Fatiego. Młodszy o dokładnie cztery dni od Mikołaja Płatka Hiszpan od początku kariery przeplata doskonałe zagrania z nieudanymi akcjami. Ofensywny gracz z Łomianek naprzemiennie zachwycał nas imponującą “klepką” z boku boiska i rozczarowywał niewykorzystanymi sytuacjami pod bramką rywala. To dlatego swój występ zakończył z tylko jednym trafieniem na koncie - w przeciwieństwie do Olka Florczuka, który wykorzystał grę w przewadze jednego zawodnika i zapewnił Essing Gorillaz bezpieczeństwo do końca spotkania. Rozluźnienie w szeregach młodych zawodników lidera wykorzystali reprezentanci Shitable, zdobywając dwie bramki w końcówce spotkania. Nie wpłynęły one jednak znacząco na ostateczny rezultat, bo siódme zwycięstwo na swoim koncie zapisali debiutanci, umacniając się na pozycji lidera.
Środek tabeli dwunastej ligi jest w tym sezonie płaski i równy jak murawa na arenie AWF. Jedna kolejka potrafi wywołać trzęsienie ziemi na poszczególnych pozycjach, a kwestia awansów i spadków długo pozostanie otwarta. Mimo walki o punkty zawodnicy nie zapominają o zasadach fair play. Przedstawiciele Niedzielnych wykazali się wspaniałomyślnością, zaczynając starcie z WEiTI United pięcioma zawodnikami, zważając na problemy kadrowe rywala. Bramkarz gości nieznacznie spóźnił się na pierwszy gwizdek, ale zastępujący go partner z drużyny zdołał zachować czyste konto. Do przerwy nie oglądaliśmy żadnych goli, ale to w dużej mierze zasługa golkipera po drugiej stronie boiska. Marcin Aksamitowski był tego dnia nie do pokonania: interwencje na przedpolu, efektowne parady bramkarskie, wybicia wślizgiem i rękoma - dawno nie oglądaliśmy tak udanego występu między słupkami! Będąc w takiej formie, Aksamitowski nie mógł skapitulować jako pierwszy. Wynik otworzyli jego koledzy z ofensywy, umieszczając piłkę w siatce po płaskim strzale ze skraju pola karnego. Zawodnicy WEiTI United kontynuowali swoje ataki, ale wciąż mieli problemy z pokonaniem doskonale dysponowanego bramkarza Niedzielnych (czasem pomagała mu nawet poprzeczka!). Udało im się to dopiero po strzale z rzutu karnego, który na bramkę zamienił Kwietniewski. Gospodarze nie czekali długo z odpowiedzią. Najpierw piłkę golkiperowi odebrał Jaszczak, dając prowadzenie swojemu zespołowi, a następnie asystował koledze po wrzucie z autu. Na końcu obie drużyny zdobyły jeszcze po bramce, ale wynik dla Niedzielnych był już bezpieczny - spotkanie zakończyło się rezultatem 4:2.
Jednym z bardziej interesujących spotkań w 12 lidze był mecz pomiędzy Sportano Football Club a drużyną Ajaksu Warszawa. Te ekipy sąsiadują w tabeli i każda strata punktów była dodatkowo bolesna. Zdecydowanie lepiej to spotkanie rozpoczęli zawodnicy Ajaksu, którzy dość szybko objęli prowadzenie. Akcję całego zespołu wykończył Bartek Kopacz. Goście szybko ruszyli za ciosem i już po kilku minutach na tablicy wyników mieliśmy 0-2. Tym razem piłkę do bramki Sportano skierował Adam Bogusz. Gospodarze rozkręcali się bardzo powoli, ale z każdą minutą wyglądali lepiej. W ekipie gospodarzy świetnie wyglądał Filip Motyczyński, który był główną siła napędową większości ataków swojego zespołu. To co nie udawało się przez większość pierwszej połowy, udało się w jej końcówce. Wspomniany już Filip pokonał bramkarza Ajaksu i na przerwę schodziliśmy przy wyniku 1-2. Drugą część spotkania rozpoczęliśmy podobnie jak pierwszą, bo to goście głównie atakowali i byli stroną dominującą. Ich ataki były przeprowadzane w szybkim tempie i z dużą dozą fantazji, jednak na końcu ciągle brakowało wykończenia. Gospodarze natomiast grali swoją piłkę, cierpliwie się bronili a gdy nadarzyła się okazja groźnie kontratakowali. W bramce świetnie dysponowany był Kamil Podgórski, który w pięknym stylu wybronił „jedenastkę”. To co nie udało się Ajaksowi z zimną krwią wykorzystali gospodarze, bramkę na 2-2 strzelił Marcin Rostkowski. Od tego momentu to właśnie Sportano przejmowało kontrolę na boisku, co udokumentowali kolejną bramką. Tym razem na strzał z dystansu pokusił się Paweł Bala i pokonał bezradnego w tej sytuacji bramkarza Ajaksu. W końcówce mecz nam się otworzył, widzieliśmy wiele okazji pod obiema bramkami, jednak nic nie wpadało. Taki stan utrzymywał się aż do 46 minuty, kiedy to rzut wolny z bocznej strefy wykonywał Paweł Bala i pięknym strzałem w samo okienko podwyższył wynik spotkania na 4:2, tym samym pieczętując wygraną swojego zespołu. Dzięki takiemu rezultatowi Sportano Football Club przeskakuje Ajaks Warszawa w tabeli i teraz to podopieczni Kamila Dąbrowskiego przez najbliższy tydzień mogą patrzyć z góry na drużynę niedzielnych oponentów.
Sytuacja dla FC Warsaw Wilanów, po przegranym meczu z Essing Gorillaz nie mogła się ułożyć lepiej. No bo jeśli chcesz wrócić na zwycięską ścieżkę, to czy możesz trafić przyjemniej, niż na ostatnią ekipę w tabeli? A tak się akurat stało, że najbliższym rywalem wiceliderów tabeli była właśnie czerwona latarnia 12.ligi, AFC Niezamocni. Dodatkowo w obozie ligowych outsiderów brakowało kilku ważnych graczy, w tym kapitana Dawida Brzoskowskiego. To nie mogło się dobrze skończyć i tak naprawdę tylko na początku meczu można było odnieść wrażenie, że tutaj jest możliwy inny wynik, niż wysoka wygrana faworytów. Początek był naprawdę obiecujący dla Niezamocnych, którzy wyszli na prowadzenie i chociaż szybko je stracili, to potem mieli kilka naprawdę dogodnych okazji do zdobycia bramki na 2:1. Przeciwnikom udzielał się w tym okresie zbyt duży pośpiech. Wiele rzeczy chcieli zrobić za szybko, co produkowało niedokładność. Ale powoli chłopaki zaczęli wchodzić na właściwe dla siebie obroty, a co najważniejsze – pojawiła się skuteczność. 2:1, 3:1, 4:1 i było jasne, że mecz zaczyna zmierzać w jednym kierunku. Druga połowa tylko to potwierdziła. W obozie przegrywających dyscyplina była z minuty na minutę mniejsza, natomiast po stronie wiceliderów wciąż widać było determinację i niewiele zabrakło, by każdy z zawodników zwycięskiej ekipy wpisał się do protokołu meczowego z asystą lub bramką. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 10:2 i można go dopisać do kategorii „do jednej bramki”. Faworyci wygrali zasłużenie, byli dużo lepsi i teraz czeka ich perspektywa dwóch spotkań, w których powalczą o umocnienie się na drugiej pozycji w tabeli. A Niezamocni? Cóż, niedzielną porażkę należało wkalkulować, ale w najbliższy weekend trzeba już przyjechać optymalnym składem, bo nadarza się prawdopodobnie ostatnia okazja w rundzie, by zasmakować zwycięstwa. Rywalem będzie bowiem BAGSTAR, który w ligowej hierarchii jest tylko o jedno oczko wyżej.
Gdy lider 13 ligi podejmuje zespół znajdujący się w strefie spadkowej faworyt może być tylko jeden. Tak też było w tym przypadku, gdzie zespół Piwo Po Meczu podejmował drugą drużynę NieDzielnych. Spotkanie zgodnie z oczekiwaniami rozpoczęło się pod dyktando gospodarzy, którzy prowadzili grę i ostrzeliwali bramkę Marcina Aksamitowskiego, jednak piłka nie chciała znaleźć się w siatce, bo albo świetnie spisywał się bramkarz gości, albo w kluczowych sytuacjach brakowało ostatniego podania. To co długo nie udawało się gospodarzom udało się NieDzielnym, którzy za sprawą Łukasza Ostrowskiego dość niespodziewanie wychodzą na prowadzenie. Taki rezultat meczu nie utrzymywał się długo, bo faworytom wreszcie udaje się znaleźć drogę do bramki rywali. Jeszcze przed przerwą przewaga zawodników Piwo Po Meczu rośnie i zostaje udokumentowana kolejnymi bramkami, w związku z czym na przerwę schodziliśmy przy wyniku 3-1. Drugie 25 minut świetnie rozpoczęła drużyna gospodarzy, która dość szybko odskoczyła na kolejne dwie bramki i na tablicy wyników widniał rezultat 5-1. Piwosze starali się grać prostą i dokładną piłkę, nie mieli też na sobie żadnej presji, co korzystnie wpływało na ich postawę na boisku. Chwilę rozluźnienia u przeciwników wyczuła drużyna NieDzielnych, która po raz drugi w tym meczu wyprowadziła bramkową akcję. Goście zagrali na przysłowiową ścianę i dzięki podaniu kolegi Łukasz Kacprzak zdobywa bramkę. Niestety na nic więcej tego dnia nie było już stać ekipę Marcina Aksamitowskiego i spółki. Gospodarze w końcówce spotkania dokładają jeszcze trzy bramki i mecz ostatecznie kończy się wynikiem 8-2. Dzięki takiemu wynikowi Piwo Po Meczu utrzymuje prowadzenie w tabeli 13 ligi, a ekipa NieDzielnych musi szukać punktów w kolejnych spotkaniach.
ASAP Vegas jak i Gentleman Warsaw Team znajdowały się w drugiej części tabeli 13. ligi. Wydawałoby się, że faworyt jest tylko jeden – goście, jednak jak pokazuje historia - wszystko może się zdarzyć. Początek meczu zaskakujący, bo gospodarze rozpoczęli nawałnicę. Szczęśliwie dla gości Augustyniak dwukrotnie stanął na wysokości zadania, dużo czasu nie potrzebował na rozgrzewkę. Sama pierwsza faza spotkania lekko chaotyczna, mimo kreowania sytuacji podbramkowych z obydwu stron brakowało finalizacji. Oprócz tego pojawił się moment ostrzejszych komentarzy w szeregach obu zespołów oraz nerwowej, niepotrzebnej atmosfery. Do przerwy to goście wyszli na prowadzenie 0:1. Strzałem z półwoleja bramkę zdobył Paweł Domański. Gospodarze mogli pod koniec zdobyć gola wyrównującego, ale zabrakło konkretów. Po zmianie stron tempo gry spadło, gra była raczej na stojaka, fragmentami piłkę widzieliśmy tylko w powietrzu, jakkolwiek były też momenty, gdzie zespoły potrafiły wielokrotnie wymienić skuteczne podania po murawie. Goście zdołali wyjść na prowadzenie dwoma bramkami, ale brakowało jeszcze jednego gola, który by zamknął mecz. Gospodarze wciąż starali się determinacją i próbą odważnych podań kreować coraz to groźniejsze sytuacje. Presja i wiara w odwrócenie losów spotkania poskutkowała. Szybko zdobyli bramkę kontaktową, co spowodowało otworzenie gry, pojawiły się bardzo duże przestrzenie między formacjami, jak również okazje bramkowe. Ostatecznie ASAP Vegas zdobył bramkę na wagę remisu, która przez długi fragment gry wisiała w powietrzu i najzwyczajniej potwierdziła ich przewagę w tej części spotkania. Finalnie remis bramkowy 2:2.
Odmieniona po dwóch zwycięstwach drużyna Pogromców Poprzeczek podejmowała drugi zespół Furduncio Brasil. Większe szanse na zwycięstwo w tym pojedynku dawaliśmy gościom i od pierwszych minut raczej potwierdzali swój status faworyta. Długo utrzymywali się przy piłce, cierpliwie konstruując swoje akcje. Defensywa Pogromców była jednak dość szczelna i dopiero strzał z dystansu Elio Silvy otworzył wynik spotkania. Szansę na wyrównanie z rzutu wolnego miał Olek Markowski, ale świetną interwencją popisał się Bruno Martins. Niewykorzystana okazja się zemściła, bo chwilę później Furduncio podwyższyło prowadzenie i od tego momentu wynik na dłuższy czas się zatrzymał. Brazylijczycy wciąż próbowali ataku pozycyjnego, Pogromcy natomiast cofnięci do obrony wypatrywali swoich szans w kontratakach. Kolejną bramkę obejrzeliśmy w końcówce pierwszej części – najpierw żółtą kartką został ukarany Adam Maj za zagranie piłki ręką i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że pełnił on rolę bramkarza, a cała sytuacja miała miejsce na… środku boiska. I gospodarze nie mogliby mieć pretensji do sędziego, gdyby w tej sytuacji wyciągnął nawet czerwony kartonik. Furduncio szybko wykorzystało grę w przewadze i na przerwę zawodnicy schodzili przy wyniku 0:3. Po zmianie stron Pogromcy błyskawicznie zdobyli gola na 1:3 i właściwie przez dalszą część meczu powtarzał się ten sam schemat – Brazylijczycy znacznie dłużej utrzymywali się przy piłce, przy pomocy wysoko wysuniętego bramkarza długo rozgrywali swlje akcje, Pogromcy natomiast dobrze się bronili i de facto nie pozwalali rywalowi na dojście do klarownej sytuacji strzeleckiej. Sami jednak też nie tworzyli większego zagrożenia pod bramką Bruno Martinsa, przez co obie drużyny niejako wpadły w obopólny klincz. Szansę na przełamanie tego impasu miał Carlitos Moreira, ale przegrał pojedynek z Adamem Majem i nie trafił rzutu karnego. Dopiero pod koniec meczu Furduncio ustaliło wynik spotkania na 1:4, ale znów nie po koronkowej akcji, a po strzale z dystansu, gdzie właściwie piłka była w zasięgu golkipera. Gospodarze zagrali lepiej niż można było przypuszczać i nie jest to już drużyna jaką widzieliśmy na początku sezonu. Brazylijczycy może nie zachwycili z niżej notowanym rywalem, ale zrobili to co mieli zrobić – wygrali i teraz czeka ich rywalizacja z pozostałymi zespołami z podium.
Old Boys Derby III kontra Szereg Homogenizowany, czyli starcie ekip z odpowiednio piątego oraz szóstego miejsca ligowej tabeli, w której dzieli ich zaledwie jedno oczko – czyli coś, co lubimy chyba wszyscy. Wielkie emocje podyktowane bliskim sąsiedztwem w rozkładzie trzynastej ligi, więc przed startem zawodów wszyscy zacieraliśmy ręce na wyrównany pojedynek. Spotkanie rozpoczęło się wprost wybitnie dla ekipy Przemka Białego. Po faulu w polu karnym arbiter główny tego spotkania, Piotr Krajczyński podyktował jedenastkę, którą pewnie na gola zamienił Damian Miszewski. Niestety dla Old Boysów od tego momentu było już tylko gorzej. Do końca pierwszej odsłony stracili prowadzenie, schodząc na odpoczynek przy stanie 1:3. W drugiej części pojedynku znacząco zarysowała się różnica w kondycji w zestawieniu z młodszym rywalem. Wprowadziło to ponadto sporo niedokładności, co zaowocowało lukami w defensywie, które skrzętnie wykorzystywał przeciwnik. Wybitne zawody tego dnia w barwach Szeregu Homogenizowanego rozegrali w tej połowie również dwaj nowi zawodnicy, których postawa walnie przyczyniła się do finalnego sukcesu. Mowa tu o Aleksandrze Ryszawie oraz Tomaszu Świeczce, którzy zdobyli połowę z łącznie dziesięciu bramek swojej ekipy. Dzięki temu mecz zakończył się wynikiem 1:10. A już w przyszłym tygodniu kapitalna szansa przed nimi, by wyprzedzić OldBoys Derby III, ponieważ zmierzą się z czerwoną latarnią ligi, ASAP Vegas.
Chociaż trudno zakładać, że ekipa Green Teamu będzie liczyła się w walce o medale 13.ligi, to już teraz można powiedzieć, że udało się zbudować fajną, solidną drużynę, która jest w stanie rywalizować z każdym. Teraz na Zielonych czekali Wystrzeleni, drużyna będąca bez porażki, aczkolwiek z jedną drobna skazą, w postaci remisu z Gentleman Warsaw Team. A skoro potrafili z nimi zremisować Gentlemani, to czemu nie Green Team? I pewnie takie było też nastawienie zespołu Roberta Zawistowskiego, chociaż akurat kapitana Zielonych w niedzielę zabrakło. Okazało się jednak, że Wystrzeleni bardzo szybko pozbawili złudzeń swoich oponentów. Energetyczny początek w ich wykonaniu spowodował, że błyskawicznie pokazali kto tutaj rządzi, a na wirtualnej tablicy wyników widniał rezultat 2:0. Przegrywający przebudzili się jednak po niemrawym początku i powoli zaczęli się odgryzać. Było to na tyle skuteczne, że zmniejszyli straty do jednego gola, ale jak się później okazało – ta bramka była ostatnią na dłuższy czas. Do głosu znów doszli bowiem gracze Karola Rodaka. Dobrze grał Michał Opiński, a techniką czarował Witek Kalinowski, który przy bramce na 3:1 ładnie zakręcił rywalem i popisał się świetnym strzałem. Lada moment było 4:1, a na początku drugiej odsłony kapitan Wystrzelonych popisał się idealnym, miękkim lobem do Kamila Wojciechowskiego, który nie zmarnował podania swojego kapitana i zrobiło się 5:1. Tutaj nic mogło się już wydarzyć. Chociaż Green Team miał w tym temacie inne zdanie. Znowu udało mu się wejść na wyższy poziom, co poskutkowało dwoma bramkami. Ale to byłoby na tyle. Oponenci uznali, że nie mogą dopuścić do nerwowej końcówki, co zresztą uczynili i bardzo spokojnie dowieźli korzystny wynik do finałowego gwizdka. Skończyło się na 8:4, co idealnie oddaje przebieg boiskowej rywalizacji. Wystrzeleni byli dużo lepsi, udowodnili że mają spore ambicje i w dobrych humorach będą przystępować do końcówki rundy jesiennej, gdzie powalczą o pozycję lidera. Green Team musiał z kolei obejść się smakiem, natomiast w tym składzie personalnym, gdzie jednak brakowało kilku ważnych graczy, po prostu nie był w stanie ugrać nic więcej. Ale sama gra wcale nie była zła, dlatego tę porażkę trzeba po prostu zaakceptować i powoli zacząć przygotowania do kolejnej, ligowej batalii.
Tabela
Poz | Zespół | M | Pkt. | Z | P |
---|---|---|---|---|---|
1 | TUR Ochota | 3 | 9 | 3 | 0 |
2 | FC Otamany | 3 | 7 | 2 | 0 |
3 | Ogień Bielany | 3 | 6 | 2 | 1 |
4 | ALPAN | 3 | 6 | 2 | 1 |
5 | EXC Mobile Ochota | 2 | 4 | 1 | 0 |
6 | Gladiatorzy Eternis | 2 | 3 | 1 | 1 |
7 | Explo Team | 3 | 3 | 1 | 2 |
8 | KS Browarek | 3 | 3 | 1 | 2 |
9 | Contra | 3 | 0 | 0 | 3 |
10 | MKS Piaseczno | 3 | 0 | 0 | 3 |