RAPORT MECZOWY - 6.KOLEJKA
Chyba podczas żadnej ligowej niedzieli nie było tylu meczów, gdzie liderzy poszczególnych lig przegrywali z absolutnymi outsiderami. Tymczasem w 6.kolejce doszło do kilku takich sytuacji i chociaż nie jest to żadna reguła, to pokazuje jedno - nikogo nie wolno lekceważyć. Zwłaszcza ekip, które mają nóż na gardle.
Zespół Explo Team do tej pory w pięciu kolejkach zdobył tylko sześć punktów, ale nawet mimo porażek w każdym meczu pozostawiał pozytywne wrażenie. Jego rywal, zespół FC Otamany tylko raz schodził z boiska bez zdobyczy punktowej i dzięki temu do spotkania przystępował jako lider najwyższego poziomu rozgrywkowego. Od początku wyżej notowana drużyna przejęła inicjatywę, stwarzając sobie bardzo dużo sytuacji bramkowych. Już w 4 minucie mieli pierwszą, doskonałą okazję do otwarcia wyniku, ale piłka po ich strzale wylądowała na poprzeczce. Chwilę później gospodarze nie mieli już tyle szczęścia i wynik otworzył niezawodny Borys Ostapenko. W dalszej części trwał prawdziwy napór zawodników z Ukrainy, co zaowocowało tym, że po 10 minutach przewaga wynosiła już cztery gole. Stracona czwarta bramka pobudziła nieco zespół gospodarzy, którzy minutę później odpowiedzieli jednym trafieniem. Więcej goli w tej części spotkania nie padło i drugą połowę rozpoczynaliśmy od stanu 1:4. Finałowa odsłona zaczęła się idealnie dla Explo Team. Najpierw zdobyli drugą bramkę a potem przez trzy minuty grali z przewagą jednego zawodnika. To mógł być przełomowy moment tego starcia, ale beniaminkowi nie udało się wykorzystać okoliczności. Chwilę po zakończonej karze zawodnicy gości dwukrotnie trafili do bramki rywali i tak naprawdę to był koniec emocji w tej potyczce. W ostatnim fragmencie meczu faworyci dołożyli kolejne dwa trafienia i spotkanie zakończyło się wynikiem 8:2 dla gości. FC Otamany zdobyły kolejne trzy punkty, które umacniają ich na fotelu lidera. Zawodnicy Explo Team muszą wyciągnąć wnioski z tego spotkania, zwłaszcza że w niedzielę ich kolejnym rywalem będzie Kebavita, która jest tylko o jedną pozycję wyżej.
Dokładnie 12 miesięcy temu układ tabeli przed spotkaniem obu ekip wyglądałby całkowicie odwrotnie. W rundzie jesiennej poprzedniego sezonu Esportivo Varsovia wygrywało mecz za meczem i było na dobrej drodze do zdobycia medalu. Ich przeciwnicy natomiast bardzo mocno męczyli się, aby zdobyć jakiekolwiek punkty i do ostatnich kolejek rundy wiosennej drżeli o ligowy byt. Nowy sezon, nowe zestawienia personalne i zgoła odmienne rezultaty u jednych i drugich. Gospodarze jeszcze bez zdobyczy punktowej okupują ostatnie miejsce w ligowej tabeli. Goście z najszczelniejszą obroną w lidze i niezłą ofensywą dowodzoną przez Piotrka Branickiego, na stałe zadomowili się w górnej części tabeli. Mecz zgodnie z przewidywaniami rozpoczął się od natarcia gości, którzy raz za razem próbowali pokonać Norberta Wierzbickiego, ale albo byli nieskuteczni albo zasłużony golkiper bardzo dobrze bronił. W miarę upływu pierwszej części gry do głosu zaczęli dochodzić gospodarze. Swoje szanse mieli Dębski, Zieliński czy Martinez, ale tak samo jak rywale byli bardzo nieskuteczni. Kiedy wydawało się, że to Esportivo jest bliżej pierwszego gola, to cios wyprowadził Tur Ochota. Branicki podawał wzdłuż pola karnego a piłkę do własnej bramki skierował Dębski. Chwilę później mieliśmy już 2:0, kiedy to przepięknym strzałem z dystansu popisał się Leśniewicz. Do przerwy wynik nie uległ już zmianie. Druga odsłona rozpoczęła się od gola kontaktowego autorstwa Aliego Soudi. I to by było na tyle jeżeli chodzi o strzelanie w wykonaniu gospodarzy. W kolejnych minutach wyciągali oni tylko piłkę z własnej bramki. Gole strzelali dwukrotnie Branicki, Wojtkielewicz oraz Rosik i to Tur Ochota zasłużenie zgarnął komplet oczek.
Gdyby ten mecz rozgrywany był jeszcze kilka miesięcy wcześniej, to mówilibyśmy o dużym wydarzeniu. W poprzednim sezonie do samego końca jedni i drudzy walczyli o mistrzowski tytuł. Rzeczywistość się trochę zmieniła. EXC Mobile Ochota cały czas jest w "czubie" tabeli, ale ich przeciwnicy zaliczyli mocny falstart. W związku z tym nietrudno było wskazać faworyta tego spotkania. Jak jednak niejednokrotnie podkreślamy piłka nożna 6-osobowa to jest tak dynamiczny i nieprzewidywalny sport, że to co na papierze nie zawsze ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. Tak też było w początkowej fazie tego pojedynku. Optyczną przewagę od początku mieli gospodarze, ale to FC Kebavita zdobywała gole a konkretnie Vladyslav Budz, który dwukrotnie pokonał bramkarza rywali. Sygnał do ataku faworytom dał przepięknym trafieniem z dystansu Patryk Kępka. Chwilę później swoją cegiełkę dorzucił Michał Kępka i wynik do przerwy brzmiał 2:2. Druga odsłona była podobna do pierwszej. Częściej przy futbolówce utrzymywali się wicemistrzowie poprzedniego sezonu, ale ekipa Buraka Cana bardzo groźnie kontrowała. Tym razem pierwsi strzelanie rozpoczęli gracze EXC Mobile a konkretnie Jan Grzybowski. Ich rywale odpowiedzieli kilka minut później za sprawą Kamila Majorka. I jak się później okazało kolejne trafienia dorzucali już tylko gospodarze. Dwa razy bramkarza przeciwników pokonał Goździewski, kolejnego gola dorzucił Michał Kępka i ostatecznie EXC Mobile Ochota pokonało FC Kebavitę 6:3.
W spotkaniu Gladiatorów z dobrze spisującym się w tym sezonie Alpanem liczyliśmy na wyrównany pojedynek. Początek spotkania a w zasadzie kilka pierwszych minut dawało taką nadzieję, bo zespół Kamila Melchera miał swoje dobre okazje na strzelenie bramki, lecz w bramce gospodarzy kapitalnie bronił tego wieczoru Adrian Mańk. Gospodarze stopniowo rozkręcali się i dość szybko zaznaczyli kto w tym meczu będzie dyktował warunki na boisku. W ofensywie świetnie prezentował się jak zawsze Patryk Zych, który tego wieczoru był zmorą defensywy i bramkarza Alpana. Szybkie prowadzenie zmuszało zespół z Duczek do odrabiania strat, co nie było prostą sprawą. W ogóle niewidoczny i mało produktywny był Mateusz Marcinkiewicz. Tym, który starał się wejść w pojedynek jeden na jeden i czymś zaskoczyć rywali był jedynie Mateusz Koclęga, ale w pojedynkę nie miała za wiele szans ze szczelną i solidną defensywą przeciwników. Do przerwy było 4:1 i jeszcze tliła się nadzieja, że tutaj nie wszystko jest jeszcze rozstrzygnięte. Po zmianie stron maszyna ofensywna Gladiatorów ruszyła jednak z pełną mocą, o czym przekonał się Piotr Koza, który musiał co chwilę wyjmować piłkę z siatki. W pewnym momencie dominacja nie podlegała dyskusji i mieliśmy wrażenie, że goście czekają z niecierpliwością na końcowy gwizdek w meczu. Gospodarze niemal bawili się na boisku i zdecydowanie pokonali Alpan 14:2. To pokazuje, że forma idzie zdecydowanie w górę i to niezwykle ważne w kontekście finiszu rundy jesiennej, gdzie zespół Michała Dryńskiego czekają ciężkie pojedynki. Alpan musi zapomnieć o tym meczu i skupić się na kolejnych. Zwłaszcza, iż mimo porażki nadal mamy wrażenie, że tę ekipę stać na lepsze wyniki z czołówką ligowej hierarchii.
Jedna wygrana na pięć meczów Warsaw Bandziors to dużo mniej, niż spodziewaliśmy po awansie tej ekipy do Ekstraklasy. A o kolejne punkty wcale nie było łatwo, gdyż niedzielnym rywalem Bandziorów była utytułowana drużyna In Plusu & Pojemnej Haliny. Trzeba jednak podkreślić, że goście przybyli na to starcie w wyjątkowo skromnym ilościowo składzie, gdyż na początku meczu nie mieli nawet zmiennika i potrzebowali trochę czasu, aby wskoczyć na swój wysoki poziom. Zaczęło się bardzo dobrze dla gospodarzy, którzy już w 1 minucie wyszli na prowadzenie po golu Maćka Kiełpsza i asyście Szymona Kołosowskiego. Wyrównanie przyszło, gdy z bardzo ostrego kąta płaskim strzałem golkipera rywali pokonał Maciek Sioch. To jednak nie zniechęciło dobrze grających "Bandziorów" i prawie do końca pierwszej odsłony, to oni głównie zagrażali bramce przeciwników. Trzykrotnie udało się rozmontować defensywę "Pojemnej", a wszystkie akcje to świetne, zespołowe ataki. Najpierw podanie Maćka Kiełpsza wykorzystał Szymon Kołosowski, a kilka minut później, po ładnym podaniu Krzyśka Niedziółki, wynik na 3:1 podwyższył Michał Bogusz. Gdy po bramce Norberta Wilka zrobiło się 4:1 byliśmy przekonani, że w tym meczu gościom będzie bardzo ciężko wrócić, chociaż promyk nadziei dało ładne trafienie "do szatni" Janka Skotnickiego. A międzyczasie do ekipy gości dołączył jeden zmiennik i możliwość skromnej rotacji dużo wniosła w szeregi In Plusu. Druga połowa od początku toczyła się zupełnie inaczej, niż premierowa odsłona i widać było zaskoczenie na twarzach Warsaw Bandzors w stylu oraz skuteczności rywali. Świetnie spisywali się wszyscy gracze "Pojemnej" i ciężko wskazać bohatera remontady, jaką przeprowadzili od stanu 2:4, strzelając aż cztery gole z rzędu. W tym czasie na listę strzelców wpisywali się: Patryk Szeliga, Janek Skotnicki, Oliwier Jagielski oraz Maciek Sioch i mieliśmy 4:6! Gol kontaktowy Maćka Kiełpsza sprawił, że na Arenie AWF zrobiło się bardzo ciekawie, p czym nastąpiła obustronna wymiana ciosów. Za każdym razem, gdy goście odskakiwali na dwie bramki, gospodarze odpowiadali tym samym. Przebieg wyniku w końcówce to: 5:6, 5:7, 6:7, 6:8. Kiedy tuż po wznowieniu Szymon Kołosowski zaskoczył stojącego w bramce rywali Norberta Kucharczyka wiedzieliśmy, że końcówka będzie bardzo intensywna. Tak było do ostatnich chwil, aż do sytuacji przy stanie 7:8. Wówczas powstało spore zamieszanie w polu karnym In Plusu. Wybitą przed pole karne futbolówkę dośrodkował w "szesnastkę" jeden z graczy Warsaw Bandziors, a do strzału przewrotką złożył się, będący raptem dwa metry od linii bramkowej, napastnik gospodarzy, jednak muśnięta przez niego piłka ostatecznie minęła słupek, a po chwili sędzia ogłosił koniec zawodów. W dramatycznych okolicznościach In Plus & Pojemna Halina ostatecznie pokonał Warsaw Bandziors 8:7, dzięki czemu oddalił się od strefy spadkowej.
W meczu na szczycie na zapleczu Ekstraklasy Wilki podejmowały rozpędzoną w tym sezonie Contrę. Już w pierwszych minutach meczu widać było, że gospodarze bardzo poważnie podchodzą do tej rywalizacji zbierając wszystkich swoich kluczowych zawodników, co w tym sezonie rzadko miało miejsce. Goście również w solidnym zestawieniu pojawili się na boiskach AWFu. Początek to szybkie trafienie Contry, na które momentalnie odpowiedziały Wilki. Po chwili na prowadzeniu była już ekipa gospodarzy, gdy kapitalnie w samo okienko przymierzył Borys Ostapenko. Wcześniej ten sam zawodnik wykonywał rzut rożny, gdzie bezpośrednio umieścił piłkę w siatce. Te szybkie trafienia trochę zdeprymowały gości, którzy nie mogli poradzić sobie z pressingiem rywali. Ciężko było wyprowadzić piłkę i te kłopoty szybko przełożyły się na bramki dla przeciwników. Od stanu 2:2, gdzie prezent Contrze dał golkiper Wilków, zespół Wilków dominował na boisku i do przerwy zbudował dość sporą przewagę. Po 25 minutach rywalizacji było 7:2 i w ciężkim położeniu była ekipa Michała Raciborskiego. Po zmianie stron Contra zdjęła bramkarza, chcąc mieć przewagę w polu, ale lotny golkiper po prostu nie zdał egzaminu. Nie przynosiło to takiego efektu jak zamierzali zawodnicy gości, a gdyby Wilki były skuteczniejsze, to wynik spotkania mógł być dużo wyższy. W końcówce przy wysokim rezultacie i sporej przewadze, trener Wilków dał pograć trochę rezerwowym graczom i Contra zmniejszyła rozmiary porażki, ale ostatecznie to ekipa Marcina Siwego wygrała zdecydowanie 12:6 i zdobyła cenne trzy punkty oraz fotel lidera pierwszej ligi. Contra mimo walki i ambicji trochę zawiodła a szczególnie widoczna była słaba organizacja gry, która szwankowała najbardziej w niedzielny wieczór na Arenie AWF.
AnonyMMous! po ostatnim sezonie, w którym przez kłopoty kadrowe opuścili szeregi Ekstraklasy nie wyciągnęli odpowiednich wniosków i w trwającej edycji ponownie przeżywają męczarnie. Brak szerokiej kadry i duża rotacja zawodników sprawia, że do tej pory nie zdobyli ani jednego punktu. Ich przeciwnik, zespół Energii do tej pory przegrał tylko raz i dzięki temu znajduje się w górnych rejonach tabeli. Początek spotkania zaczął się bardzo obiecująco dla Anonimowych, którzy po pięciu minutach prowadzili 2:0. Po zdobyciu tych bramek nie zwalniali tempa, jednak na przeszkodzie stał bardzo dobrze dysponowany bramkarz rywali Volodymyr Slobozheniuk, który nie dał się już więcej pokonać w pierwszej połowie spotkania. Dodatkowo jedna z akcji jego kolegów zakończyła się bramką, dzięki czemu Energetyczni zbliżyli się do przeciwników na jedno trafienie. W końcowych fragmentach pierwszej części meczu zawodnik gości otrzymał żółty kartonik, ale rywale nie wykorzystali gry w przewadze. Na początku drugiej części meczu grający w osłabieniu reprezentanci Energii zdołał wyrównać i był to punkt zwrotny tego spotkania. Załamani zawodnicy gospodarzy całkowicie oddali pole gry oponentom i w ciągu kilku minut bramkarz tego zespołu musiał aż trzykrotnie wyjmować piłkę z siatki. Na te trafienia gospodarze odpowiedzieli tylko raz a bramka Energetycznych pod koniec spotkania ustaliła wynik meczu na 6:3. Po bardzo ciężkim boju drużyna z Ukrainy dopisuje do swojego dorobku kolejne trzy punkty, ale główna zasługa przypisana jest golkiperowi tej ekipy. Zespół AnonyMMous! nie wykorzystał szansy w pierwszej połowie, gdzie mógł podwyższyć swoje prowadzenie, co ostatecznie się zemściło i to już szósty kolejny mecz, który kończą bez zdobyczy punktowej.
W przypadku tej pary spodziewaliśmy się wyrównanej i zaciętej rywalizacji, a ostatecznie mecz ten okazał się zaskakująco jednostronnym widowiskiem. Początek spotkania nie zwiastował takiego obrotu spraw. Pierwsza bramka padła dopiero po dziesięciu minutach gry, a podanie Dimy Olejnika na gola zamienił Victor Yaremii. W 13 minucie strzałem z dystansu popisał się Oleh Dvoliatyk a po kwadransie gry było już 3:0 po golu Vadyma Koroba. Ciężko wytłumaczyć, co stało się z ekipą Jana Napiórkowskiego. Na pewno nie pomogło zbytnie otwarcie się w obronie, przez co Vikings mieli sporo okazji strzeleckich, ale ofensywa gości była równie nieskuteczna. Kacper Cetlin robił co mógł, ale często atakował osamotniony i brakowało kogoś, kto zamknąłby akcję. Gospodarze dokładali za to kolejne trafienia i pierwsza połowa zakończyła się druzgocącą przewagą 5:0. Po zmianie stron Ogień odzyskał nadzieję na lepszy wynik, a Kacper Cetlin dostał w końcu trochę miejsca i zapakował piłkę do siatki. Niestety był to tylko chwilowy przebłysk, a defensywa gości zupełnie się rozleciała i gospodarze wyraźnie odskoczyli z wynikiem. Świetne spotkanie rozegrał Yeugenii Syrotenko, który harował w ofensywie, zaliczył cztery trafienia, miał też dwie asysty, ale warto tu również zwrócić uwagę na rewelacyjną - jak zwykle - formę golkipera Eduarda Vakhidova, który popisał się kilkoma fenomenalnymi paradami, które na pewno wpłynęły na obniżone morale w zespole z Bielan. Ukranian Vikings mieli tego dnia patent na gości i z zimną krwią wykorzystywali każdą sytuację strzelecką, na jaką pozwolili zawodnicy Ognia. Ostatecznie Vikings wygrali aż 13:3 i jeśli za tydzień zaprezentują podobną formę z Energią, to powinni wreszcie wskoczyć na ligowe podium.
Mecz ekip, które jak tlenu potrzebują punktów. Oba zespoły nie najlepiej zaczęły tegoroczne zmagania. FC Impuls UA po pięciu spotkaniach miał 6 oczek a ich przeciwnicy o 3 mniej. W mecz lepiej weszli gospodarze, ale po koronkowej akcji całego zespołu fatalnie spudłował Budz. Niewykorzystana sytuacja szybko się zemściła, bo gola zdobył Mixamator. Podanie Suliatytskiego wykorzystał Łukasz Wach. Spadkowicze z Ekstraklasy mogli szybko odpowiedzieć, ale z czystej pozycji fatalnie przestrzelił Bohdan Ivaniuk. Chwilę później z dystansu próbował Budz, ale również bardzo niecelnie. Kolejna próba przyniosła już pożądany efekt. Dobrze tyłem do bramki zachował się wspomniany wyżej Bohdan Ivaniuk, który zgrał piłkę do Vasyla Ivaniuka a ten nie dał szans bramkarzowi rywali. Przed przerwą działo się jeszcze bardzo dużo po jednej i drugiej stronie. Skuteczniejsi byli jednak gospodarze, dorzucając kolejne dwa trafienia. Druga odsłona to koncert niewykorzystanych sytuacji przez Budza, który ewidentnie nie miał swojego dnia. Pudłował w bardzo prostych sytuacjach, co nie przeszkodziło jego kolegom w strzelaniu bramek. Zdobyli je Kuznetsov oraz Bohdan Ivaniuk. I trzeba powiedzieć, że końcowe 5:1 to najniższy wymiar kary, bo szans do podwyższenia rezultatu było wiele. Niewiele za to w drugiej połowie w ofensywie pokazali rywale, którzy mieli bardzo duży problem z przedostaniem się pod pole karne przeciwnika.
Zarówno Gracze Gorszego Sortu, jak i Warsztat Gepetto notują ostatnio słabsze występy. Przed meczem w lepszym położeniu znajdowali się zawodnicy Adriana Kanigowskiego, którzy zajmowali miejsce w środku tabeli z bezpiecznym zapasem punktów od strefy spadkowej. Większa presja ciążyła na Warsztacie, który jak najszybciej chciałby opuścić strefę spadkową a wygrana zbliżyłaby go do tego celu. Zapowiadała się bardzo ciekawa konfrontacja i jak się później okazało, piłkarze obu ekip zadbali o piłkarskie emocje w tym starciu. Strzelanie rozpoczęli goście, którzy w 9 minucie wyszli na prowadzenie po bramce autorstwa Adama Biegaja. Dwie minuty później Biegaj ponownie znalazł się w świetnej sytuacji, ale tym razem został nieprzepisowo zatrzymany, co skutkowało rzutem karnym, którego na gola pewnie zamienił Arkadiusz Kibler. Warsztat Gepetto nie zamierzał się zatrzymywać, tworzył sytuacje i po raz kolejny zapunktował wyrabiając sobie już trzybramkową przewagę. Gracze GGSu nie podłamali się takim obrotem spraw i w szybkim tempie doprowadzili do remisu. Długo na odpowiedź gości nie musieliśmy czekać i mimo, że do przerwy pozostało tylko trzy minuty, to Marcin Banasiak zdążył jeszcze dwukrotnie wpakować piłkę do siatki gospodarzy. Po zmianie stron oglądaliśmy wyrównaną grę, ale to ekipa Marka Szklennika znów jako pierwsza cieszyła się z trafień. Najpierw po instynktownej interwencji bramkarza Graczy Gorszego Sortu piłka nieszczęśliwie trafiła Jakuba Mydłowieckiego i wpadła do siatki, a następnie hat-tricka skompletował Marcin Banasiak. W końcowych minutach GGS niesamowicie przycisnął rywali i dzięki swojej dominacji napędził im mnóstwo strachu. Przewaga Warsztatu stopniała do zaledwie jednej bramki i gdyby ten mecz potrwał trochę dłużej, to zwycięstwo mogło wyślizgnąć się z rąk. Dzięki tym trzem punktom goście zrobili arcyważny krok do opuszczenia czerwonej strefy jeszcze w rundzie jesiennej. Gracze Gorszego Sortu po czterech meczach bez zwycięstwa muszą zakasać rękawy i brać się do roboty, bo ich ambicja na pewno nie ogranicza się w tym sezonie do walki o utrzymanie.
Tylko zwycięstwo to drużyna, która do tej pory gra w kratkę. Dwa zwycięstwa i trzy porażki to ich dorobek w trwającym sezonie. KSB Warszawa po bardzo dobrym starcie w ostatnich dwóch pojedynkach schodzili z boiska bez zdobyczy punktowej. Od początku mecz odbywał się na dużej intensywności i już w 2 minucie goście objęli prowadzenie, strzelając bramkę z rzutu wolnego. Chwilę później dwie składne akcje zespołu gospodarzy wyprowadziły tę ekipę na jednobramkową przewagę. W kolejnych dwóch minutach obydwie drużyny po razie pokonały golkipera rywali i po 10 minutach rywalizacji wynik brzmiał 3:2. Ale od tego momentu coraz wyraźniejszą przewagę posiadali gracze KSB, którzy najpierw doprowadzili do wyrównania. Później mieli jeszcze doskonałą okazję, by jeszcze przed przerwą prowadzić, lecz nie wykorzystali gry w przewadze i do przerwy mieliśmy wynik 3:3. Od początku drugiej części meczu inicjatywę przejął zespół Michała Tarczyńskiego. Zawodnicy Tylko Zwycięstwo byli niestety bezradni i nie potrafili znaleźć sposobu na pokonanie bramkarza rywali. Na domiar złego ich obrona zaczęła całkowicie przeciekać. Ostatecznie mecz zakończył się okazałym zwycięstwem KSB Warszawa w stosunku 10:3. Ojcami zwycięstwa był duet Grabicki-Sobieszczuk, który łącznie zdobył 8 bramek. Drużyna Tylko Zwycięstwo w pierwszej połowie grała jak równy z równym, ale w drugiej wyraźnie było widać brak nominalnego bramkarza i po raz kolejny w tym sezonie zespół ten musiał pogodzić się z rolą przegranego.
Aż trudno uwierzyć w to, że AFC Goodfellas w tym sezonie jeszcze nie zaznał smaku zwycięstwa. Ale przeczucie nam podpowiadało, że ten fatalny okres dla chłopaków z Ukrainy, wreszcie się skończy. Ich niedzielnym rywalem była bowiem Warszawska Ferajna, która co prawda tydzień wcześniej sensacyjnie pokonała Orzeły Stolicy, lecz na Arenę Grenady przyjechała choćby bez architekta tamtego sukcesu, Adriana Dembińskiego. Nieobecności było zresztą więcej, co według nas w minimalnie lepszym położeniu stawiało Goodfellas. No i boisko to potwierdziło. Inicjatywa była po stronie graczy w żółtych koszulkach, aczkolwiek wielkiego przełożenia na wynik to nie miało, bo ilekroć Yaraslau Sycheuski i spółka zdobywali gola, to Ferajna odpowiadała. Paradoksalnie spora była w tym zasługa bramkarza ekipy Kacpra Domańskiego, Dominika Trzaskowskiego, który nie pozwalał, by przewaga oponentów była wyższa niż jeden gol. Ale byliśmy niemal pewni, że taki stan nie może trwać wiecznie. I faktycznie – w drugiej połowie Goodfellas od stanu 2:2 zdobyli cztery kolejne gole i nie pozostawili złudzeń, kto był tutaj lepszy. Konkluzja na temat Ferajny jest taka, że jest to drużyna momentów. Chłopaki mają naprawdę fajne chwile, gdzie ich gra wygląda dobrze, ale niestety zdecydowanie więcej jest takich, gdzie rywal ich dominuje i ciężko im wrócić na właściwą drogę. W tym wszystkim nie pomaga też nieregularność kluczowych graczy, bo możemy się jedynie domyślać, że gdyby Kacper Domański miał pełny skład, to tutaj emocje nie skończyłyby się na kilkanaście minut przed ostatnim gwizdkiem. Co do Goodfellas, to zgodnie z naszymi przewidywaniami, wreszcie zgarnęli premierowy triumf. I teraz trzeba koniecznie pójść za ciosem, żeby jak najszybciej odskoczyć od strefy spadkowej, a w drugiej części sezonu pomyśleć nad wzmocnieniami i zaatakować górną połowę tabeli. Bo znamy ich nie od dziś i wiemy, że są predestynowani do wyższych celów niż walka o utrzymanie.
W tym starciu niespodzianki nie było. Husaria była typowana jako faworyt i praktycznie przez cały mecz dyktowała swoje warunki gry. Już w 3 minucie gola otwierającego zdobył Bartek Grzybowski, a po dziesięciu minutach było już 2:0 po trafieniu Janka Grzybowskiego. Gospodarze niemalże non-stop byli w natarciu na bramkę Patryka Więckowskiego, a Korsarze próbowali odgryzać się kontratakami, lecz defensywa gospodarzy pozostawała niewzruszona i rzadko udawało się gościom podejść pod bramkę Norberta Wierzbickiego. Mimo to wystarczyła jedna klarowna sytuacja wypracowana przez Mateusza Telakowca, a Bartłomiej Kowalewski dołożył nogę i było 2:1. Gospodarze bardzo szybko odzyskali inicjatywę i zanim skończyła się pierwsza połowa było już 4:1 po trafieniach Dominika Talarka i Bartka Grzybowskiego. Tempo meczu w pierwszej części spotkania było dość wysokie, co miało spory wpływ na dalszy przebieg wydarzeń. Co prawda po zmianie stron pierwsze trafienie zaliczyli Korsarze, a gola zdobył Mateusz Telakowiec, to po tej bramce przewaga Husarii była już bezdyskusyjna. Gościom kończyły się nie tylko pomysły na przełamanie defensywy przeciwnika, ale też siły na powrót do obrony, przez co kilkukrotnie nadziali się na kontrę, którą zawodnicy Husarii wykorzystywali z zimną krwią. Team Tomka Hubnera momentalnie odskoczył z wynikiem. Z 4:2 zrobiło się nagle 8:2 i było już praktycznie po meczu. W końcówce Korsarze zupełnie odpuścili obronę i spotkanie zakończyło się wysokim zwycięstwem Husarii Mokotów 12:3.
To spotkanie zapowiadało się jako jedne z najciekawszych w szóstej kolejce Ligi Fanów. Liderujący w tabeli zespół Dzików Młochów podejmował łapiące optymalną formę Green Lantern. Kto przyjechał na AWF i nastawiał się na nie lada emocje oraz piłkę nożną na dobrym poziomie na pewno się nie zawiódł. Dwie minuty po pierwszym gwizdku na prowadzenie wyszli gracze z Młochowa. Zdecydowanie poszli za ciosem i już minutę później podwyższyli wynik na 2:0. Strzelcem obu trafień był Przemysław Skrzydlewski, który jest kluczową postacią w ekipie Dzików i tego dnia również nie zawiódł, będąc niezmiernie aktywny na boisku. W 14 minucie piłkę na własnej połowie odebrał Mikołaj Wysocki, następnie po indywidualnym rajdzie zaliczył kontaktowe trafienie, wykończone ładnym strzałem zza pola karnego. Jak się okazało, była to jedyna bramka gości w pierwszej połowie, a Dziki dołożyły jeszcze trzy trafienia, co dawało nam wynik do przerwy 5:1. Po krótkim odpoczynku i zmianie stron obie ekipy wróciły na boisko z planem na dalszą część gry. W drugiej połowie oglądaliśmy zaciętą rywalizację i bramki padały na przemian. Ofensywnie grająca ekipa Green Lantern tworzyła sobie sytuacje i co prawda strzelała dzięki temu gole, ale w związku z tym, że czasami atakowała momentami całym zespołem, to nadziewała się na kontry graczy z Młochowa tracąc kolejne gole. W końcówce spotkania dwóch zawodników Zielonej Latarni ujrzało po żółtej kartce za niestosowne słowa i gesty w stronę sędziego i wtedy stało się jasne, że osłabionej ekipie strat nie uda się już odrobić. Ostatecznie Dziki Młochów po wymagającej drugiej połowie zwyciężyli 11:7 i utrzymali fotel lidera drugiej ligi.
Po serii meczów bez porażki drużyna Orzeły Stolicy w ostatniej kolejce z boiska schodziła z zerowym dorobkiem punktowym. Ich rywal - UEFA Mafia Ursynów - po słabym początku sezonu dwa ostatnie spotkania wygrał i powoli zaczął wspinać się w ligowej tabeli. Mecz lepiej rozpoczęli goście, a w szczególności Jan Goleń, który strzelając dwie bramki wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie. Chwilę później zespół z Ursynowa ponownie pokonał bramkarza rywali i zapowiadało się na bardzo jednostronne widowisko. Na szczęście dla gospodarzy w kolejnych minutach to oni przejęli inicjatywę, czego efektem było zmniejszenie strat do zaledwie jednego trafienia. Riposta gości była natychmiastowa i chwilę po straconym golu Jan Goleń skompletował hat-tricka. Rywale nie pozostawali dłużni i lada moment zrobiło się 3:4. W ostatnich fragmentach pierwszej części meczu żółtą kartkę otrzymał zawodnik gości, jednak przeciwnicy nie wykorzystali tej przewagi i wynik 3:4 pozostał obowiązującym po 25 minutach rywalizacji. Po wymianie ciosów w premierowej części spotkania, w drugiej obydwie drużyny większą uwagę skupiły na defensywie. Tym samym pierwszą bramkę zobaczyliśmy dopiero w 33 minucie, kiedy to ponownie na dwubramkowe prowadzenie wyszli goście. Długo się z tej przewagi nie cieszyli, bo Orzeły nie odpuszczały i ponownie odległość między zespołami wynosiła jedno trafienie. Mimo że do końca spotkania było jeszcze 15 minut, wynik nie uległ już zmianie i zespół UEFA Mafia Ursynów mógł się cieszyć z trzeciego z rzędu zwycięstwa w tym sezonie. Zespół Orzeły Stolicy mimo walki do ostatnich sekund nie zdołał wyrwać choćby punktu i notuje drugą porażkę z rzędu...
Będąca w środkowej strefie tabeli 3 ligi drużyna Sante mierzyła się z niepokonanym liderem FC Kryształ Targówek. Ostatnie wysokie wygrane gości stawiały ich w roli faworyta tego spotkania. Pierwsza połowa rozpoczęła się od szybko zdobytego gola przez chłopaków z Targówka, którzy niesieni dopingiem kibiców grali bardziej ofensywnie. Gospodarze nie chcąc stracić kontaktu z oponentem, również przyjęli bardziej ofensywny styl gry i dość niespodziewanie wyszli na jednobramkowe prowadzenie. Oba zespoły przed przerwą miały wiele dogodnych sytuacji na zmianę wyniku, lecz bramkarze wywiązywali się doskonale z powierzonych im obowiązków. Dopiero na dwie minuty przed przerwą Kryształ zdołał doprowadzić do wyrównania w tej części meczu. Kiedy zawodnicy po chwili przerwy powrócili na boisko goście potrzebowali 120 sekund, aby zdobyć taką samą liczbę bramek i odskoczyć rywalom. Chwilę później Sante miało wręcz idealną sytuację, aby „złapać kontakt”, lecz rzut karny wykonywany przez Michała Aleksandrowicza obronił Kacper Romanowski. Dziesięć minut przyszło nam czekać na kolejne gole, które cały czas wisiały w powietrzu. Na zdobytą przez gospodarzy bramkę rywale bardzo szybko odpowiedzieli dwoma i wydawało się, że śmiało można wskazywać zwycięzcę tego spotkania. Determinacja Sante w pogoni za Kryształem Targówek przyniosła jednak nieprzewidywany obrót sprawy. Michał Aleksandrowicz w ostatnich czterech minutach zdobył dwa gole, a zanotował też asystę przy golu dającym jakże cenny remis. Z wielką przyjemnością oglądaliśmy ten mecz pełen zwrotów akcji i rywalizacji do ostatnich sekund. To było naprawdę fajne widowisko!
Są takie mecze w amatorskich rozgrywkach, które wiesz jak się zakończą jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. I z ubolewaniem stwierdzamy, że rywalizacja Cosmos United kontra Szmulki Warszawa na taką się zapowiadała, bo nominalni gospodarze przyjechali na Arenę Grenady w zaledwie pięć osób. Co prawda tych pięciu śmiałków, to były naprawdę konkretne nazwiska, ale w trudnych warunkach jakie panowały tamtego dnia i w połączeniu z rywalem, który był młody i wybiegany – to wszystko sugerowało jeden możliwy scenariusz. Początek był jednak sensacyjny, bo Kosmiczni zaskoczyli oponentów i rozpoczęli od dwubramkowego prowadzenia. Trudno powiedzieć, czy gracze Szmulek nie byli skoncentrowani odpowiednio, czy też uznali, że wszystko przyjdzie im tutaj bez wysiłku, ale początek rywalizacji nie wystawia im najlepszego świadectwa. W miarę szybko udało się jednak ogarnąć temat, z prowadzenia Cosmosu nic nie zostało, aczkolwiek przy stanie 3:2 dla Szmulek, Kosmiczni zdołali jeszcze odpowiedzieć. Potem to był już niestety mecz do jednej bramki. Przy stanie 3:6 do ekipy Cosmosu dojechał Jarek Prociw, lecz zanim zdążył się zainstalować, to oponenci wbili jeszcze jednego gola i do przerwy było 7:3. Zmęczenie po stronie przegrywających również zaczęło się nasilać, przez co druga połowa była trochę podwórkowym widowiskiem, gdzie mało było obrony, padło sporo goli a finalnie ekipa z Pragi triumfowała 12:6. Dla zwycięzców okoliczności tych trzech punktów nie są pewnie spektakularne, natomiast w ich sytuacji liczył się końcowy wynik. Ten sukces na pewno da im trochę spokoju, chociaż jasnym jest, że w żadnym innym meczu nie będzie im tak łatwo jak w tym. A Cosmos? No cóż – nie po raz pierwszy bardziej niż z rywalem, przegrał ze swoimi problemami frekwencyjnymi. Kapitan tej ekipy Michał Podhajski mówił po meczu, że sam nie rozumie sytuacji, w której na grupie ma blisko 40 osób, a potem przyjeżdża tylko garstka z nich. Wydaje się, że trzeba tę rundę jesienną dograć, a potem dokonać gruntownej analizy na kim można polegać. Bo szkoda nerwów, zdrowia i czasu, tym bardziej, że w dobrym składzie można było tutaj spokojnie powalczyć o całą pulę. I to frustruje najbardziej.
Do bardzo ciekawego pojedynku doszło w 3.lidze, gdzie ekipa Michała Komorowskiego podejmowała zawsze groźną, waleczną i barwną drużynę Smoczej Furiozy. Spotkanie toczone w strugach deszczu nie należało do najprzyjemniejszych. Trudne warunki atmosferyczne, śliskie boisko oraz przeszywający chłód nie ułatwiał gry zawodnikom. Pierwszą bramkę jaką zobaczyliśmy to samobójcze trafienie Bartka Kochana i ekipa gospodarzy prowadziła 1-0. Na odpowiedź nie czekaliśmy zbyt długo, do remisu po indywidualnej akcji doprowadził Kuba Sosnowski. Od tego momentu gra w defensywie gości zupełnie się posypała i popełniali oni mnóstwo błędów, które często kończyły się groźnymi akcjami. Młodzieżowcy złapali wiatr w żagle i z każdą minutą zaczęli przejmować kontrolę na boisku. Bramka na 2-1 to właśnie niepotrzebna strata, którą bezbłędnie wykorzystał Adrian Krzyżański. Kolejne trafienie Młodzieżowców było autorstwa Igora Jagodzińskiego. Gospodarze w pełni kontrolowali końcówkę pierwszej połowy i na pauzę schodziliśmy przy wyniku 3:1. Druga odsłona była jeszcze ciekawsza niż pierwszą część meczu. Po mocnych słowach w przerwie do odrabiania strat przystąpili goście. Smocza Furioza ma w składzie kilku wyróżniających się zawodników, ale bez wątpienia jednym z nich jest Aleksander Janiszewski. To on na początek wypracował gola koledze, a następnie sam doprowadził do remisu 3-3. Końcówka meczu to już prawdziwy rollercoaster emocji. Najpierw po bardzo trudnej do oceny sytuacji bramkę dla gospodarzy strzela Marcin Kowalski. W tej sytuacji spore pretensje do sędziego mieli goście, ponieważ napastnik Młodzieżowców w tej akcji cały czas starał się walczyć z bramkarzem o jak najlepszą pozycję. W ocenie arbitra wygrał ją w sposób prawidłowy i skierował piłkę do bramki rywala. Dodajmy, że sytuacja ta była trudna do oceny i wiele osób oglądających ją na VEO różnie oceniała decyzję sędziego, a to jednoznacznie pokazuje jak trudne zadanie miał sędzia. Po wznowieniu gry goście, ponownie nadziewają się na kontrę i tym razem po przepisowym wślizgu Aleksander Janiszewski zagrywa piłkę ręką. Cała sytuacja miała miejsce w polu karnym i sędzia zmuszony był podyktować „11”. Do piłki podszedł Igor Jagodziński, ale jego strzał został świetnie powstrzymany przez bramkarza Smoczej Furiozy. Jak wiemy w futbolu niewykorzystane sytuacje lubią się mścić - tak też było w tym meczu. W samej końcówce Rafał Grunwald doprowadza do remisu 4-4 i po szalonej końcówce obie ekipy podzieliły się punktami. Jeden punkt z pewnością nie zadowala żadnej drużyny, ponieważ nie zmienia nic w ligowej tabeli, w której oba zespoły zajmują miejsca w dolnej części ligowej hierarchii.
Osłabiona ekipa z Ukrainy, która nie mogła skorzystać z dwóch zawodników zawieszonych za nadmiar żółtych kartek podejmowała vicelidera Fuszerkę. Od początku spotkania to goście lepiej weszli w mecz. Gospodarze jakby nie do końca mogli rozwinąć skrzydła w pierwszych minutach i brakowało wigoru, jaki prezentowali do tej pory w tym sezonie. Wykorzystał to team z Ukrainy, który wyszedł na prowadzenie. Goście dobrze operowali piłką i skutecznie grali w defensywie szybko uruchamiając kontry. Fuszerka jednak potrafiła wyrównać i wynik dalej pozostawał sprawą otwartą. Od stanu 2:2 to Zoria miała lepszy moment w meczu, a szczególnie aktywny w ofensywie był Orest Petryszyn. Jeszcze przed przerwą team z Ukrainy wyszedł na dwubramkowe prowadzenie. Do przerwy zatem mieliśmy wynik 2:4. Po zmianie stron gospodarze zamierzali gonić wynik, ale ich akcje nie potrafiły się zazębić i nie przynosiły efektu w postaci bramek. Co więcej - to Zoria była nadspodziewanie skuteczna i odskoczyła z wynikiem. Od stanu 2:6 Fuszerka zaczęła w końcu grać to, co prezentuje w tej kampanii. Do tego oponenci zaczęli faulować i dostawać kartki, co pomogło w odrabianiu strat. Najpierw z rzutu wolnego, a później z rzutu karnego nie pomylił się Maciej Chrzanowski. Końcówka niezwykle emocjonująca, gdzie Fuszerka dążyła do remisu, lecz ostatecznie to Zoria zdobyła cenne trzy punkty. W tej lidze naprawdę sytuacja w tabeli jest ciekawa i mamy wrażenie, że o tym które miejsce na koniec zmagań zajmie poszczególna drużyna, będzie decydowało się dopiero w ostatnich kolejkach sezonu.
Bardzo ciekawie zapowiadało się spotkanie pomiędzy drużynami Perła WWA a Husarią Mokotów III, ponieważ do tej pory te ekipy zdobyły po 9 punktów. Przed meczem w lepszych humorach byli gospodarze, którzy po słabym początku trzy ostatnie spotkania przechylili na swoją korzyść. Ich przeciwnik w ostatniej serii wysoko przegrał z liderem i liczył na powrót na zwycięską ścieżkę. I już na początku meczu udało im się objąć prowadzenie, które utrzymali do końca pierwszego kwadransa. W międzyczasie rywale mieli doskonałą szansę na wyrównanie, ale piłka po ich strzale wylądowała na słupku. Czego się nie udało zrobić w tej akcji, udało się zrealizować chwilę później, kiedy to w ciągu 60 sekund pokonali bramkarza rywali. Na odpowiedz zespołu z Mokotowa czekaliśmy ledwie kilka chwil - gol na 2"2 ustalił wynik premierowej odsłony. Początek drugiej połowy zaczął się ponownie bardzo dobrze dla gości, aczkolwiek po zdobytej bramce pojawiły się problemy. Jeden z zawodników tej ekipy otrzymał żółty kartonik, jednak rywale nie wykorzystali gry w przewadze. Zmarnowana szansa zemściła się bardzo szybko i rywal odskoczył na odległość dwóch trafień. Kolejne minuty to kontrola przebiegu gry przez gości, którzy dorzucając dwie bramki w końcowych fragmentach ustalili rezultat pojedynku na 6:2. Husaria Mokotów III zdobywając trzy punkty odskoczyła swoim dzisiejszym rywalom w ligowej tabeli. Perła WWA po bardzo dobrej pierwszej połowie w drugiej opadła z sił i już trzeci raz w tym sezonie musiała się uznać za pokonaną.
W 4 lidze drużyna BJM Development podejmowała FC Dziki z Lasu. Gospodarze trapieni kontuzjami z pewnością nie byli stawiani w roli faworyta. Mecz idealnie rozpoczął się dla Dzików, którzy dość szybko za sprawą kapitana Szymona Bednarskiego wyszli na prowadzenie 0-1. Goście prowadzili grę i co chwila przeprowadzali groźne akcje pod bramką Marcina Skowrońskiego. Jednak błędy zdążają się nawet najlepszym i po jednej ze strat w środku pola BJM doprowadza do remisu. Strata bramki nie wpłynęła jednak demotywująco na faworytów. Wręcz przeciwnie - szybko wzięli się do konstruowania kolejnych groźnych akcji. Jeszcze przed przerwą wynik podwyższa Kajetan Jasiński, a w końcówce pierwszej połowy bramkę na 1-3 zdobywa Bednarski. Po zmianie stron obraz gry obu zespołów zupełnie się nie zmienił, gospodarze czekając z tyłu liczyli na błędy rywali, goście natomiast raz po raz atakowali z coraz to większym polotem. Co prawda BJM udało się strzelić bramkę zaraz po wznowieniu gry, jednak na więcej tego dnia nie mogli już liczyć. Dziki z Lasu całkowicie zdominowali rywali w drugiej odsłonie. Postawili na twardszą obronę i skupili się na dokładnym wykończeniu akcji. To szybko przyniosło rezultat w postaci kolejnych bramek. Gole na 2-4 i 2-5 strzelił wracający do składu Konrad Adamczyk. W końcówce spotkania rezultat podwyższyli Dąbrowski i Jasiński i spotkanie ostatecznie kończy się wynikiem 2-7. Goście zasłużenie wygrywają i cały czas depczą po piętach liderowi 4 ligi, drużynie Lagi Warszawa. BJM ponosząc porażkę plasują się w środku tabeli i z pewnością wszyscy liczą tutaj na jak najszybszy powrót do zdrowia najlepszych graczy. Bez nich będzie ciężko, by walczyć o najwyższe cele.
Zespół Compatibl po dwóch zwycięstwach z rzędu, w ostatniej kolejce musiał uznać wyższość swoich rywali i kolejnych punktów szukał w starciu z Oldboys Derby. Ekipa ta do tej pory zdobyła tylko dwa punkty, co stanowiło wynik zdecydowanie poniżej oczekiwań. W tym meczu od początku widać było sportową złość Oldbojów i już pierwsze minuty pokazały, że do spotkania podeszli wyjątkowo zmotywowani. Już w 3 minucie po sprytnie rozegranym rzucie z autu wyszli na prowadzenie. Chwilę później było już 3:0 dla tej drużyny. W kolejnych minutach goście nie zwalniali, a rywale pozwali na oponentom na zdecydowanie zbyt dużo. Efektem tego był w pełni zasłużony wynik do przerwy – 6:0. Pierwsza akcja drugiej połowy to kolejna bramka zespołu z Osiedla Derby. Dopiero wtedy Kompatybilni się przełamali i wreszcie otworzyli swój dorobek. Nie byli jednak w stanie pójść za ciosem, bo tym dniu nic nie mogło zatrzymać bardzo dobrze grających oponentów. W ostatnich fragmentach spotkanie bardzo się otworzyło, czego efektem były bramki dla obydwu drużyn. Ostatecznie zespół Oldboys Derby pokonał Compatibl aż 10:3. Świetne zawody rozegrał napastnik gości Jacek Pryjomski, który do trzech bramek dorzucił taką samą liczbę asyst. Compatibl zagrał za to najsłabszy mecz w tym sezonie i pewnie z niecierpliwością oczekuje kolejnego spotkania, by o tej wpadce jak najszybciej zapomnieć.
Tegoroczne wyniki mówiły nam, że może doświadczenie stoi po stronie Pantery, ale faworytem będzie zespół FC Shadows, który dotychczas lepiej punktował. Jakież było nasze zdziwienie, gdy to Pantera przejęła całkowicie inicjatywę na początku spotkania i dużo lepiej operowała piłką. W obronie jak zawsze porządku pilnował Paweł Janiszewski, a w ataku szalał niezmordowany Rafał Duda. Nie byłoby jednak tak dobrej gry, gdyby nie ostoja między słupkami – Łukasz Kulesza. Popularny „Mały”, którego wybraliśmy na MVP tej kolejki 4 ligi, zaprezentował się wprost niesamowicie. Był dosłownie wszędzie, a jak gospodarze doszli już do pozycji strzeleckiej, to świetnie interweniował. W pierwszej połowie dał się pokonać tylko raz, a że Pantera trafiła dwa razy do siatki, to na przerwę schodziliśmy przy ich minimalnej przewadze. To, czego nie udało się powiększyć przed przerwą, udało się po dwóch minutach odpoczynku. Przede wszystkim Pantera poprawiła skuteczność, Rafał Duda skompletował hat-tricka, a dzielnie wtórowali mu Bartłomiej Fabisiak i Vlad Fedyukovich. Ofensywa Pantery była niesamowita i w końcu skuteczna, co pozwala wierzyć, że jeszcze nie raz w tym sezonie zobaczymy zwycięstwa tego zespołu. Tymczasem FC Shadows zabrakło cierpliwości i skuteczności, a w osiągnięciu ostatecznie pozytywnego wyniku, z całą pewnością nie pomogły dwie żółte kartki, które spowodowały, że przez kilka minut cały zespół musiał ze wszystkich sił uzupełniać braki w zestawieniu osobowym na boisku. To przełożyło się na brak energii i było jednym z elementów kolejnej ligowej porażki.
W starciu pomiędzy Big Balls i Lagą Warszawa zdecydowanym faworytem byli ci drudzy. Mimo minimalnej porażki w poprzedniej kolejce Big Balls pokazali się z dobrej strony, jednak w starciu z liderem ciężko byłoby znaleźć osobę, która by na nich postawiła. Laga Warszawa spisuje się w tym sezonie wyśmienicie i nie było nowością, że ciążyła na nich presja zdecydowanego faworyta. Gospodarzom na mecz szóstej kolejki mimo starań nadal nie udało się zakontraktować nominalnego bramkarza, co dodatkowo skomplikowało ich sytuację przed pierwszym gwizdkiem. Wynik spotkania szybko, bo już w 1 minucie otworzył zawodnik gości Hubert Szalski. Na kolejne trafienia nie musieliśmy długo czekać. Laga Warszawa całkowicie zdominowała rywali i bramki padały jedna za drugą. Przed końcem pierwszej połowy gospodarzom udało się zdobyć - jak się później okazało - jedyną i honorową bramkę za sprawą Jakuba Wojtaszka. W drugiej połowie obraz gry się nie zmieniał, Laga w pełni kontrolowała przebieg meczu oraz potwierdzała swoją wyższość nad rywalem, jednocześnie poprawiając swój bilans bramkowy i statystyki indywidualne zawodników. Ostateczny wynik to prawdziwy pogrom, goście gładko wygrali 18:1. Big Balls ma bardzo trudne zadanie, by podnieść się po tak wysokiej porażce, na dodatek brak punktów i ostatnia pozycja w tabeli na pewno utrudnia im patrzenie w przyszłość z optymizmem. Laga Warszawa popisała się skutecznością, dzięki czemu w klasyfikacji strzelców prym wiedzie Hubert Szalski, z kolei w asystach na szczycie mamy Szymona Dudzika. W niepokonanym liderze czwartej ligi widzimy bardzo duży potencjał a każda kolejna wygrana powoduje, że mistrzostwo tej klasy rozgrywkowej może stać się faktem.
Nie można pominąć faktu, że spotkanie pomiędzy rezerwami Husarii Mokotów, a zespołem Popalonych Styków, było starciem na szczycie tabeli. Oba zespoły, przed tą kolejką znajdowały się w górnej części ligowej hierarchii i w dalszym ciągu walczyły o miejsce na podium po rundzie jesiennej. Gospodarze zadbali o 9-osobowe zestawienie, tymczasem goście przystąpili do walki w skromnym, 7-osobowym składzie. Początek spotkania był wyrównany, a świetnie prezentowali się przede wszystkim bramkarze, chociaż więcej do roboty miał z całą pewnością Lucjan Baran. Bramkarz zespołu gości dość długo dbał o to, żeby mieć czyste konto, ale to się niestety zmieniło po jego niefortunnej interwencji. Dośrodkowanie spod chorągiewki i niedokładna interwencja golkipera sprawiła, że Husaria II wyszła na prowadzenie. To niejako rozwiązało worek z bramkami, bo po sztuce dołożyli jeszcze zawodnicy gospodarzy i na przerwę schodziliśmy przy wyniku 3:0. Druga połowa miała podobny przebieg, chociaż przyznać musimy, że świetna postawa golkipera ekipy z Mokotowa sprawiła, że Styki nie strzeliły w tym spotkaniu ani jednej bramki. Po drugiej stronie świetne zawody rozgrywał Krzysztof Mamla, który raz za razem pokazywał, że potrafi kapitalnie dryblować, a przy okazji strzał też ma niczego sobie. Gospodarze spokojnie dowieźli swoje zwycięstwo i po dobrym meczu pokonali zespół Popalonych Styków 4:0. Dzięki temu zepchnęli drużynę gości poza podium i mogą spokojnie przygotowywać się do kolejnych starć. Popalone Styki mają o czym myśleć, bo chyba znowu na przeszkodzie stanęła frekwencja i o ile w innych meczach nie miało to wpływu na rezultat, to w rywalizacji z tak dobrym rywalem, po prostu musiało się źle skończyć.
W dobie przyłączania do Ligi Fanów coraz to nowszych zespołów, składających się z młodych i wybieganych zawodników, pewnego rodzaju zaskoczeniem jest, że stawką spotkania dwóch doświadczonych ekip, czyli Sportowych Zakapiorów i Old Eagles Koło, był fotel lidera 5.ligi. Ale to nie był przypadek, bo obydwa zespoły świetnie radziły sobie w ostatnich tygodniach, Orzełki pokonały nawet niepokonany BM, więc zacieraliśmy ręce na starcie z godziny 12:00 z Areny Grenady. A o tym, że obydwu zespołom bardzo zależało na sukcesie, niech świadczą bardzo dobre składy, jakie zorganizowali obydwaj kapitanowie. Początek spotkania był wyrównany, tak naprawdę to okazji podbramkowych było tyle samo, z tą jednak różnicą, że Zakapiory nie potrafiły zdobyć bramki (w czym duża zasługa golkipera OEK - Janka Drabika), a ich rywale już tak. To spowodowało, że po kilkunastu minutach gry, ekipa z Koła prowadziła 2:0. Tyle że mniej więcej od tego momentu, coś się w tym zespole zacięło. Chłopaki jakby stracili koncept na rozgrywanie swoich akcji, z kolei ich oponenci dopiero się rozpędzali. Ferajna Daniela Lasoty dosłownie w dwie minuty zdobyła dwie bramki i doprowadziła do remisu. Wynik 2:2 utrzymał się do przerwy, a po niej obraz gry znacząco się nie zmienił. Old Eagles wciąż bezskutecznie próbowali wrócić do tego, co prezentowali na początku meczu, a rywale grali swoje i zwiększali dorobek. Na 3:2 ładną, indywidualną szarżą popisał się Daniel Lasota, który wyłożył piłkę Piotrkowi Maciukowi, a ten dopełnił formalności. Za chwilę padły kolejne dwa gole dla Zakapiorów i Orzełki były już pod ścianą. Ten zespół stać było jednak na zryw w ostatnich minutach, który spowodował, że doszli swoich przeciwników na odległość jednego trafienia. W obozie Sportowych zrobiło się trochę nerwowo, ale ostatecznie udało się dowieźć minimalne zwycięstwo do ostatniego gwizdka. Wynik 5:4 jest zasłużony, bo triumfatorzy przez większość spotkania byli lepsi, z kolei Orzełki dobrze zagrały tylko na początku i w samej końcówce. I to – na nowego lidera 5.ligi – okazało się po prostu za mało.
Ekipa Munji stawiła się na to trudne starcie bez zmian. Zdecydowanie mocniejsze zestawienie kadrowe przyprowadzili gracze Deluxe Barbershop, co w pewnym sensie stawiało ich tutaj w uprzywilejowanej pozycji. Wynik meczu został otwarty niesłychanie szybko, gdy po podaniu Parvina Pashayeva po raz pierwszy na listę strzelców wpisał się Raul Mammadov. Po chwili gospodarze mieli doskonałą okazję na podwyższenie, jednak po strzale piłka trafiła w słupek, a następnie w sporym zamieszaniu została wybita z linii bramkowej. Niewykorzystane akcje się mszczą, a potwierdzenie tego przysłowia ziściło się w postaci gola Eryka Białeckiego, który w polu karnym poprawił własny, nieskuteczny strzał. Niestety, od tego momentu azerscy piłkarze zupełnie przejęli inicjatywę na boisku i mimo doskonałej dyspozycji w bramce Jakuba Ciuły, zdołali go pokonać aż pięciokrotnie. Gole kolejno zdobywali: Elvin Namazov, Raul Mammadov dwukrotnie, oraz Parvin Pashayev i Mahir Quliyev. Szczególnie ostatnia akcja mogła się podobać, gdyż piękną asystą popisał się Farid Abdullayev. Wynik pierwszej połowy brzmiał 6:1. Po zmianie stron gra była zdecydowanie bardziej wyrównana, a mimo złego wyniku gracze Munji mieli w swojej grze sporo spokoju, zwłaszcza w kreowaniu ataków pozycyjnych. Co prawda to gospodarze jako pierwsi zdobyli gola, a konkretnie Raul Mammadov, jednak do końca spotkania z bramek cieszyli się już tylko gracze Munji, a konkretnie Eryk Białecki, który dwukrotnie w drugiej połowie pokonał Amina Huseynova, a w całym spotkaniu zaliczył hat-tricka. Ostatecznie Azerowie wygrali 7:3, mimo bardzo dobrej postawy rywali w drugiej odsłonie.
Georgian Team byli przed tą kolejką na drugim miejscu w tabeli 5.ligi. Ale przy założeniu, że pokonają FC Patriot i że swojego spotkania nie wygrają Sportowe Zakapiory, mogli wskoczyć na fotel lidera. Zadanie nie było jednak proste, bo Patrioci to zespół który ma wielkie serce do gry, jakkolwiek ostatnio ciężko im ustabilizować skład. Również przed tym spotkaniem Dmytro Bobyr dopisał dwóch nowych zawodników, z czego jeden z nich zajął newralgiczną pozycję bramkarza. Byliśmy ciekawi jak to wyjdzie w zderzeniu z bardzo zgraną ekipą braci Gabrichidze. I właśnie to zgranie było jednym z kluczowych elementów, który zdecydował o zwycięstwie zespołu z Gruzji. Co prawda początek był bardzo równy i drużyny częstowały się ciosem raz za razem, to wszystko zmieniło się od stanu 2:2. Wówczas Georgian Team po raz pierwszy wyszli na prowadzenie, a potem zdobyli fantastyczną bramkę po zespołowej akcji, następnie jeszcze jedną i zrobiły się trzy gole przewagi. Wynik 5:2 ostał się do końca pierwszej połowy, z kolei cała druga odsłona to pełna dominacja faworytów. Z przyjemnością patrzyło się, jak reprezentanci Gruzji wymieniają między sobą piłkę, jak wymieniają się pozycjami i tak grając byli po prostu nieuchwytni dla swoich rywali. W pewnym momencie było już nawet 7:3, ale ambitna gra Patriotów spowodowała, że doszli swoich rywali na odległość dwóch trafień. Tyle że od stanu 7:5 kolejne gole zdobywali już tylko gracze Georgian Team, którzy wygrali ten mecz pewnie, w stosunku 10:5. I trzeba oddać triumfatorom, że sukces odnieśli z klasą. Pod względem technicznym mają świetnych zawodników, a do tego doszedł do nich Giorgi Lemonjava, który fajnie wkomponował się w zespół i trzymał dobrze defensywę. Jeśli chłopaki będą się tak prezentowali dalej, to wydaje nam się, że nie ma innej opcji, niż zajęcie miejsca w TOP 3 na koniec sezonu. FC Patriot na razie takie wyniki nie grożą. Brakuje tutaj trochę stabilizacji w składzie, bo ciężko budować coś, gdy kadra co chwilę się zmienia. Ale na plus trzeba im zapisać dyspozycję nowego zawodnika – Mykyta Rai strzelił hat-tricka i może być bardzo przydatny. Gorzej wygląda sytuacja z bramkarzem, bo Artem Nesvit w kilku sytuacjach powinien zachować się lepiej. Nie ma jednak co dramatyzować, tylko trzeba skupić się na ostatnich trzech meczach. Zwłaszcza że terminarz jest korzystny, dlatego trzeba powalczyć o komplet 9 punktów i zająć dobrą pozycję startową przed drugą częścią sezonu.
Po tym, jak ekipa BM przegrała przed tygodniem z Old Eagles Koło, okazało się że ten zespół wcale nie jest nie do ugryzienia. I prawdopodobnie z takim też nastawianiem, do starcia z tą drużyną podeszła ekipa A.D.S. Scorpion’s. Co prawda zespół Artura Kałuskiego plącze się na razie gdzieś w środku stawki, to jasnym jest, że nigdy nie wolno ich lekceważyć. Zaczęło się jednak bardzo źle dla Skorpionów, które dość szybko musiały odrabiać dwa gole straty. Z ust prezesa tego zespołu usłyszeliśmy wtedy, że trudno na coś liczyć, skoro gra się bez trzech bardzo ważnych zawodników, tak jakby powoli rozpoczynało się szukanie argumentów, sugerujących że tutaj i tak nie można było liczyć na zbyt wiele. Ale sami zawodnicy mieli w tym temacie inne zdanie i z minuty na minutę mecz zaczął się wyrównać, aż wreszcie to Skorpiony przejęły inicjatywę i jeszcze przed przerwą doprowadziły do wyrównania! Podobny scenariusz z udziałem drużyny BM miał miejsce z Orzełkami. Wtedy też szybko wyrobili sobie przewagę, ale potem stracili ją i ostatecznie mecz przegrali. I tutaj perspektywa porażki faworyta także robiła się coraz bardziej realna. W drugiej połowie A.D.S. Scorpion’s strzelili bowiem gola na 3:2 i widać było, że grają tutaj o całą pulę. Rywalom było z kolei bardzo ciężko coś stworzyć. Przeciwnicy byli gęsto ustawieni na swojej połowie i BM nie miał pomysłu, jak zagrozić bramce Piotrka Arendta. Ostatecznie ta sztuka się udała, wynik zmienił się na 3:3, ale potem znowu to zespół A.D.S. był o gola z przodu. W sukursu faworytowi przyszła jednak żółta kartka dla Adama Dedka. BM wykorzystał grę w przewadze i po raz kolejny mieliśmy remis. Taki rezultat byłby sprawiedliwy, ale dosłownie w samej końcówce BM stworzył sobie idealną okazję, by zamiast jednego zgarnąć trzy punkty. Wysoka piłka przeszła całą defensywę Skorpionów, spadła pod nogi Yeuhena Mushnina i całą nadzieją dla ekipy Artura Kałuskiego był Piotrek Arendt. Golkiper Skorpionów przewidział jednak zachowanie przeciwnika, odbił piłkę nogę i w ten sposób uratował zespół od niechybnej porażki. Skończyło się więc na 4:4 i tak jak napisaliśmy – ten rezultat nikogo nie krzywdzi. Potwierdziło się, że BM ma problemy, gdy rywal potrafi postawić opór. A niedzielny przeciwnik zagrał akurat bardzo zdyscyplinowanie, dlatego końcowego rozstrzygnięcia nie ma co nazywać niespodzianką, a uczciwą odpowiedzią na to, co zobaczyliśmy na placu boju.
Spotkanie Mikstury z Bad Boysami było niezwykle ważne w kontekście układu tabeli. Obie ekipy miały przed niedzielnym meczem po dziewięć punktów. Przed pierwszym gwizdkiem lepszym składem dysponowali goście i to oni wydawali się że będą prowadzić grę. Jednak Rywale od początku starali się długo utrzymywać przy piłce i spokojnie czekali na swoje okazje do ataku. Długo czekaliśmy na pierwsze trafienie w tym meczu, a to że bramki nie padały było zasługą bramkarzy, którzy dobrze radzili sobie ze strzałami. Więcej pracy miał Cezary Kubalski, który chyba dodatkowo zmotywowany miał swój dzień i kilka razy fenomenalnie interweniował. Gdy wydawało się że remisem zakończy się pierwsza połowa, Mikstura zadała dwa ciosy. Najpierw Szymon Kolasa dograł piłkę do Rafała Jochemskiego, a ten z bliska wpakował piłkę do siatki. Chwilę później popularny Chester rzucił piłkę przez całe boisko do napastnika ekipy z Bielan i zrobiło się 2:0. Takim wynikiem zakończyła się pierwsza połowa. Po zmianie stron Bad Boysi musieli coś zmienić w grze. Sygnał do walki i odwrócenia wyniku dał Damian Borowski. Huknął już minutę po wznowieniu z niemal połowy boiska i goście złapali kontakt. Po chwili było już 2:2! Gospodarze być może za wcześnie poczuli się zbyt pewnie i musieli na nowo odbudowywać swoją przewagę. Gdy wydawało się, że ekipa Bartka Podobasa ma już rywala w zasięgu to ponownie musiała gonić wynik. Pobodnie jak w pierwszej połowie, tak i teraz Mikstura potrzebowała pięciu minut, by zainkasować dwa trafienia. Najpierw Patryk Zych z dystansu nie dał szans golkiperowi rywali, a chwilę później Cezary Kubalski zaliczył asystę przy bramce Szymona Kolasy. Przy wyniku 4:2 Bad Boysi nie mieli nic do stracenia i zaatakowali wszystkimi siłami. Udało się strzelić gola na 4:3, ale na więcej nie starczyło już czasu. Mikstura wygrywa i ma realną szansę na skończenie tej rundy na podium. Goście za tydzień będą musieli radzić sobie bez Bartka Podobasa i Damiana Borowskiego, co raczej nie zwiastuje, że uda im się pozostać w czubie ligowej tabeli.
W zapowiedziach napisaliśmy, że przewidujemy zacięty pojedynek i nasze predykcje okazały się nader słuszne. Praktycznie od pierwszego gwizdka oglądaliśmy bardzo twardy i męski futbol, a gra przenosiła się od bramki do bramki, ale klarownych sytuacji strzeleckich było stosunkowo mało, bo obie ekipy bardzo czujnie grały w obronie. O tym, jak wyrównany był to mecz świadczy chociażby to, że pierwsza bramka padła dopiero po czternastu minutach gry, a wynik otworzył Piotr Kawka. Wieczne Drudzy mozolnie budowali przewagę na boisku i w 20 minucie na 0:2 podwyższył Witold Trochonowicz. Jednak chwila nieuwagi wystarczyła, aby gospodarze trafieniami Dominika Banasiewicza i Łukasza Krysiaka doprowadzili do wyrównania. Pierwsza połowa zakończyła się remisem, co zapowiadało równie ciekawą drugą część spotkania, w którą świetnie weszli Wiecznie Drudzy. Błyskawiczną akcję Piotra Kawki na gola zamienił Przemek Dąbrowski i goście mieli komfort dyktowania warunków w drugiej połowie. Mecz zrobił się jeszcze bardziej zacięty, nikt nie odstawiał nogi i dochodziło do wielu fauli, momentami na granicy złośliwości. Atmosfera zgęstniała, a kontrowersyjne decyzje sędziego, który pozwalał na tak twardą grę, nie pomagały w uspokojeniu sytuacji na boisku. Ostatecznie kapitan gości nie wytrzymał presji i obejrzał żółty kartonik, ale gospodarze nie byli w stanie przekuć przewagi liczebnej na gola. W końcu w 43 minucie udało się Więcej Sprzętu niż Talentu wyprowadzić akcję, która skończyła się trafieniem Piotra Stasiaka i mieliśmy remis. Do końca pozostało jeszcze trochę czasu, lecz obie ekipy mocno zmęczone i zdenerwowane atmosferą panującą na boisku nie były w stanie przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę. Wynik 3:3 utrzymał się więc do ostatniego gwizdka.
Crimson Boys i KS Iglicę Warszawa w tabeli dzieliła różnica tylko dwóch oczek, a wyrównany poziom szóstej ligi sprawiał, że zwycięzca tego meczu mógł wskoczyć na podium. Stawką spotkania była zatem wysoka. Mecz lepiej rozpoczął się dla gości, którzy swoim szerokim składem szybko wysunęli się na dwubramkowe prowadzenie. Gospodarze posiadający tylko jedną zmianę długo byli tłem dla swojego rywala. Najbardziej w szeregach Crimson Boys wyróżniał się duet Piotr Zieliński & Kacper Urban, który co jakiś czas dawał radę przedrzeć się przez szyki defensywne Iglicy. W 16 minucie udało się jednak ekipie Damiana Kucharczyka przełamać, a potem mieli jeszcze kilka okazji mimo paru dobrych sytuacji, lecz nie byli w stanie pokonać bramkarza rywali Wiktora Stankowskiego. Crimson Boys ani myśleli odpuszczać i dzięki wyżej wymienionemu duetowi, udało im się pod sam koniec premierowej odsłony doprowadzić do wyrównania. Druga część meczu była dość niespodziewana. Wydawałoby się, że goście „zabiegają” rywala, lecz szybko stracona bramka po bezpośrednim strzale z rzutu rożnego wprowadziła w ich szeregi zamęt, który ułatwiał grę oponentom. Oba zespoły naprzemiennie atakowały, lecz bramkarze wywiązywali się ze swoich obowiązków. Gole ustalające finalny wynik padły na pięć minut przed ostatnim gwizdkiem sędziego i dały zwycięstwo Crimson Boys. Dzięki tej wygranej triumfatorzy wskoczyli na najniższy stopień podium i mają taką samą liczbę punktów co lider. KS Iglica Warszawa wkroczyła z kolei do strefy spadkowej i musi popracować nad skutecznością w drugich połowach, bo tutaj należy upatrywać przyczyn niedzielnej porażki. Niemniej obydwu zespołom dziękujemy za zaangażowanie w to wciągające spotkanie.
Gospodarze przed tym spotkaniem zajmowali miejsce w strefie spadkowej i widać było po nich determinację, żeby zmienić ten stan rzeczy. Tymczasem zespół After Wola musiał wygrać, żeby zrównać się punktami z pozostałymi uczestnikami czołówki tabeli. W pierwszej połowie oglądaliśmy bardzo wyrównane spotkanie. Jak widać, rola faworyta zmienia czasem oblicze zespołu, bo mimo tego, że piłka obiektywnie częściej była pod nogami gości, to jednak Ciamajdy naprawdę dawały radę. Dla tego drużyny trafiali Kulesza i Grzyb, którzy świetnie rozumieli się w niedzielę na boisku. Tymczasem goście zabrali się ostro do pracy dopiero po jakimś czasie, ale jak przyspieszyli, to tacy gracze jak Patryk Abbassi dochodzili często do sytuacji bramkowych. Do przerwy mieliśmy na tablicy wyników remis, który z całą pewnością w większym stopniu cieszył gospodarzy, mających ogromną chrapkę na urwanie punktów faworytom. Okazało się jednak, że oponenci mieli dodatkowy zapas paliwa na drugą połowę i biegali po boisku jak Króliki Duracella w reklamach. Patryk Abbassi poprawił znacząco swoją skuteczność, bo w całym spotkaniu skompletował 4 bramki i asystę, czym spowodował, że trafił do 6 kolejki. Bardzo dobrze bronili też bramkarze, co poskutkowało tym, że rywale przez całą połowę nie trafili ani razu do siatki. Ostatecznie Ciamajdy przegrały 2:6, ale na pewno mogą być dumne ze swojej walecznej postawy. Tymczasem After Wola po zwycięstwie zrównał się z trzema innymi zespołami w tabeli i pozostaje w grze o zwycięstwo w lidze.
Po ostatnim remisie z Iglicą Warszawa, w obozie Kanonierów na pewno pojawiła się myśl, że ta runda wcale nie jest jeszcze stracona. Z drugiej strony – perspektywa meczu z FC Vikersonn, który jest liderem 6.ligi powodowała, że trudno było spekulować, iż zespołowi Artura Baradzieja-Szczęśniaka właśnie w niedzielę uda się odnieść swoje premierowe zwycięstwo. Chociaż? Już kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że Vikersonn nie jest niezniszczalny a udowodniły to Ciamajdy, które w tamtym momencie były w tabeli praktycznie na samym dnie, a pokonały "Pomarańczowych". To mogło stanowić inspirację dla Kanonierów. By jednak marzyć tutaj o czymkolwiek, outsiderzy musieli zagrać konsekwentnie, odpowiedzialnie, no i skutecznie, bo jasnym było, że okazji do zdobycia gola nie będzie zbyt wiele. I co się okazało? Otóż Kanonierzy zagrali kapitalne zawody, gdzie nie przestraszyli się przeciwnika i od pierwszej do ostatniej minuty utrzymali równy, wysoki poziom. Pomogła im w tym również bramka, jaką zdobyli w premierowej odsłonie. Gol Mateusza Nejmana spowodował, że ta ekipa mogła spokojnie czekać na własnej połowie na to, co zrobi przeciwnik, a Vikersonn był tego dnia nieudolny. Spodziewaliśmy się, że nastąpią tutaj huraganowe ataki, natomiast tej ekipie brakowało siły przebicia, a atak pozycyjny był łatwo rozbijany przez dobrze usposobioną defensywę Kanonierów. Do przerwy wynik 1:0 już się nie zmienił, a w drugiej odsłonie zrobiło się 2:0, gdy nominalni goście wykorzystali kontrę. To był ostatni dzwonke dla Vikersonna, by coś tutaj zmienić. Ich próby wreszcie przyniosły skutek, a sygnał do ataku dał najlepszy strzelec tej ekipy Yevhen Syrotiuk. Po tym trafieniu Kanonierzy mieli trudne chwile, rywal stworzył sobie kilka okazji, lecz dobrze bronił Oliwier Dołęgowski lub po prostu strzały nie leciały w światło bramki. Prowadzący ostatecznie przetrwali napór liderów tabeli a następnie zadali decydujący cios. Adam Domidowicz ładnie przymierzył z rzutu wolnego i dwa gole przewagi stanowiły dystans, który był nie do nadrobienia. Drużyna Ihora Makhlaia grała do końca, starała się, ale to nie był jej dzień i po ostatnim gwizdku nie widać było nawet wielkiej złości, ale po prostu bezsilność. Kanonierzy pozbawili ten zespół atutów, skutecznie zneutralizowali najmocniejsze strony i jak najbardziej zasłużenie wygrali w stosunku 3:1. Przypomniał nam się mecz z After Wola, gdzie grali równie dobrze, lecz potem sami utrudnili sobie życie. Teraz skupili się tylko na grze i efekty były wyśmienite. Chcielibyśmy ten zespół widzieć w takim nastawieniu co tydzień, bo jak widać jest tutaj potencjał, by w Lidze Fanów nie tylko trwać, ale znaczyć w niej dużo, dużo więcej.
Ge-nial-ny! Tak trzeba w skrócie opisać mecz Zaruby United z Bulbezem Team Bemowo. Od początku był to bardzo intensywny pojedynek, w którym nie brakowało fizycznej gry oraz dużej dawki emocji z obu stron. Jak zawsze na posterunku w ekipie gości stał Marcin Osowski, którego cenne wskazówki oraz zagrzewanie do boju można było usłyszeć na wszystkich sektorach. A tak zupełnie poważnie, to popularny "Osa" był kluczowym ogniwem swojego zespołu w tym arcytrudnym starciu, ale zacznijmy od początku. W zasadzie od bardzo wczesnych sekund tej potyczki, bo już w 1 minucie padła bramka na 0:1, gdy po podaniu Oliwiera Wójcika piłkę dobrze przyjął Grzesiek Kowerski i skutecznie wykończył akcję, wyprowadzając swoją ekipę na prowadzenie. Jak przystało na lidera tabeli i to w dodatku niepokonanego w tej rundzie, Zaruby wzięły się szybko w garść i delikatnie przejęli inicjatywę w kolejnych kilkunastu minutach. Przyniosło to efekt w postaci składnej akcji duetu Andryi Voloshchuk & Valerij Rusal, gdzie pierwszy z graczy kreował akcję, a drugi spokojnie ją wykończył, dając Zarubom wyrównanie. Minęło kolejnych kilka minut i ci sami zawodnicy, w dokładnie takiej samej konfiguracji, przeprowadzili składną akcję w ataku pozycyjnym, po której drugi raz w tym starciu na listę strzelców wpisał się Valerii Rusal. Ostatnie słowo w pierwszej połowie należało jednak do gości, a było przy okazji przyjemne dla oka. Przechwyconą w okolicy środka boiska piłkę, bez przyjęcia, bardzo nieprzyjemnym lobem uderzył Leszek Zalewski, a bezradny golkiper gospodarzy tylko obserwował, jak futbolówka za jego plecami wpada do bramki. Był to gol na 2:2 i byliśmy pewni, że po zmianie stron będzie gorąco. Nie minęło wiele czasu w drugiej odsłonie, a po raz kolejny zobaczyliśmy gola okraszonego sztuczką techniczną. Tym razem, po prostopadłym podaniu od Marcina Osowskiego, drugiego gola w tym meczu, strzałem piętą, zapisał na swoim koncie Grzesiek Kowerski i Bulbez po raz drugi prowadził, tym razem 2:3. Ten gol naprawdę rozjuszył graczy Zaruby United i od tego momentu, do samego końca spotkania wręcz bombardowali bramkę rywali. Tutaj po raz kolejny musimy zaznaczyć, że gdyby nie Marcin Osowski, to w tym czasie wpadłoby kilka bramek, jednak "Osa" spisywał się naprawdę świetnie. Nie miał jednak wiele do powiedzenia w akcji, która się wydarzyła dosłownie w ostatnich sekundach meczu. Strzał Artura Umiastowskiego najpierw został sparowany na słupek, a następnie piłka wróciła pod jego nogi i dobitka była już skuteczna. Niewygodnie uderzona przez Artura futbolówka odbiła się jeszcze od mokrej murawy i ostatecznie znalazła drogę do bramki, ustalając wynik spotkania na 3:3. Świetny mecz, mnóstwo emocji i gol na wagę punktu w ostatnich sekundach - niedzielna piłka w pełnej krasie!
Drunk Team po bardzo dobrym początku sezonu dopadł mały kryzys i ostatnie dwa spotkania skończył bez zdobyczy punktowej. Ich przeciwnik, FC Ballers nie mogą pierwszej części sezonu zaliczyć do udanych, ponieważ do tej pory zdobyli tylko jeden punkt. Lepiej mecz rozpoczęła wyżej notowana drużyna, która za sprawą samobójczego trafienia rywali wyszła na prowadzenie. Po kolejnej akcji zrobiło już się 2:0, a w następnych minutach zarysowywała się coraz większa przewaga gospodarzy. W pierwszej połowie obrona gości była bardzo dziurawa i przeciwnicy skrupulatnie to wykorzystywali. Kilka minut przed zakończeniem premierowej odsłony zawodnicy FC Ballers pierwszy raz pokonali bramkarza rywali, jednak to była kropla w morzu ich potrzeb. Znacznie lepiej w tej części meczu zaprezentowali się rywale i na przerwę drużyny schodziły z wysokim prowadzeniem gospodarzy 7:1. W drugiej połowie zawodnicy gości postanowili mocniej zaatakować i postawić wszystko na jedną kartę. Początkowe fragmenty były bardzo obiecujące, ponieważ dwukrotnie udało im się znaleźć sposób na golkipera przeciwników. W kolejnych minutach Drunkersi bardzo mądrze ustawili szyki obronne i dodatkowo stwarzali sobie sytuacje bramkowe, które dwukrotnie zakończyły się powiększeniem przewagi. Ich rywale odpowiedzieli tylko raz i ostatecznie mecz zakończył się pewnym zwycięstwem ekipy Łukasza Walo 9:4. Zespół ten po dwóch porażkach z rzędu wraca tym samym na zwycięski szlak. Zawodnicy FC Ballers pojedynczymi atakami chcieli pokrzyżować plany swoich rywali, lecz tego dnia nie byli w stanie skutecznie przeciwstawić się oponentom i ich sytuacja w tabeli robi się coraz gorsza.
Sporo emocji i niesamowitych zwrotów akcji doświadczyliśmy w meczu Watahy z Virtualnymi. Początek spotkania to sporo walki w środku pola, bo jak wiadomo przejęcie tego sektora boiska, to szansa na łatwiejszą realizację własnych założeń. Gospodarze potrafili lepiej przystosować się warunków na boisku i to oni mieli inicjatywę w pierwszym fragmencie spotkania. Goście jakby trochę niemrawo starali się konstruować swoje ataki, sporo też było niedokładności i strat podopiecznych Marka Giełczewskiego. Wataha potrafiła dobry okres zamienić na bramki i w dość podobny sposób kończyła swoje ataki. W pewnym momencie było już 4:0 i nic nie zwiastowało, że Virtualni mogą w tym spotkaniu coś ugrać. Gdy wydawało się, że do przerwy nic się nie zmieni, po dwójkowej akcji Kolasa - Płotnicki mieliśmy pierwsze trafienie dla gości. Do przerwy wynik brzmiał zatem 4:1. W obozie graczy w zielonych trykotach widać było mobilizację i chęć walki o chociażby punkt. Po zmianie stron gospodarze zadowoleni z wyniku trochę spuścili z tonu. To szybko wykorzystali rywale strzelając szybko bramkę. To dodatkowo ich uskrzydliło i praktycznie każda akcja pachniała golem. Znakomicie prezentował się Szymon Kolasa, który po raz kolejny w tym sezonie wziął ciężar zdobywania bramek na siebie. Uzupełniał go w ataku Michała Płotnicki i dość szybko Virtualni wyrównali, by po kolejnych trafieniach wyjść na prowadzenie. Wataha kompletnie zaskoczona starała się odpowiedzieć przeciwnikom, ale w drugich 25 minutach była nieskuteczna i trochę bezradna. Ostatecznie goście wygrywają mecz 4:7 i zdobywają cenne trzy punkty. Dziwny był to mecz, gdzie w każdej z połów dominowała inna drużyna, ale bilans końcowy niestety nie był korzystny dla gospodarzy, którzy muszą szukać punktów w kolejnych potyczkach.
Słabo radzącą sobie w tym sezonie drużyna Kamila Pasik podejmowała zawsze groźną i walczącą do końca ekipę Furduncio Brasil F.C. Już od pierwszych minut spotkanie toczone było w naprawdę szybkim tempie, obie drużyny walczyły do końca, często przekraczając przepisy gry. Zdecydowanie lepiej z takiej sytuacji wyszli gospodarze, którzy już po uspokojeniu gry i kilku dokładnych podaniach skonstruowali wiele groźnych akcji pod bramką rywala. Dwie z nich udało zakończyć się bramkami i po golach Bartka Fiksa i Kamila Pasika gospodarze prowadzili 2-0. Zawodnicy z Brazylii udowadniali nam nie raz, że nie z takich problemów udawało im się wyjść i szybko zabrali się do odrabiania strat. Piękną bramką w 14 minucie meczu popisał się Eduardo Kanela, którzy przymierzył w same okienko świątyni TRCH. Gol na 2-2 to już popis wracającego do zdrowia i formy Luciano Santa’any. W końcówce pierwszej połowy goście dołożyli jeszcze jedną bramkę i na przerwę schodziliśmy przy wyniku 2-3. Po krótkiej pauzie Furduncio kontynuowało swoją dobrą i twardą grę w obronie, z czym zupełnie nie mogli poradzić sobie zawodnicy z Tarchomina. Brazylijczycy szybko dołożyli dwa trafienia i na tablicy wyników mieliśmy rezultat 2-5. Gospodarze długo starali się zmienić obraz swojej gry, ale dopiero w końcówce spotkania zaczęli dochodzić do groźnych okazji. Pomocną dłoń wystawili również zawodnicy z Brazylii, którzy zaczęli grać coraz ostrzej a sędzia zmuszony był pokazywać żółte kartki. W ostatnich minutach meczu, gospodarzom za sprawą Kamila Pasika udaje się strzelić dwie bramki i na 2 minuty przed końcem TRCH łapie kontakt. Jednak doświadczona ekipa Furduncio grała mądrze, przeciągając i opóźniając grę i na więcej gospodarzom nie starczyło już czasu. Po spotkaniu w którym widzieliśmy sporo fauli, niepotrzebnych pretensji i brudnej gry Furduncio Brasil F.C wygrywa to spotkanie 4-5 i wskakuje na trzecie miejsce w ligowej tabeli. TRCH natomiast z dorobkiem zaledwie czterech punktów zajmują miejsce w strefie spadkowej.
FC Tartak mający najbardziej stabilną formę w siódmej lidze, grał przeciwko Tornado Squad, które mając w zapasie jeden zaległy mecz, walczy o wejście na podium. Niefaworyzowani gospodarze dobrze weszli w to spotkanie i już w 3 minucie objęli prowadzenie. Podrażnieni stratą gola oponencie chcieli szybko odpowiedzieć, lecz mimo niewielkiej przewagi nie mogli zmienić wyniku. Głównie za sprawą bramkarza Drwali Konrada Dudka, który dwoi się i troił, udaremniając wysiłki napastników Tornado. Dopiero końcówka tej dość wyrównanej połowy przyniosła nam większą liczbę goli. Po zwiększeniu nacisków ofensywnych to gracze Michała Nawrockiego doprowadzili do wyrównania, a następnie dzięki trafieniu samobójczemu jednego z Drwali wyszli po raz pierwszy na prowadzenie. Remis do przerwy uratował niezastąpiony Piotr Kawka, który wykorzystał podanie od Luca Kończala. Kiedy zawodnicy wrócili po chwili odpoczynku na boisko, styl gry obydwu zespołów nie uległ większej zmianie. Dobrze grający zawodnicy Tartaku przez długi czas nadążali nad rywalem nie tracąc go z zasięgu. Upływający czas i coraz większe zmęczenie zaczęło zbierać żniwo pod koniec meczu. Szersza ławka rezerwowych Tornado okazała się kluczowa, aby wygrać to spotkanie różnicą tylko lub aż dwóch bramek. Dzięki triumfowi Tornado Squad ma tylko dwa punkty straty do najniższego stopnia podium. FC Tartak niestety doznał już szóstej porażki z rzędu i z zerowym dorobkiem punktowym pilnuje ostatniego miejsca w lidze.
Wynik może na to nie wskazywać, jednakże starcie Legionu z Warsaw Gunners FC było bardzo zacięte, stało na wysokim poziomie piłkarskim, a o brak nudy i wysoką kulturę tego napiętego starcia dobrze zadbali kapitanowie obu zespołów. Pierwsza połowa bardzo szybko przyniosła trafienie, gdy po podaniu Illyi Polskyiego sprytnym uderzeniem piłkę do bramki skierował Vlad Barabash. "Kanonierzy" jednak błyskawicznie otrząsnęli się ze straconego gola i po wzorowo przeprowadzonej kontrze przez Kamila Anioła piłka trafiła pod nogi Sebastiana Lisockiego, a ten efektownym rajdem przedarł się przez defensywę rywali i z zimną krwią posłał piłką obok interweniującego Maksyma Popova. Warto wspomnieć, że akcja dająca wyrównanie została przeprowadzona w osłabieniu, po żółtej kartce dla Janka Kwiatkowskiego. Przez kilka kolejnych minut oglądaliśmy sporo walki fizycznej w środku pola i kilka ciekawych, chociaż niewykorzystanych akcji. Goście bardzo sprytnie i konsekwentnie przeprowadzali ataki pozycyjne, natomiast gracze Legionu byli raczej nastawieni na kontry. Lepiej na zastosowanej taktyce wyszli jednak fani Arsenalu, aczkolwiek bramka na 1:2 wpadła po stałym fragmencie gry. Celnym podaniem z rzutu rożnego popisał się Wiktor Ziółkowski, który odnalazł dobrze ustawionego na dalszym słupku Arka Trwogę, a kapitan gości co prawda z trudem, ale skierował piłkę do bramki przeciwników, ustalając wynik pierwszej odsłony. Zmiana stron przyniosła nieco inny obraz gry. Zdecydowanie odważniej grali Gunnersi, co już po kilku minutach zaowocowało bramką doskonale spisującego się tego wieczoru Wiktora Ziółkowskiego. Asystą w tej dwójkowej akcji popisał się Sebastian Lisocki i mieliśmy 1:3. Kapitana "Kanonierów" zobaczyliśmy po raz kolejny w akcji, gdy wyprowadził kontrę, po której płaskim strzałem, wynik na 1:4 podwyższył Kamil Anioł. Do końca spotkania obie ekipy miały kilka dogodnych sytuacji, z poprzeczkami i słupkami włącznie. Swój dobry występ goście przypieczętowali trafieniem na 1:5 autorstwa Wiktora Ziółkowskiego. Zawodnikiem meczu został wybrany Arek Trwoga i trzeba przyznać, że jego spokój i kontrola nad emocjami zespołu miały tutaj kluczowy wpływ na ostateczny wynik meczu i zasłużoną wygraną Warsaw Gunners FC.
Spotkanie sąsiadujących ze sobą w tabeli zespołów. Na2Nóżkę zgromadziło do tej pory 7 oczek a ich rywale 6, co powoduje, że jedni i drudzy są bardzo blisko strefy spadkowej. Pojedynek rozpoczął się od świetnej gry gości, którzy raz po raz zmuszali bramkarza rywali do interwencji. Próbowali wielokrotnie, aż w końcu im się udało. Po podaniu Piotra Pietruchy gola strzelił Oleksandr Hutarov. Kilka minut później mieliśmy już 2:0, świetne podanie Szymona Pietruchy na bramkę zamienił Albert Rejczak. Przed przerwą swoje drugie trafienie dorzucił Hutarov i po pierwszych 25 minutach Mareckie Wygi schodziły na przerwę z bardzo komfortowym 3-bramkowym prowadzeniem. Początek drugiej odsłony również przyniósł nam kilka sytuacji ekipie prowadzącej w tym meczu, ale świetnie dostępu do własnej bramki strzegł Aleksander Sordyl, który między innymi obronił rzut karny egzekwowany przez Piotra Pietruchę. Wszystko zmieniło się w okolicach 30 minuty, kiedy to sygnał do ataku dał Kacper Bera zmniejszając dystans do przeciwników. Kilka chwil później samobójcze trafienie zaliczył Tomasz Kąkol i mieliśmy już tylko jedną bramkę różnicy pomiędzy drużynami. Trochę tlenu swoim kolegom podał Jesionowski, strzelając gola w 40 minucie i ponownie zwiększając dystans pomiędzy zespołami do dwóch trafień. Bardzo szybko odpowiedzieli Bera oraz Szawerdak i na kilkadziesiąt sekund przed końcem pojedynku wynik brzmiał 4:4. Jeśli ktoś myślał, że to już koniec emocji to mocno się pomylił. W ostatnich sekundach spotkania prowadzenie gospodarzom dał Rosłanowski. Kiedy wydawało się, że 3 punkty zgarnie ekipa Na2Nóżkę, to ostateczny cios wyprowadził Michał Zduniak, doprowadzając do wyrównania i ustalając wynik spotkania na 5:5!
Przed BRD Young Warriors stało bardzo trudne zadanie, gdyż w minioną niedzielę gracze FC Polski Górom dali pokaz siły, gromiąc swoich rywali. Tym razem jednak nie mieli w składzie głównego bohatera zeszłotygodniowego triumfu, Kacpra Kowalskiego, więc wiedzieliśmy, że gościom będzie bardzo ciężko o punkty. Niemniej, widowisko było zacięte, chociaż na początku gra toczyła się głównie w środku pola. Worek z bramkami otworzyła akcja dwójkowa gospodarzy, w której Mateusz Adamiec obsłużył ładnym podaniem Maćka Karczewskiego i mieliśmy 1:0. W odpowiedzi zobaczyliśmy kontrę gości, a konkretnie rajd Łukasza Bryka, którego podanie otworzyło drogę do bramki Jakubowi Korpyszowi, a ten pewnie strzelił, dając remis. Bramka ustalająca wynik pierwszej połowy również była współautorstwa Jakuba Korpysza, tym razem w roli asystenta, a jego dokładne zagranie na gola zamienił Kamil Krysian. Po zmianie stron widowisko nie straciło na wartości i nadal oglądaliśmy bardzo zacięty pojedynek. Świetny okres gry zaliczył Maciek Karczewski, który najpierw wpisał się na listę strzelców, wykorzystując dogranie Rafała Dobrosza, a następnie asystował przy golu na 3:2 autorstwa Marka Saneckiego. Skoro o doświadczonym graczu BRD mowa, to trzeba przyznać, że Marek po lekkiej kontuzji, jakiej doznał w pierwszej odsłonie, powrócił odmieniony na drugą połowę. Po golu gości na 3:3, autorstwa Jakuba Korpysza, obejrzeliśmy istny "Sanecki-Show". Marek najpierw dał swojej ekipie prowadzenie 4:3, po tym jak wykorzystał świetne podanie Rafała Dobrosza. Był także był autorem gola ustalającego wynik meczu na 6:3, dzięki któremu zanotował na swoim koncie hat-tricka. Zasłużone zwycięstwo gospodarzy, FC Polska Górom tym razem bez punktów.
Drużyny, które dzieliła różnica tylko dwóch punktów przed niedzielnym spotkaniem, nastawiały się na zgarnięcie kompletu punktów. Okazało się jednak, że los bywa przewrotny, a mecz można opisać jednym słowem – remontada. Gospodarze w pierwszej połowie byli skuteczni do bólu, a świetne zawody rozgrywali – Kuba Wieteska, Robert Afifi i Valentine Chekwube. Mimo to, należy wyróżnić wszystkich zawodników, bo defensywa była wyjątkowo szczelna, a jak Shot DJ już się przedarł, to świetnie interweniował Krzysztof Wiśniewski. Tymczasem goście mieli ogromny problem z grą zespołową, oddawali dużo strzałów, ale te były nieskuteczne i oddawane z nieprzygotowanych pozycji. Na przerwę schodziliśmy z wynikiem 4:1 i wydawało nam się, że Kozice chyba znalazły patent na francuski zespół. Tymczasem w drugiej odsłonie mieliśmy zupełnie inny obraz gry. O ile początek należał jeszcze do Kozic, to ostatni kwadrans był w pełni pod kontrolą Shot DJ, który gonił, gonił i w ostatecznym rozrachunku, na 2 minuty przed końcem meczu dogonił. Świetnie grał Jeremi Szymański, a bardzo ważne interwencje w obronie zaliczał Chris Rodil Kalaba. Szkoda, że w trakcie drugiej połowy Kub Wieteska z zespołu Kozic musiał zejść z powodu rozbitej wargi, bo być może obraz meczu byłby inny. Ostatecznie drużyny podzieliły się punktami, co spowodowało, że nadal jeden wygrany mecz w tej lidze może zmienić ich sytuację diametralnie, a takie rozstrzygnięcia powodują, że zespoły muszą być w pełni skoncentrowane.
W starciu pomiędzy liderem 8.ligi Saską Kępę a drużyną zajmująca ostatnie miejsce w tabeli faworyt mógł być tylko jeden. Spotkanie już od pierwszych minut toczone było pod dyktando podopiecznych Korneliusza Troszczyńskiego. Pierwsza i zarazem druga szybko strzelona bramka były autorstwa Dawida Frączka. Wynik 0-2 mocno uspokoił grę gości, którzy już do końca pierwszej połowy grali swoją grę, dominując rywali głównie w środku pola. Przy wyniku 0-5, pierwszą bramkową okazję skonstruowali gospodarze, a dokładnie Marcin Grodziński, który obsłużył podaniem kolegę i na przerwę schodziliśmy przy stanie 1-5. Druga połowa przebiegała ponownie pod dyktando lidera 8 ligi. Saska Kępa regulowała tempo, a gdy trzeba było to przyspieszała, co często kończyło się utratą bramki przez graczy Hiszpańskiego Galeonu. W końcówce spotkania mecz się otworzył z obu stron i bramki zaczęły padać hurtowo. Niezagrożona Saska Kępa oddała piłkę rywalom, co w rezultacie skończyło się utratą dwóch kolejnych goli. Przy stanie 4-7 na boisko LF wrócił po kontuzji dawno niewidziany kapitan gości, popularny Koras. Bardzo ciszy nas powrót Korneliusza do zdrowia i gry, warto również zaznaczyć, że to właśnie on dwukrotnie w końcówce meczu pokonał bramkarza gospodarzy i spotkanie ostatecznie zakończyło się wynikiem 4-9. Saska Kępa notuje kolejne 3 punkty i już spokojnie może przygotowywać się do spotkania w ramach 7.kolejki Ligi Fanów. Hiszpański Galeon natomiast ponosi kolejną porażkę i to właśnie oni jako czerwona latarnia ligi, wydają się być głównym kandydatem do walki o utrzymanie w 8 lidze.
W niedzielę na Arenie AWF drużyna Hetmana, która znajdowała się tuż nad strefą spadkową, podejmowała ekipę Elitarnych Gocław, którzy z kolei byli tuż za podium i po ostatnich dobrych wynikach zgłosili aspirację do włączenia się do walki o miejsca premiowane awansem. Spotkanie rozpoczęło się po myśli zawodników z Gocławia i to oni jako pierwsi mogli cieszyć się ze zdobytej bramki już w 4 minucie. Dariusz Gutkowski podszedł wysokim pressingiem do wprowadzającego piłkę obrońcy Hetmana i szczęśliwie dla niego w trakcie podania został nabity piłką, która zaskoczyła goalkeepera i powędrowała do siatki gospodarzy. Elitarni po objęciu prowadzenia cofnęli się do defensywy i inicjatywę zdecydowanie przejął Hetman, który tworzył sobie świetne sytuacje, ale kłopot pojawiał się, gdy było trzeba dokonać finalizacji. W 18 minucie Grzegorz Bednarz wykorzystał dogranie do pustej bramki od Łukasza Eljasiaka i Elitarni Gocław na przerwę schodzili z dwubramkowym prowadzeniem. Rozmowy motywacyjne w trakcie odpoczynku przyniosły efekt i ekipa gospodarzy chwilę po gwizdku rozpoczynającym drugą część gry zdobyła kontaktową bramkę. Było to ważne trafienie dające przełamanie Hetmanom, od którego rozpoczęli swój comeback. Bardzo aktywny Arkadiusz Kibler wraz z kolegami śmielej poczynali sobie w ofensywie i utrudniali życie defensorom gości. Po zaledwie sześciu minutach gospodarze odrobili straty z pierwszej odsłony i wyszli na prowadzenie, którego nie oddali już do samego końca. Hetman po słabym początku i nieskutecznej pierwszej połowie ostatecznie wygrał 5:2, dzięki czemu umocnił swoją pozycję w środku tabeli oraz zwiększył dystans od strefy spadku. Elitarni Gocław opuścili AWF z dużym niedosytem, ponieważ porażka kosztowała ich spadek o trzy lokaty i plany o wdrapaniu się na podium trzeba na jakiś czas odłożyć.
Obie drużyny przystępowały do tego meczu w podobnych nastrojach, albowiem były po ubiegłotygodniowych porażkach. Gospodarze ulegli Elitarnym Gocław 2:3, a goście musieli uznać wyższość Rodziny Soprano. Lepiej w mecz weszła ekipa Force Fusion FC. W pierwszych kilku minutach mieli dwie doskonałe szanse do wyjścia na prowadzenie. Najpierw jeden z zawodników z tej drużyny uderzał zbyt lekko, będąc oko w oko z golkiperem rywali, później natomiast po strzale z dystansu piłka obiła słupek. Niewykorzystane sytuacje bardzo szybko się zemściły. W 12 minucie gola po podaniu Przybylskiego zdobył Rębiewski a 60 sekund później strzelec pierwszej bramki asystował Kucharskiemu i zrobiło się 2:0. Przed przerwą kolejne dwa trafienia dorzucił bardzo aktywny tego dnia Kamil Komorowski. Druga odsłona to kopia pierwszej. Zawodnicy Nagel kontrolowali grę, częściej byli przy piłce i stwarzali sobie groźniejsze sytuacje do zdobycia gola. Komorowski skompletował hat-tricka, gola dorzucił też Stesiuk. Gospodarze odpowiedzieli dwoma bramkami Paradowskiego, ale strzelili je zbyt późno, aby myśleć o korzystnym dla siebie rezultacie. W efekcie po dobrym meczu Nagel pokonuje Force Fusion FC i umacnia się w górnej części tabeli. Ich rywale natomiast cały czas są w strefie spadkowej i tracą już sześć oczek do bezpiecznego miejsca. Najlepszą okazją do tego aby to zmienić, będzie najbliższa niedziela, kiedy to staną w szranki z sąsiadującą w tabeli drużyną Mistrzów Chaosu.
Wolska Ferajna była przed tym spotkaniem na pierwszym miejscu 9.ligi, a Łazarski na ostatnim. Nie mieliśmy więc większych złudzeń, jak to się wszystko skończy, tym bardziej, że faworyci grają w tej edycji naprawdę dobrze i nie przewidywaliśmy, że mogą mieć jakiekolwiek problemy z czerwoną latarnią tabeli. Dziś już wiemy, że to spotkanie zakończyło się sporą niespodzianką, a ojcem sensacyjnego sukcesu Łazarskiego był Inigo Erro. Być może stwierdzenie, że ten zawodnik całkowicie odmienił grę swojej ekipy byłoby przesadą, ale dał jej coś ekstra w ofensywie, bo tak naprawdę ilekroć był przy piłce, to było jasne, że za chwilę pod bramką Ferajny będzie groźnie. Z kolei nominalni gospodarze mieli w niedzielę duży problem, by wyklarować sobie jakąś sytuację. W poprzednich meczach nie mieli z tym żadnych kłopotów, byli przecież do tego momentu najbardziej bramkostrzelną ekipą w 9.lidze, ale długimi fragmentami nic im się nie udawało. W pierwszej połowie nie potrafili zdobyć żadnej bramki, a rywale prowadzili 1:0 po trafieniu Jokhongira Khairullaeva, który skutecznie wykończył kontrę swojej ekipy. W drugiej odsłonie niewiele się zmieniło. Wolska Ferajna waliła głową w mur, a oponenci czekali na swoją okazję i po trafieniu Inigo Erro prowadzili już 2:0. W zespole Kamila Jagiełło widać było coraz większą frustrację. Spotęgowała się ona po kolejnym golu dla Łazarskiego, zwłaszcza że w międzyczasie doskonałej szansy nie wykorzystał Mateusz Nejman, posyłając piłkę z 2-3 metrów nad bramką. Ferajnie wreszcie udało się jednak przełamać impas, Mateusz Nejman w końcu wpisał się na listę strzelców, ale nie był to początek remontady w wykonaniu byłych już liderów tabeli. Łazarski nie dał się zepchnąć do defensywy, w końcówce dołożył bramkę pozbawiających rywali złudzeń i w ten sposób doszło do jednej z największych sensacji szóstej serii. Patrząc jednak na przebieg boiskowych wydarzeń, to nie można mówić o wielkim zaskoczeniu. Mądra gra Łazarskiego, połączona z kreatywnością Inigo Erro dała zasłużony efekt i wydaje się, że tak grający zespół Ivana Kirianova, może zaskoczyć jeszcze niejednego wyżej notowanego rywala. Co do Ferajny, to ten mecz im nie wyszedł, jakkolwiek mieli trochę pecha, że na Łazarskiego nie trafili trochę wcześniej. Wówczas wygraliby pewnie to spotkanie w cuglach, a tak musieli się pogodzić z bolesną, pierwszą porażką w tej edycji. Nie ma jednak co się przejmować, tylko trzeba jak najprędzej wrócić na zwycięską ścieżkę. A będzie to o tyle istotne, że teraz zagrają z liderującym GLK i będzie to starcie na szczycie 5.ligi. Powrót na pierwsze miejsce w tabeli może więc nastąpić bardzo, bardzo szybko.
Niezwykle ważne spotkanie w kontekście układu tabeli w dziewiątej lidze stoczyły ekipy rodziny Soprano z Varsovią. Od początku meczu widać było determinację po obu stronach i czuliśmy, że będzie to mecz na styku, gdzie wynik pozostanie niewiadomą do samego końca. Pierwsi na prowadzenie wyszli goście i wydawało się, że pójdą za ciosem. Gospodarze jakby zaskoczeni takim obrotem spraw, bo mieli kilka swoich szans, ale ich nie wykorzystali i musieli dążyli do wyrównania. Jednak Varsovia w pierwszym fragmencie dominowała i zaliczyła kolejne trafienie autorstwa Bartosza Krajewskiego. Gdy wydawało się, że ma wszystko pod kontrolą to straciła bramkę. Do przerwy Rodzina Soprano złapała kontakt i po 25 minutach rywalizacji było 2:3. Najgorsze dla gości było to, że z gry wyeliminowanych zostało dwóch zawodników. Jeden doznał kontuzji nogi, a drugi po starciu w powietrzu długo nie podnosił się, w efekcie czego nie mógł kontynuować gry. W drugiej połowie Varsovia musiała sobie radzić bez zmian i to zwiastowało ciężką przeprawę dla tego zespołu. Goście trzymali jednak wynik i prowadzili kolejno 3:4 i 4:5. Gospodarze wiedząc że, nie mają nic do stracenia atakowali z pasją bramkę strzeżoną przez Bartka Gebhardta. Dopiero w końcówce udało się najpierw wyrównać, a dosłownie na chwilę przed końcowym gwizdkiem Patryk Kamola dał całej ekipie bramkę zwycięską. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 6:5 i Rodzina Soprano dzięki wygranej przeskoczyła Varsovię w tabeli. Goście mimo ambitnej walki nie mieli szczęścia, bo brak zmian z powodu kontuzji dwóch graczy na pewno odcisnął piętno na postawie tej ekipy w drugiej odsłonie tego zaciętego spotkania.
Mistrzowie Chaosu w dotychczasowych spotkaniach uzbierali 3 punkty i zajmowali dotychczas miejsce w strefie spadkowej. Ewentualne zwycięstwo przyniosłoby bardzo pozytywne efekty, bo pomogłoby nadrobić stracony w dotychczasowych kolejkach dystans. Z kolei GLK było niepokonane do tej pory, co przełożyło się na pozycję wicelidera, za plecami Wolskiej Ferajny. Przewaga GLK uwidoczniła się już od początku spotkania, chociaż Mistrzowie Chaosu mieli swój pomysł na rozegranie piłki. Sytuacja trochę skomplikowała się po kontuzji Rafała Sadacha, który poczuł ból w kolanie i musiał zejść z boiska. Dodatkowo, nie sposób pominąć bardzo dobrego występu Łukasza Trzpioły, który świetnie bronił. W ataku niesamowitą partię rozgrywali bracia Dominiak. Zaczął Patryk, który pokonał bramkarza Mistrzów Chaosu, a potem wykładał trzy razy piłkę bratu i na przerwę zeszliśmy z wynikiem 2:5. Po zasłużonym odpoczynku, obraz gry niespecjalnie się zmienił. Mistrzowie Chaosu co raz rzadziej atakowali bramkę Łukasza Trzpioły, a zamiast tego musieli uważać na groźne ataki GLK. W szeregach gospodarzy poza skutecznym Bartłomiejem Zalewskim, wyróżnił się Lasha Kvelashvili, który również tworzył sporo zagrożenia, ale niestety zabrakło wykończenia. Bracia Dominiak do spółki z Damianem Sawickim sprawili, że GLK po tym spotkaniu ma 16 punktów na koncie, a końcowy wynik brzmiał 3:8. Mistrzom Chaosu życzymy powodzenia w kolejnych spotkaniach, bo mają potencjał na dużo więcej, a GLK potwierdza, że w tym sezonie celują w mistrzostwo ligi.
Przystępując do tego meczu Bejern pozostawał niepokonany w tej rundzie i szybko okazało się, że ten stan rzeczy utrzyma się. Goście musieli rozpocząć mecz bez swojego etatowego golkipera, który spóźnił się na mecz i dotarł dopiero po dziesięciu minutach gry, a zastępujący go Patryk Rak radził sobie nawet nieźle, ale musiał skapitulować w 6 minucie, kiedy daleki wyrzut bramkarza Bejernu Dominika Trzaskowskiego na gola zamienił Karol Olbryś. Po chwili Papiery doznały kolejnego ciosu, bo po niefortunnej akcji kontuzji doznał Kamil Sieradzki i musiał zejść z boiska przy asyście kolegów. Wprawdzie goście rozkręcali się z minuty na minutę, ale nie przekładało się to na konkrety. Za to gospodarze w 18 minucie podwyższyli na 2:0, a po chwili Wojtek Frycz i Karol Olbryś kompletnie rozmontowali obronę Papierów i do szatni Bejern schodził z wyraźną przewagą. Można powiedzieć, że był to jeden z tych meczów, gdzie obie drużyny się starają, ale strzela tylko jedna. W drugiej połowie Na Wariackich Papierach rozkręciło się i atakowało coraz śmielej, ale jednocześnie było koszmarnie nieskuteczne i marnowało mnóstwo dogodnych sytuacji. Dodatkowo świetną formą wykazał się Dominik Trzaskowski, który był tego dnia niezwykle czujny między słupkami swojej bramki i ostatecznie dał się pokonać tylko raz. W 28 minucie popisał się nie lada interwencją, kiedy najpierw obronił dwie „setki”, a następnie sparował dobitkę. Forma golkipera Bejernu na pewno uskrzydlała kolegów, a w 37 minucie na 4:0 podwyższył Filip Pławiak. Wprawdzie minutę później Na Wariackich Papierach w końcu wymęczyli gola kontaktowego, a na raty strzelił Lasha Kvelashvili, ale dla Bejernu był to tylko moment nieuwagi. Gospodarze praktycznie kontrolowali przebieg spotkania, dołożyli jeszcze dwa trafienia i zgarnęli szósty z rzędu komplet punktów, pozostając jedną z dwóch ekip w Lidze Fanów, które pozostają niepokonane w rundzie jesiennej.
Mecz pomiędzy FFK Oldboys, a Heavyweight Heroes miał zdecydowanego faworyta i był nim zespół Bohaterów. Jednakże standardowo zaczęli oni od straty bramki na początku spotkania i to w dodatku już w 1 minucie! Nieoczekiwanie to Oldboje wyszli na prowadzenie jako pierwsi, a co więcej, na tle wyżej notowanego rywala prezentowali się całkiem przyzwoicie i goście wcale nie mieli łatwej przeprawy. I nie mówimy tu jedynie o premierowych fragmentach tej rywalizacji, ale o całym meczu, w którym Oldboje zagrali solidnie. Heavyweight Heroes mają jednak spore doświadczenie w odrabianiu strat, o czym już niejednokrotnie przekonaliśmy się w tym sezonie i powoli acz konsekwentnie, zaczęli gonić rywala. Najpierw z dystansu wyrównał Daniel Dudziński, potem Jakub Półchłopek trafił na 1:2 rzutu karnego, a na 6 minut przed końcem pierwszej części Michał Kwater podwyższył na 1:3 i z takim wynikiem obie ekipy schodziły na zasłużoną przerwę. Wiadomo, Heroes przeważali, zasłużenie prowadzili, ale też nie mieli aż tak wielu klarownych sytuacji do zdobycia bramki. Po zmianie stron znów bliżej zdobycia gola byli zawodnicy FFK – po strzale z rzutu wolnego piłka niestety obiła tylko obramowanie bramki Artura Macka. Goście sporo problemów mieli też z zatrzymaniem Adama Gołdy, który w głównej mierze wziął na siebie ciężar rozgrywania akcji. Właśnie ten zawodnik najbardziej wyróżniał się w teamie Oldbojów i Bohaterowie często uciekali się do fauli, by skutecznie zatrzymywać tego gracza, co w pewnym stopniu przyniosło efekt, bo gospodarze już ani razu nie zdołali trafić do bramki rywala. Goście natomiast uczynili to jeszcze dwukrotnie i zasłużenie wygrali to spotkanie. Heavyweight Heroes dzięki zwycięstwu awansowali na trzecie miejsce i już w najbliższą niedzielę czeka ich starcie z liderem. FFK choć znów pozostaje bez punktów, to jednak Oldboje zagrali lepiej niż dotychczas i jakaś iskierka nadziei na lepsze dni wreszcie się dla tej drużyny pojawiła.
Dynamo nie ma szczęścia w tej rundzie. Ekipa z Wołomina nie zdobyła jeszcze punktu, ale były na to spore szanse w starciu z drużyną ze środka tabeli, czyli FC Patetikos. Jednym z podstawowych założeń gospodarzy powinno być zatrzymanie Amadeusza Rachela, jednak coś w tym planie nie wypaliło, bo już w pierwszej akcji meczu Amadeusz przedarł się przez obrońców i nie dał szans Radosławowi Kani. Mimo pierwszego szoku gospodarze szybko odzyskali koncentrację i groźnie atakowali. W 8 minucie Adam Domidowicz zmarnował „setkę”, ale wywalczył rzut rożny, z którego następnie wyłożył piłkę Mateuszowi Milczarkowi, a ten zapakował futbolówkę do siatki. Goście błyskawicznie zripostowali golem Huberta Kalkowskiego, ale Dynamo nie pozostało dłużne i dwie minuty później znów był remis po golu Adama Domidowicza. W 18 minucie na 2:3 trafił Paweł Stachura i po tym trafieniu inicjatywa przeszła wyraźnie na stronę Patetikos. Dynamo długo utrzymywało się przy piłce, ale ataki gospodarzy rozbijały się o defensywę przeciwnika, a Patetikos odgryzali się kontratakami z chirurgicznie precyzyjnym wykończeniem. Ani się obejrzeliśmy i było już 2:5 dla gości, a pierwsza połowa skończyła się wynikiem 3:6. Drugą część spotkania świetnie rozpoczęło Dynamo – sygnał do ataku dał Adam Domidowicz, a akcję wykończył Michał Matyja i przewaga Patetikos stopniała do dwóch oczek. Mimo to goście szybko odzyskali kontrolę i na dziesięć minut przed końcem spotkania prowadzili pewnie 5:9. Spora w tym zasługa Amadeusza Rachela, który non-stop nękał defensywę Dynamo, a dynamiczny styl gry Patetikos wyraźnie gospodarzom nie leżał. Drużynie z Wołomina wyraźnie kończyły się pomysły na przełamanie obrony Patetikos i choć dzielnie walczyła do końca, nie była w stanie odwrócić losów tego meczu. W 44 minucie wynik na 5:10 ustalił Jacek Blok, Patetikos zgarnęło bardzo ważne trzy punkty, a Dynamo musi szukać przełamania w kolejnych spotkaniach.
FC Po Nalewce w ostatnich spotkaniach grało bardzo dobrze i dotychczas było niepokonane. Z 13 punktami zajmowali drugie miejsce w tabeli i pewnym krokiem zmierzają do awansu. Z kolei Kresowia zaliczyła niezły początek, ale przed meczem miała 9 punktów na swoim koncie i zajmowała miejsce w środku tabeli. Początek był bardzo wyrównany i oba zespoły były skupione przede wszystkim na defensywie oraz zatrzymywaniu kolejnych ataków na swoją bramkę. W Kresowii główną rolę odgrywał Maksat Torayew, któremu często oddawali piłkę koledzy i liczyli na jego drybling i zmysł do rozegrania piłki. Tymczasem w drużynie gospodarzy przede wszystkim znaczenie miał kolektyw, bo wszyscy gracze zasługiwali na pochwały. Obie drużyny w przerwie intensywnie rozmawiały, ale te dyskusje więcej przyniosły graczom Nalewki, którzy wyszli na prowadzenie 5:3 i w tym momencie wydawało nam się, że prowadzącym nic złego nie może się stać. Tymczasem Kresowia ruszyła do ataku i udowodniła, że nigdy nie należy się poddawać. Doszło do małej remontady, która zakończyła się ostatecznym sukcesem i zwycięstwem drużyny gości. Ostatnia bramka padła na dosłownie kilka chwil przed końcowym gwizdkiem sędziego. Wynik 5:6 oznacza, że Kresowia zbliżyła się do Wielbicieli Nalewek na 1 punkt i zajmuje miejsce tuż za podium.
WKS Bęgal przyzwyczaił nas, że na swoje mecze stawia się w szerokim składzie. Tym razem jego ławka rezerwowych składała się z dwóch zawodników i brakiem podstawowego bramkarza, Emila Łebskiego. OldBoys Derby II nie poszli w ślady swojego rywala i stawili się niemal w komplecie. Ta różnica dość szybko dała o sobie znać, a w szczególności w drugiej połowie. Początek meczu był dość wyrównany, lecz z każdą upływającą minutą przewaga gości rosła. Druga drużyna OldBoys Derby po zdobyciu pierwszej bramki rozochociła się, a świadomość, że ich bramki strzeże jeden z najlepszych bramkarzy tej ligi pozwalała na bardziej ofensywny styl gry. Gospodarze starali się pokonać Rafała Wieczorka, lecz jego dyspozycja im na to nie pozwalała, a kolejne stracone gole podcinały skrzydła. Do przerwy goście prowadzili już 4:0 i nic nie zapowiadało zmiany tego scenariusza. Druga połowa była jeszcze bardziej zdominowana przez Oldboysów, którzy zmotywowani w przerwie przez swojego kapitana jeszcze mocniej atakowali bramkę Bęgalu, zdobywając kolejnych aż 9 goli. Wysiłek gospodarzy w dążeniu do trafienia honorowego został nagrodzony i Ernest Iwan, jako jedyny tego dnia pokonał bramkarza OldBoysów. Goście dzięki wysokiej wygranej przybliżyli się do opuszczenia strefy spadkowej i mają tylko jeden punkt straty do WKS Bęgal, które spadło na siódmą pozycję. Być może gdyby gospodarze mieli tego popołudnia szerszą ławkę, ten mecz wyglądałby inaczej. Ale dziś już się tego nie dowiemy.
Będąca ostatnio w słabszej formie ekipa Wombatów z pewnością chciała przerwać serię porażek. Tydzień temu nie dość, że opuszczali AWF bez punktów, to na domiar złego nie udało im się zdobyć nawet jednej bramki. Pokrzyżować ich plany w tej kolejce przyjechała ekipa Borowików. To drużyna, która prezentuje się coraz lepiej i będąc w tym spotkaniu w roli faworyta musiała nie tylko zmierzyć się z presją tego tytułu, ale również z rozdrażnionymi po ostatnich nieudanych występach rywalami. Na początku spotkania obie ekipy starały się „wybadać” przeciwnika, próbowały zachowawczo tworzyć sytuacje i nie chciały podejmować zbyt dużego ryzyka. Jako pierwsi bramkę strzelili goście. Po wrzutce z rzutu rożnego futbolówkę do siatki skierował Piotr Ułasiuk. Od momentu wyjścia na prowadzenie Borowików widać było, że zaczęło im się grać nieco lepiej i brakowało jedynie celności w strzałach, Gdyby ten aspekt zatrybił, mogli szybko podwyższyć wynik. Przed przerwą bramkę z dystansu zdobył Piotr Jankowski, dzięki czemu faworyci do przerwy prowadzili 2:0. Po zmianie stron mecz stał się bardziej dynamiczny i na dobre rozwiązał się worek z bramkami. Piotr Jankowski pokazał, że jest prawdziwym liderem zespołu Borowików i brał udział przy ośmiu z dziesięciu trafień swojej drużyny. Jego praca na boisku i techniczne zagrania miały decydujący wpływ na końcowy wynik i został on uznany MVP szóstej kolejki. FC Wombaty odpowiedziały dwoma trafieniami Jana Śmigielskiego i Pawła Kowalczyka, ale to było zdecydowanie za mało, by postawić się świetnie dysponowanym rywalom. Tym samym nie zdołali przerwać fatalnej passy swojego zespołu. Spotkanie zakończyło się rezultatem 2:10. Jak na grzybki przystało, po deszczowej niedzieli Borowiki urosły w tabeli jedenastej ligi i zajmują aktualnie już czwartą pozycję, mając zaledwie dwa punkty straty do najniższego stopnia podium. A ich apetyty zdają się być dużo większe.
Rywalizacja lidera z ostatnią drużyną w tabeli zawsze ma jednego faworyta i nie inaczej było w starciu FC Melange z Broke Boys. Początek meczu ułożył się dla gospodarzy bo już po paru minutach objęli prowadzenie po dwójkowej akcji dwóch Kamilów – Marciniaka i Pietrzykowskiego, gdzie ten drugi otworzył wynik spotkania. W 10 minucie rzut karny wykorzystał Bartek Podobas i… od tego momentu inicjatywę przejął Broke Boys. Pomimo niekorzystnego rezultatu goście nie podłamali się i szukali swoich okazji do zdobycia gola, co w miarę szybko im się udało. Co więcej, jeszcze w pierwszej części nie dość, że zdołali wyrównać, to tuż przed przerwą wyszli na prowadzenie 2:3! Sensacja wisiała w powietrzu, bo pomimo kolosalnej różnicy w tabeli jaka dzieliła te dwie drużyny, to wcale nie było jej widać na boisku i wielu obserwatorów się dziwiło, że goście zajmują ostatnie miejsce w tabeli. Niestety dla nich, tuż po wznowieniu meczu błyskawicznie stracili bramkę na 3:3 i końcowy wynik znów stał się sprawą otwartą. Obie drużyny wiedziały, że zwycięstwo jest w ich zasięgu, więc każdy dawał z siebie wszystko, niekiedy naruszając przy tym przepisy, przez co gra nieco się zaostrzyła. Z tego klinczu wyszli w końcu Melanżowicy, którzy po golu Łukasza Słowika ponownie byli o bramkę z przodu. Broke Boys rzucili się do ataku, ale nie udało im się wyrównać, za to gospodarze wyszli z kontrą po której Kamil Pietrzykowski ustalił wynik spotkania na 5:3. FC Melange miał więc zdecydowanie trudniejszą przeprawę niż można było się spodziewać. Broke Boys zaprezentowali się naprawdę nieźle i skoro powalczyli nawet z liderem, to jest dobry prognostyk przed trzema ostatnimi spotkaniami w tej rundzie.
Niezwykle zacięte spotkanie oglądaliśmy w wykonaniu Jogi Bonito i Lipinek Łużyckich. Gospodarze na razie w środku tabeli musieli koniecznie zdobyć punkty, jeżeli chcą jeszcze w tej rundzie powalczyć o czołowe lokaty. Lipinki Łużyckie przed tą kolejką byli tuż poza podium i ewentualna wygrana mogła podtrzymać ich dobrą pozycję w tabeli. Początek meczu niezwykle wyrównany i sporo było walki w środku pola. Jeżeli już któraś z drużyn dochodziła do dogodnej pozycji strzeleckiej, to albo marnowała swoje okazje albo bramkarze skutecznie interweniowali. Pierwsza połowa minęła dość nietypowo, bo żadna z ekip nie strzeliła bramki i wynik 0:0 wyraźnie pokazał, że obie ekipy miały problem, by zdominować przeciwnika. Nie można było im odmówić walki i determinacji, lecz tutaj potrzeba było czegoś więcej, by przechylić szalę na swoją korzyść. Po zmianie stron długo nie oglądaliśmy bramek i w pewnym momencie zastanawialiśmy się, czy w ogóle takowe tutaj padną. Niemoc strzelecką przełamał Sebastian Groszyk, który po dograniu Grzegorza Szostaka otworzył wynik meczu. Lipinki Łużyckie po stracie bramki dążyły do wyrównania i w końcu dopięły swego. Od tego momentu goście zaczęli dominować na boisku, a gospodarze, którzy do tej pory grali przyzwoicie opadli z sił, co przełożyło się na kolejne trafienia. Szczególnie skuteczny był Filip Senski, strzelając dwa gole, które zapewniły gościom cenne trzy punkty. Lipinki Łużyckie wygrywają i nadal są w czołówce tabeli, a Joga musi w kolejnych meczach szukać punktów, bo na razie bliżej jej do strefy spadkowej niż strefy medalowej.
Chwilę po meczu FC Melange – Broke Boys na boisko wyszli przedstawiciele Torpedo i Złączonych. To był mecz na szczycie, mierzyły się ze sobą odpowiednio trzecia i druga drużyna w tabeli. Dużo lepiej w spotkanie weszli gospodarze, którzy po porażce z Borowikami chcieli szybko wrócić na zwycięski szlak. Już w 1 minucie Roman Zelinskyi wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Pięć minut później przeżyliśmy swoiste deja vu, bo gracze Torpedo rozegrali niemal identyczną akcję jak ta z samego początku. Kyrylo Kud dostał piłkę w środku pola, zagrał na prawą stronę do Roman Zelinskyi’ego, a ten mocnym strzałem pokonał golkipera Złączonych. Straty gości zmniejszył Łukasz Wasiak ładnym strzałem z dystansu, ale na to gospodarze odpowiedzieli kolejnymi dwoma trafieniami. Gra ekipy Andrii Barana mogła się podobać, była bardzo ułożona i nawet bramka rywala na 4:2 nie wpłynęła na ogólny wizerunek Torpedo w pierwszej części, bo gospodarze zagrali po prostu dobrze, tak jak nas do tego przyzwyczaili w tym sezonie. Tym bardziej zastanawiamy się co się stało w trakcie przerwy z tą drużyną, bo druga połowa była kompletnie inna. Jakby zespoły zamieniły się nie tylko stronami, ale i swoją dyspozycją, bo w drugich 25 minutach Złączeni zaczęli grać o wiele lepiej. Zaczęło się od błędu gospodarzy na początku drugiej połowy. Niepotrzebnie za wyrzut z autu wziął się golkiper Torpedo, zawodnik do którego wyrzucił piłkę stracił ją, a Piotr Gipsiak po prostu skierował futbolówkę do opuszczonej bramki. Ten sam zawodnik w niespełna 10 minut zaliczył hat-tricka, przy okazji wyprowadzając swój zespół na prowadzenie 4:5. Ofensywa Torpedo zupełnie zacięła się w drugiej połowie, nie było już tylu dogodnych sytuacji, za to rywale poczynali sobie coraz swobodniej. Dzieła dokończył Adrian Siara, który również zaliczył trzy trafienia, dzięki którym Złączeni wygrali ostatecznie aż 4:8. Początek meczu zupełnie nie wskazywał na to, że tak może się to wszystko potoczyć, ale z drugiej strony kochamy piłkę nożną właśnie za taką nieobliczalność. Torpedo musi szybko wyciągnąć wnioski, bo druga porażka z rzędu sprawiła, że wypadli już poza podium.
W meczu zamykającym zmagania 11 ligi KS Centrum podejmowało Red Rebels. Obie drużyny w tabeli dzieliły tylko 3 punkty, dlatego ten mecz był ważny dla obydwu stron. Dużo lepiej w spotkanie weszła ekipa Red Rebels, która już od początku narzuciła swój styl gry. Młodzi zawodnicy KS Centrum, często nie mogli poradzić sobie w pojedynkach jeden na jeden. Agresywny styl gry gości, często na granicy przepisów powodował wiele frustracji w gospodarzach. Nic więc dziwnego, że to Red Rebels wyszli pierwsi na prowadzenie, a zdobywcą bramki został Azamat Bazarov. Do końca premierowej odsłony wynik już się nie zmienił i na przerwę schodziliśmy przy jednobramkowym prowadzeniu gości. Druga odsłona przyniosła zdecydowanie więcej bramek, obie ekipy otworzyły się i stwarzały sobie wiele okazji. Zdecydowanie lepiej tę część spotkania rozpoczęła drużyna Centrum. Najpierw bowiem wyrównali wynik a następnie - za sprawą Wiktora Ciołka - wyszli na prowadzenie 2-1. Po stracie bramki Red Rebels dążył za wszelką cenę do wyrównania i ta sztuka udała im się dzięki trafieniu Meylisa. W kolejnych minutach goście mocno zaostrzyli swoją grę, często jednak przekraczali przepisy. Po jednym z groźnych fauli Azamat Bazarov dostaje drugą żółtą a w konsekwencji czerwoną kartkę, przez co wykluczył się z gry do końca meczu. Osłabiona drużyna gości mocno opadła z sił, co z zimną krwią wykorzystali oponenci. Najpierw Maciej Wojda pokonuje bramkarza rywali a następnie dwukrotnie czyni to Gustaw Kowalski, ustalając rezultat na 5-2. Po bardzo zaciętym spotkaniu i świetnie rozegranej końcówce meczu, młoda ekipa KS Centrum pokonuje Red Rebels i tym samym zrównuje się w tabeli ze swoim rywalem. Tutaj może być jednak jeszcze wiele przetasowań, bo w 11.lidze wiele ekip ma szansę na ligowe podium, co zapowiada ogromne emocje w kolejnych odsłonach tego poziomu rozgrywkowego.
Teoretycznie, patrząc przed meczem w tabelę, zapowiadało się bardzo wyrównane spotkanie. Obie drużyny zajmowały miejsca w dolnej części tabeli, więc wiedzieliśmy, że to starcie będzie miało ogromne znaczenie. Spodziewaliśmy się walki przez pełne 50 minut, ale rzeczywistość okazała się trochę inna. Gospodarze w tym spotkaniu od początku mieli drobne problemy z konstruowaniem skutecznych akcji. Goście stawili się w bardzo szerokim składzie i już w pierwszej połowie wyszli na prowadzenie 4:1. W drugiej połowie gospodarze zmienili trochę sposób gry, ale nic to nie dało, a ostatnie 10 minut, to już powolne rozbijanie nadziei Bagstaru na jakikolwiek dobry rezultat. Fenomenalne spotkanie zaliczył Bartek Kopacz, który ustrzelił 5 bramek i dodał do swojego dorobku 3 asysty. Podobne znaczenie dla wyniku miał Ksawery Kehl, który skompletował hat-tricka i dołożył asystę. Musimy przyznać, że spotkanie miało swoje tempo, ale niestety głównie po stronie Ajaksu. Bagstar nie zaprezentował się na miarę swoich możliwości, które mają nieprzeciętne. Dobry mecz zaliczył jedynie Filip Pacholczak, który ustrzelił dublet i zadbał o honor gospodarzy. Mimo kiepskiego rezultatu uważamy, że Bagstar jeszcze nie raz nam udowodni swój potencjał. Ajaksowi należy pogratulować i życzyć kolejnych sukcesów w następnych spotkaniach.
Niezamocni, którzy są w trakcie poszukiwania formy, zajmują niechlubną, ostatnią pozycję w ligowej tabeli. Gospodarze są znacznie wyżej i szybko potwierdzili swoją obecność na boisku, bo już minutę po pierwszym gwizdku w protokole meczowym z bramką zameldował się Antek Kwietniewski. Zdobyty gol dodał faworytom pewności siebie, dzięki czemu z każdą kolejną minutą śmielej angażowali się w ofensywę. Niezamocni cofnęli się do obrony, licząc na pomyłkę rywala i stworzenie realnego zagrożenia po kontrataku. Jak się okazało w 10 minucie, ich taktyka okazała się skuteczna i udało się im doprowadzić do remisu, dzięki bramce zdobytej przez Arkadiusza Okurowskiego. WEiTI United mimo stary gola wciąż napierali, wyglądali przy tym na spokojnych i mających wszystko pod kontrolą. Niezwykle dynamiczny Antek Kwietniewski szarżował z futbolówką, tworząc problemy w defensywie gości, a jeśli do tego dodamy Jakuba Kałuskiego, który potrafi wykonać świetne kluczowe podanie to mamy równanie, z którego muszą padać bramki. Dominacja WEiTI powiększała się wraz z wynikiem, ale AFC Niezamocni nawet przy stanie 1:8 nie spuścili głowy w dół i w ostatnich minutach Łukasz Syrek zdobył dla nich drugą bramkę. Ostatecznie mecz zakończył się zgodnie z oczekiwaniami. Gracze WEiTI zwyciężyli, utrzymując swoje miejsce w ligowej tabeli. Natomiast Niezamocni nadal nie zaznali smaku zwycięstwa w tym sezonie i muszą wziąć się w garść, aby przełamać pechową passę. Ich nadzieje skupią się na pewno teraz na nadchodzącym spotkaniu z sąsiadującym w tabeli BAGSTAR Wszedło, w którym mogą zrobić pierwszy krok do odmiany swojego losu w 12. lidze.
Absolutnym hitem w 12-stej Lidze Fanów było starcie lidera i aspirującego do pierwszego miejsca zespołu. Mowa oczywiście o Essing Gorillaz, którzy mieli bardzo dużą motywację, aby obronić zajmowaną przez siebie pozycję, lecz aspiracji zespołowi z Wilanowa nie można było odmówić. Ku zaskoczeniu, dość szybko inicjatywę w tym spotkaniu przejęli młodzi zawodnicy gospodarzy, którzy szybkim tempem swoich akcji i finezją w rozgrywaniu raz po raz groźnie atakowali bramkę strzeżoną przez Maćka Dobrowolskiego. Bramkarzowi gości trzeba także oddać, że spisywał się świetnie i w dużej mierze brak goli w pierwszej połowie był jego zasługą. Był jednak bezradny przy trafieniu, które po indywidualnej akcji zdobył przebojowy Filip Wolski. Gracze gości też mieli swoje sytuacje i to takie 100%, jednak zabrakło odrobinę dokładności przy wykończeniu i ostatecznie w pierwszej połowie nie było więcej goli. Po zmianie stron "Goryle" nie zwalniały tempa, czego owocem była trafienie na 2:0 autorstwa Filipa Wolskiego, który wykorzystał podanie Rafała Foty, popędził przez środek boiska i strzałem w krótki róg pokonał golkipera rywali. Wspomniany wcześniej Rafał Fota miał także udział przy bramce na 3:0, a konkretnie to właśnie on wpisał się na listę strzelców, nie marnując dobrego podania od... Filipa Wolskiego. Filip był naprawdę świetny w tym meczu i graczom z Wilanowa ciężko było znaleźć na niego receptę. Na szczęście znaleźli oni sposób na przełamanie strzeleckiego impasu, gdy po podaniu z rzutu rożnego Karola Kowalskiego pięknym strzałem "rogalem" w okienko popisał się Michał Supłat. Gospodarze nie pozwolili jednak gościom rozwinąć skrzydeł i przypieczętowali swoje zwycięstwo golem na 4:1 w ostatniej minucie, gdzie z dobrego podania Mikołaja Płatka skorzystał Staszek Mazur. Zasłużony i zdecydowany triumf Essing Gorillaz umocnił ich na pozycji lidera, powiększając przewagę nad FC Warsaw Wilanów do pięciu punktów.
Pierwszym meczem 12 ligi był pojedynek Lisów bez Polisy ze Sportano Football Club. Spotkanie to zaczęło się od mocnego uderzenia Sportano, które świetnie wykorzystało większość nadarzających się okazji, przez co już po 8 minutach prowadziło 0:3! Świetnym ruchem okazało się ściągnięcie na ten mecz Łukasza Rysza, bo to właśnie ten zawodnik miał udział przy wszystkich trzech golach. Na domiar złego dla gospodarzy, zaliczyli oni jeszcze trafienie samobójcze, przez co strata powiększyła się o jeszcze jedną bramkę. Co prawda Lisom udaje się nieco podgonić wynik, dzięki czemu na przerwę schodzili przy stanie 2:4, jednak nadal lepsze wrażenie robili zawodnicy Sportano. Ich taktyka na ten mecz, biorąc pod uwagę, że grali bez zmian i bez nominalnego bramkarza, sprawdziła się w 100%. W obronie pozostawało zawsze trzech zawodników, a za działania ofensywne w głównej mierze odpowiadał duet Filip Motyczyński – Łukasz Rysz, z którym spore problemy miała defensywa przeciwników. Druga połowa zaczęła się dla gości równie udanie co pierwsza i Sportano podwyższyło prowadzenie do stanu 2:6. Lisy starały się odpowiadać głownie za sprawą Damiana Borkowskiego, ale jakoś nie mogły znaleźć właściwego rytmu i to raczej oponent nadawał ton tej rywalizacji. Lisy zbliżyły się co prawda do stanu 5:7, ale to była już niemal końcówka meczu, a na dodatek w ostatniej akcji to Sportano ustaliło rezultat na 5:8, choć wynik mógłby być znacznie wyższy. Wiele okazji miał zwłaszcza Łukasz Rysz, który mógłby zakończyć te zawody ze znacznie większą liczbą bramek. Lisy zagrały chyba najsłabszy mecz w tej rundzie, jakby początek spotkania kompletnie ich zaskoczył, przez co nie byli w stanie skutecznie przeciwstawić się rywalowi. Sportano natomiast zupełnie nie wyglądało na drużynę ze strefy spadkowej i jeżeli ich gra utrzyma się na takim poziomie, to jeszcze parę punktów tej jesieni na pewno zdobędą.
Jak na to, że ten mecz miał być raczej jednostronnym widowiskiem, to dostaliśmy tutaj spektakl dużo ciekawszy, niż mogliśmy oczekiwać. Shitable w teorii mieli się dość łatwo rozprawić z NieDzielnymi II, a zamiast tego do ostatnich sekund musieli drżeć o końcowy wynik. Prawda jest jednak taka, że od samego początku ta potyczka nie układała się po ich myśli. Co prawda Ivan Kirianov i spółka mieli przewagę w posiadaniu piłki, lecz rywale byli dobrze skonsolidowani w defensywie, a do tego skuteczni z przodu i to oni zdobyli pierwszego gola. Emocje w premierowej odsłonie rozkręciły się na dobre w finałowych fragmentach. Shitable doprowadziło do remisu, ale potem ładnym strzałem popisał się Janek Wójcik i było 1:2. To nie był jednak ostatni gol w tej odsłonie, bo po błędzie bramkarza NieDzelnych, łatwe trafienie zanotował Maksym Marchenko. Kto wie, czy ten gol nie wpłynął negatywnie na morale ekipy w żółtych strojach, bo dosłownie chwilę po tym, jak zawodnicy wrócili z krótkiego odpoczynku, Shitable wyszło na prowadzenie. Błyskawicznie zrobiło się 4:2 i chyba wszyscy mieliśmy w głowie scenariusz, w którym drogi jednego i drugiego zespołu zaczynają się rozjeżdżać. W pewnym momencie było już nawet 6:3 i nie widzieliśmy tutaj opcji na coś spektakularnego. Ale pomyliliśmy się! NieDzielni powoli, acz skutecznie zaczęli minimalizować przewagę. 6:4, potem gol Artura Jaszczaka po świetnym rajdzie Michała Drosio i jest 6:5, aż wreszcie na listę strzelców wpisuje się Bartosz Kujawiński i doświadczyliśmy sensacyjnego remisu 6:6! Gracze Shitable chyba wreszcie zrozumieli, że to nie są żarty i chociaż czas ich naglił, to byli w stanie wrócić na swój poziom. Najpierw bramkę zanotował Yevheni Kovnat, a całość zamknął Ivan Kirianov i tym sposobem ten strzelecki festiwal zakończył się przy stanie 8:6. Na pewno chwała NieDzielnym II za dobry mecz, walkę do końca, bo tutaj niewiele zabrakło do niespodzianki. I nie można umniejszać ich dobrego występu ospałością rywali lub jakimkolwiek innym czynnikiem. Co prawda do pełni sukcesu trochę zabrakło, jednak po takim spotkaniu jest zdecydowanie więcej plusów niż minusów. Z kolei gracze Shitable muszą o tym meczu dość szybko zapomnieć. Grali zrywami, mieli trochę szczęścia, no i też nie wypada wypuścić z rąk trzybramkowej przewagi. Jeśli wiec chcą coś ugrać w 12.lidze, to muszą wejść na dużo wyższy poziom, bo to co starczyło na NieDzielnych II, na ekipy z górnej części tabeli może się okazać niewystarczające.
Po tym jak NieDzielni II przegrali siedem dni wcześniej (i to do zera) z Pogromcami Poprzeczek, to (niczego nie ujmując Poprzeczkom), trudno było sobie zwizualizować, że ekipa Marcina Aksamitowskiego podejmuje rękawicę i opiera się Szeregowi Homogenizowanemu. Co prawda rywal też ma swoje problemy, nie punktuje tak jakby chciał, ale tutaj liczył na komplet punktów. Od samego początku szło mu jednak jak po gruzie. Nie dość, że długo nie potrafił znaleźć sposobu na dobrze dysponowanego Kamila Jarosza, to w 15 minucie stracił gola, gdy ładne podanie Łukasza Ostrowskiego na gola zamienił Krzysztof Kaska. Jak się później okazało – była to jedyna bramka w tej części gry, co już było swojego rodzaju niespodzianką. Ciąg dalszy sensacyjnych zdarzeń miał miejsce w drugiej połowie. NieDzielni II wyrobili sobie bowiem dwubramkowe prowadzenie, ale to pozytywnie wpłynęło na oponentów, a konkretnie na Bogdana Bańkowskiego, który otworzył dorobek strzelecki Szeregu. Artur Moczulski i spółka chcieli pójść za ciosem i za chwilę gola z dystansu strzelił Janek Mitrowski. „No to mamy ich” – pewnie tak pomyśleli sobie gracze Szeregu, tyle że błyskawicznie otrzeźwił ich Marcin Aksamitowski, który zdobył bramkę na 3:2 dla NieDzielnych. To trafienie otworzyło nam rozdział pt. „cios za cios”. Zespoły zaczęły się bowiem wzajemnie okładać i za chwilę wynik brzmiał 4:4. Kluczowe było chyba to, że ilekroć Szereg był na równi z oponentem, to ten potrzebował dosłownie chwili, by znowu być o gola z przodu. Cały schemat zmienił się od stanu 4:5. Wówczas NieDzielni II włączyli wyższy bieg i po naprawdę świetnie rozegranej końcówce, zaczęli punktować wyżej notowanego konkurenta. Zatrzymali się dopiero przy stanie 4:9, co pokazuje, że w końcowych minutach mieli serię 5:0! Potwierdziły się tym samym problemy z defensywą Szeregu, który przecież na ten moment ma najgorszą obronę w 13.lidze. NieDzielni doskonale to wykorzystali, natomiast warto też docenić sposób, w jaki tego dokonali. Wiele ich akcji ofensywnych mogło się bardzo podobać i w pewnym momencie chłopaki złapali taki luz, że wychodziło im niemal wszystko. Tym bardziej cieszy to zwycięstwo, które było przecież pierwszym w tej rundzie. Ale z taką grą kolejne powinny przyjść znacznie szybciej.
Mecz Furduncio Brasil F.C. II z Green Teamem można było nieśmiało nazwać potyczką o podium, gdyż takim osiągnięciem w tabeli mógłby się cieszyć potencjalny zwycięzca spotkania. Od początku do ataku ruszyli Brazylijczycy i już po niespełna trzech minutach wyszli na prowadzenie. Świetną akcję dwójkową rozegrali Carlos Moreira i Elio Silva, gdzie pierwszy z graczy popisał się dokładnym, przecinającym podaniem z lewej strony boiska w pole karne, a formalności dopełnił drugi z nich. Popularny "Carlitos" brał także udział przy akcji na 2:0, tym razem w roli egzekutora, a asystą popisał się Gabriel Gliwic. Gdy wydawało się, że "Canarinhos" przejęli inicjatywę w starciu, gracze "Zielonych" w końcu się obudzili. Dokładny i daleki wyrzut z autu Roberta Zawistowskiego stworzył okazję dla atletycznego Wiktora Mikołajaczaka, który piękną główką nie dał szans Bruno Martinsowi. Jeszcze przed przerwą do remisu doprowadził Michał Kaźmierczak, którego indywidualna akcja i dobitka ustaliły wynik tej części meczu na 2:2. Po zmianie stron działo się naprawdę dużo. Nieco więcej sportowej agresji, bardzo dużo dogodnych okazji z obu stron, ale też świetna postawa golkiperów sprawiły, że przez długi czas nie oglądaliśmy bramki. Ten stan zmienił jednak Carlos Moreira, który genialnym strzałem z ostrego kąta w dalsze okienko wyprowadził gospodarzy na prowadzenie 3:2. Przez długi czas obie strony świetnie się broniły, nie zabrakło także poprzeczek, słupków i ofiarnych wybić piłki z linii bramkowej. Kiedy wydawało się, że Furduncio II dowiezie zwycięstwo do końca, w ostatniej akcji meczu, strzałem z dystansu, bezcenny punkt uratował dla swojej drużyny Łukasz Jakubowski. Twarze gospodarzy skryły się w ich dłoniach, a Green Team celebrował "zwycięski remis" 3:3.
Mimo, że zespół Gentleman Warsaw Team prawdopodobnie nie zajmuje takiej lokaty, jaką by sobie życzył, to pozycja w tabeli jest zdecydowanie gorsza niż sama gra. Ekipa Michała Danga dzielnie rywalizuje z najlepszymi, potrafiła zremisować z Brazylijczykami, więc nic chyba nie stało na przeszkodzie, żeby z Wystrzelonymi też powalczyć o dobry rezultat. Nominalni gospodarze notowali co prawda serię czterech wygranych z rzędu, natomiast trudno ich nazwać hegemonami. Bez wątpienia to drużyna solidna, ale będąca w zasięgu Gentlemanów. I potwierdziły to boiskowe realia. Po pierwszej połowie wynik brzmiał 2:2, jakkolwiek Dżentelmeni prowadzili już 2:0, po tym jak zaskoczyli oponentów i zdobyli dwa gole w krótkim odstępie. Nie tylko nie udało im się jednak dowieźć tego rezultatu, ale w końcówce zgubili swój rytm, co przypłacili stratą dwóch goli. A gdy na starcie drugiej odsłonie Wystrzeleni wyszli pierwszy raz na prowadzenie, uznaliśmy że to jest ten moment, w którym faworyci lada chwila dopiszą do swojego dorobku kolejne trafienia. Nic z tych rzeczy. Rywale mimo iż byli w odwrocie, to potrafili wyczuć odpowiedni moment do ataku i najpierw wyrównali, a potem Michał Dang ładnie rozprowadził kontrę swojej ekipy, dograł do Piotrka Loze a ten płaskim uderzeniem pokonał Daniela Wasilewskiego. Radość nie trwała jednak zbyt długo, bo po zagraniu Witka Kalinowskiego, ładnym uderzeniem z główki popisał się Karol Rodak i mieliśmy kolejny remis. Wystrzelonych takie rozstrzygnięcie nie satysfakcjonowało i w końcówce byli dosłownie o włos od tego, by wyszarpać komplet punktów. Świetną okazją miał Witek Kalinowski, lecz Jakub Augustyniak nie pozwolił, by Gentlemani wrócili do domów z niczym. Skończyło się więc 4:4, chociaż w obozie drużyny Michała Danga doszło do lekkiej konsternacji. Okazało się bowiem, że chłopaki myśleli iż… wygrali. Zupełnie zgubili gdzieś jednego gola rywali, sądząc że mecz zakończył się 4:3. Mimo to ten remis i tak powinni potraktować w kategoriach sukcesu, bo to pierwszy raz gdy ich rywal stracił punkty w sezonie. I gdyby ktoś powiedział, że tej sztuki dokonają właśnie Gentlemani, to chyba nikt nie potraktowałby tego poważnie. Widzimy jednak, że jeśli ta ekipa przyjeżdża pełnym składem, to wcale nie jest taka grzeczna piłkarsko, jak wskazywałaby na to jej nazwa. Wystrzeleni dość dobitnie się o tym przekonali, ale chyba nawet oni stwierdzą, że zrobili w tym starciu trochę za mało. Dlatego remis jest jak najbardziej sprawiedliwy.
Zdecydowanie lepiej w starcie Piwa Po Meczu z OldBoys Derby III weszli gospodarze. Zaczęło się od dość szczęśliwego trafienia Maćka Szcześniaka, który płaskim strzałem z połowy zaskoczył Andrzej Gorzkowskiego. Podwyższenie na 2:0 to już składna akcja duetu Michał Świercz & Rafał Wiercioch, gdzie to pierwszy z graczy wpisał się na listę strzelców. Gdy po asyście Michał Świercza gola na 3:0 zdobył Marek Konopko, wydawało się, że już nie będzie powrotu do walki o punkty ze strony gości. Nic bardzie mylnego. Najpierw lisem pola karnego okazał się Daniel Miszewski, który dopadł do bezpańskiej piłki i dobił ją, notując premierowe trafienie dla swojej ekipy. W podobnej sytuacji znalazł się Adam Włodarczyk i również jej nie zmarnował, doprowadzając do kontaktu. Do końca pierwszej połowy na wyższe obroty wskoczył Michał Świercz, którego dwa trafienia pozwoliły zakończyć tę część starcia wynikiem 5:3. Zmiana stron przyniosła nieco inny, mniej zacięty obraz gry, gdzie "Piwosze" zdecydowanie przejęli inicjatywę w tej odsłonie. Szczególnie dobrze zaprezentowali się Marek Konopko oraz Adam Stankiewicz. Pierwszy z nich ustrzelił dublet, co w całym meczu pozwoliło mu skompletować hat-tricka, natomiast Adam na listę strzelców wpisywał się raz, ale dołożył do tego dwie asysty przy golach Rafała Wierciocha. Druga z tych bramek ustaliła wynik meczu na 11:6, co mówiąc szczerze, dość dobitnie oddało przebieg wydarzeń na murawie. Grad bramek, wesoły futbol w pełnej krasie i zdecydowane, zasłużone zwycięstwo ekipy Piwo Po Meczu.
O godzinie 13:00 stanęły naprzeciw siebie ósma i dziewiąta drużyna w tabeli. Oba teamy miały na swoim koncie po jednym zwycięstwie, a jako że odniosły je dopiero w poprzednim tygodniu, to apetyty na kolejną wygraną znacznie się zwiększyły. Tym bardziej, że z której strony by nie patrzeć, rywal był do ogrania. Tuż przed meczem wzrosły notowania gospodarzy, bo nie dość, że w obozie przeciwnika zabrakło Norberta Dymińskiego, to w składzie Pogromców pojawił się jego imiennik, Norbert Plak, dla którego, po wyleczeniu kontuzji, był to debiut w tym sezonie. Jako pierwsi prowadzenie objęli zawodnicy ASAP – rzut karny pewnie wykorzystał Sebastian Walczak, ale jak się okazało, były to miłe złego początki. Od tamtej pory bramkarz Pogromców nie miał zbyt wielu okazji do interwencji, a gospodarze coraz mocniej dążyli do wyrównania. Po golach Bartka Rafała i Olka Markowskiego udało im się nawet wyjść na prowadzenie w pierwszej części, lecz nie udało im się go utrzymać. Tuż przed przerwą Adam Maj nie złapał piłki wybijanej z autu przez rywala i po jego rękach wpadła ona do bramki. Do przerwy mieliśmy więc remis 2:2. W drugiej połowie popis gry dał Mateusz Niewiadomy. Najpierw popisał się swoim firmowym zagraniem, gdzie wykorzystał złe podanie obrońcy, przejął piłkę i strzałem z woleja dał ponowne prowadzenie swojemu teamowi. A gdy Norbert Plak pięknym strzałem pokonał… własnego bramkarza, to właśnie postawa Mateusza była kluczowa dla przebiegu meczu. Dwie asysty, oraz gol ustalający wynik meczu na 3:6 dała drugie w tym sezonie zwycięstwo Pogromcom Poprzeczek. Jak się okazało wysoka porażka z Oldboys Derby III była mocnym impulsem do poprawy gry, bo teraz oglądamy zupełnie innych Pogromców niż na początku sezonu. Co więcej - udało im się teraz wyjść ze strefy spadkowej! ASAP Vegas z kolei brakowało w tym meczu lepszego wykończenia, bo pomimo trzech goli na koncie, własnym sumptem zdobyli bramkę jedynie z rzutu karnego.
Tabela
Poz | Zespół | M | Pkt. | Z | P |
---|---|---|---|---|---|
1 | Ogień Bielany | 2 | 6 | 2 | 0 |
2 | FC Otamany | 2 | 6 | 2 | 0 |
3 | ALPAN | 2 | 6 | 2 | 0 |
4 | TUR Ochota | 2 | 6 | 2 | 0 |
5 | EXC Mobile Ochota | 1 | 3 | 1 | 0 |
6 | Gladiatorzy Eternis | 1 | 0 | 0 | 1 |
7 | Explo Team | 2 | 0 | 0 | 2 |
8 | KS Browarek | 2 | 0 | 0 | 2 |
9 | Contra | 2 | 0 | 0 | 2 |
10 | MKS Piaseczno | 2 | 0 | 0 | 2 |