Poznaliśmy zdecydowanie najważniejsze rozstrzygnięcie w tym sezonie - najlepszą, spośród wszystkich 125 ekip grających w Lidze Fanów, okazała się FC Gorlicka! Team Daniela Gello zapewnił sobie złote medale w najbardziej prestiżowej klasie rozgrywkowej na kolejkę przed końcem zmagań!
Ekstraklasa
AnonyMMous, którzy w ostatnich kolejkach po prostu dogrywają nieudany dla siebie sezon, mogli w niedzielę pociągnąć za sobą na dno ekipę Strefy Podium. Zespół Filipa Chmiela przed tym meczem miał doskonałą okazję, by wyjść ze strefy spadkowej, bo gdyby wygrał swoje spotkanie, a potknąłby się Alpan (ten zespół grał z Gorlicką), to wówczas Strefa wychyliłaby głowę znad czerwonej strefy. Szkoda tylko, że chłopaki sami postanowili zwiększyć sobie poziom trudności, bo na arcyważną dla siebie potyczkę przyjechali bez zmian, za to z dwoma nominalnymi bramkarzami. To nie zwiastowało sukcesu, tym bardziej że Anonimowi mieli dwóch rezerwowych, chociaż Patryk Ułasiuk dość szybko nabawił się kontuzji, ale nawet jeden to wciąż więcej niż zero. Póki jednak gracze Strefy Podium mieli siły, to stanowili całkiem solidną przeszkodę dla swoich oponentów. Wyszli nawet na prowadzenie, jednak wiedzieliśmy, że w miarę upływu czasu, gdy sił będzie coraz mniej, to losy tego starcia będą się przechylały na stronię Anonimowych. I tak też było, bo jeszcze do przerwy ekipa Maćka Miękiny odrobiła straty z nawiązką, a w drugiej połowie dostała dodatkowo prezent od przeciwników. Czerwoną kartkę za faul taktyczny obejrzał bowiem Jarek Kurman i grając o jednego więcej do końca meczu, AnonyMMous nie mieli tego spotkania nawet zremisować. Mimo wszystko do pewnego momentu z trudem przychodziło im budowanie swojej przewagi, ale od stanu 3:2 zdobyli trzy kolejne gole i było jasne, że krzywda im się tutaj nie stanie. Rywale odpowiedzieli tylko jedną bramkę i mecz zakończył się wynikiem 6:3. To nie była żadna niespodzianka, wygrał zespół lepszy, a przede wszystkim taki, który ciut solidniej podszedł do spraw organizacyjnych. Po meczu widzieliśmy obrazek, w którym Maciek Miękina rozmawiał z Flipem Chmielem o ewentualnej fuzji i kto wie, czy to nie byłby dla jednych i drugich dobry pomysł. Bo jeśli co tydzień bardziej niż o rywali, muszą się martwić o swój zespół, to być może takie połączenie spowodowałoby, że powstałaby jedna, solidna ekipa, która mogłaby namieszać w Lidze Fanów. Jednak czy coś z tego wyjdzie przekonamy się dopiero w przyszłości.
Gospodarze by jeszcze marzyć o mistrzowskim tytule, musieli wygrać ze zdegradowanym do pierwszej ligi Impulsem. Od początku był to szalony mecz, gdzie obie ekipy postawiły na ofensywę. W pierwszej połowie bramki padały wręcz w kosmicznym tempie i długo mieliśmy stan, w którym raz jedna raz druga drużyna strzelała gola. O ile Impuls miał już luz, wiedząc że o nic już nie walczy to Kebavita mamy wrażenie przyjęła styl wymiany ciosów, co w pierwszej połowie układało się korzystnie dla teamu Buraka Cana. Po 25 minutach rywalizacji było 6:3 i nic nie zwiastowało, że gospodarze mogą w drugiej połowie wypuścić korzystny dla siebie wynik. Jednak finałowa odsłona zaczęła się źle dla Kebavity. Vladyslav Budz po dosłownie pięciu minutach wyrównał stan meczu. Od momentu gdy na tablicy wyników było 6:6 Kebavita zaczęła atakować wiedząc, że remis spowoduje dla nich koniec marzeń o mistrzostwie. To jednak rodziło ryzyko kontr, które gracze Impulsu w tym spotkaniu wykorzystywali bezbłędnie. Do końcowych minut oglądaliśmy wymianę ciosów. Przy stanie 9:9 gospodarze zaryzykowali i przy wyprowadzaniu piłki niefortunnie ją stracili. Ten błąd kosztował bramkę na 9:10. Końcówka niezwykle emocjonująca, gdzie nawet bramkarz Kebavity był praktycznie pod polem karnym rywali. Niestety nie udało się ostatecznie odwrócić losów meczu i tym samym Gorlicka wychodząc wieczorem na starcie z Alpanem była już mistrzem Ligi Fanów. Impuls pokazał charakter i zasłużenie wygrał pokazując determinację oraz walkę do końca, mimo że tak naprawdę o nic szczególnego w tym sezonie już nie gra.
Walczący o utrzymanie Tur podejmował ekipę Patryka Galla, która w tym sezonie musi walczyć o pozostanie w czołowej piątce dającej przepustkę na eliminacje Mistrzostw Polski. Od początku obie ekipy mające naprawdę solidne składy dały sygnał, że będą walczyły o komplet punktów. Początek meczu jednak był niezwykle pechowy dla jednego z czołowych zawodników gości Bartosza Przyborka. Po jednym ze starć przy linii końcowej podkręcił kostkę i musiał opuścić murawę. Goście jednak mieli tego dnia naprawdę solidny skład i zmiennicy dawali sporo jakości na boisku. Tur dysponując niemal optymalnym zestawieniem starał się przejąć inicjatywę i korzystać z przewagi fizycznej, jaką miał na pewno w stosunku do rywali. Pierwsi do bramki trafili goście. Kuba Nahorny huknął z dystansu nie dając szans bramkarzowi Tura. Gospodarze jednak szybko odpowiedzieli i na tablicy wyników ponownie był remis. W końcówce pierwszej połowie swoimi niemałymi umiejętnościami błysnął Mateusz Mazur. Przejął on piłkę zagraną od kolegi i posłał mocny strzał na bramkę. Paweł Sobolewski nie zdarzył jej odbić i było 1:2. Taki wynik utrzymał się do przerwy. Po zmianie stron Tur dążył do wyrównania. Po odbiorze piłki wykorzystał kontrę i było 2:2. Mateusz Mazur nie mógł się pogodzić z faktem, że sędzia nie widział faulu w tej sytuacji. Jednak chwilę później ten sam zawodnik ponownie wpisał się na listę strzelców. Od stanu 2:3 Tur z akcji nie potrafił strzelić bramki. Jednak miał dwa rzuty wolne, z czego dwa perfekcyjnie wykorzystał. Przy stanie 4:3 starał się pilnować korzystnego dla siebie wyniku. Ostatecznie udało się zdobyć trzy punkty, które przypieczętowały utrzymanie w lidze Tura. Nie obyło się jednak bez kontrowersji w tym starciu. Chodzi o czwartą bramkę dla Tura, która padła po rzucie wolnym podyktowanym na Piotrze Branickim. Patrząc jak ten dobrze zbudowany zawodnik padł na murawę po lekkim kontakcie budziło wątpliwości czy arbiter po prostu nie nabrał się na upadek tego gracza. To już jednak historia...
Niestety, nie było wielkiego widowiska w postaci zaciętej walki. Esportivo Varsovia, które rozdawało karty jesienią w Ekstraklasie, na wiosnę nieco spuściło z tonu, czego efektem były między innymi cztery porażki w ostatnich pięciu spotkaniach. Do starcia z EXC Mobile Ochota przybyli w umiarkowanie mocnym zestawieniu, natomiast ich rywale z Ochoty mieli bardzo mocny skład, poza nieobecnym Damianem Patoką. Od początku było widać, że ekipa gości bardzo dobrze przygotowała się taktycznie i to oni prowadzili grę, a bardzo wysokie tempo rozgrywanych akcji dyktowali Janek Nawotczyński oraz Krystian Nowakowski. Esportivo przez kilkanaście minut bardzo dobrze się broniło, jednak ich nieliczne ataki świetnie stopował, powracający do bramki EXC, Krzysiek Jabłoński. Jak zwykle w roli rozgrywającego pewnie spisywał się Sebastian Dąbrowski i to właśnie po jego asyście, po niespełna kwadransie gry, piłkę do bramki po raz pierwszy, mocnym strzałem z dystansu, skierował Krystian Nowakowski. Ten sam gracz, tym razem po "klepce" z Kamilem Jurgą podwyższył na 0:2, a od tego momentu formacja obronna Esportivo straciła na koncentracji jeszcze bardziej. Efektem były dwie bramki w końcówce pierwszej odsłony. Najpierw przechwyconą na połowie rywala futbolówkę do bramki posłał Mikołaj Prybiński, a następnie klasycznego hat-tricka skompletował popularny "Nowy", którego strzał po podaniu od Patryka Kępki ustalił rezultat po premierowych 25 minutach na 0:4. Zmiana stron niewiele zmieniła w obrazie gry. Gospodarze nadal nie potrafili przełamać defensywy EXC Mobile, a nawet jeśli się to udało, to świetnie spisywał się bramkarz gości. Co więcej, wysokie obroty wrzucił wspomniany wcześniej Janek Nawotczyński, który wpisał się na listę strzelców dwukrotnie w drugiej połowie, a ostatnie z jego trafień ustaliło wynik spotkania na, dość szokujące, 0:7! Nie spodziewaliśmy się, że w meczu zespołów sąsiadujących ze sobą w górnej części tabeli dojdzie do takiego pogromu, jednak trzeba podkreślić, że duży wpływ miała doskonała forma graczy EXC Mobile. Szczególnie udane zawody rozegrał Krystian Nowakowski, który brał udział przy pięciu trafieniach, trzykrotnie strzelając bramkę, a także dwukrotnie asystując przy bramkach kolegów, za co go ostatecznie nagrodziliśmy MVP kolejki. Kwestia wicemistrzostwa Ekstraklasy pozostała zatem otwarta i w ostatniej kolejce zostanie rozstrzygnięta w bezpośrednim pojedynku FC Kebavity z EXC Mobile Ochota, a więc będzie się działo!
Niesamowite emocje dostarczyli nam zawodnicy mistrza Ligi Fanów Gorlickiej i drużyny Alpana, która nadal walczy o utrzymanie. Gospodarze widzieli wychodząc na mecz, że niezależnie od wyniku obronią tytuł mistrza, ale mając w składzie Mariusza Milewskiego czy Roberta Śmigielskiego nie mieli zamiaru odpuszczać tego starcia. Alpan jednak od początku na tle utytułowanej drużyny wyglądał bardzo dobrze. I to właśnie goście wyszli na prowadzenie po znakomitej zespołowej akcji. Daniel Kania dostał podanie od Mateusza Marcinkiewicza i otworzył wynik. Gospodarze dążyli do wyrównania, ale ich akcje nie przynosiły rezultatu. Mozolnie budowane ataki i próby strzałów nie znajdowały drogi do bramki Piotra Kozy. Alpan grając konsekwentnie stwarzał sobie sytuacje po kontrach i gdyby miał trochę więcej skuteczności, to mógł prowadzić wyżej. Gorlicka miała problem z defensywą, gdzie nie wszyscy zawodnicy doskakiwali do rywali w odpowiednim momencie. Do przerwy mieliśmy wynik 1:2 i to zwiastowało nie lada emocje w drugich 25 minutach. Po zmianie stron Alpan nadal utrzymywał prowadzenie a kluczowy moment meczu wydarzył się przy bramce na 3:4. Piłka po strzale Jędrzeja Gorczycy zatańczyła na linii pola karnego. Sędzia uznał gola, choć była to sytuacja ciężka do oceny, bo o tym czy gol był uznany słusznie mogły decydować dosłownie centymetry. Po chwili wydarzyła się już większa kontrowersja. Zawodnik Alpana wychodził do ataku łapany w pół przez defensora Gorlickiej. Sędzia odgwizdał faul nie dając oczywistej żółtej kartki, co mogło być kluczowe dla losów meczu. W końcówce przeżyliśmy kolejny w tym sezonie popis Marcela Gorczycy. Dosłownie w ostatnich dwóch minutach ten zawodnik przeprowadził dwie akcje i strzelił dwie bramki. Dla Alpana szok i niedowierzanie, że mimo fantastycznej gry przegrywają spotkanie 4:5. Gorlicka po raz kolejny wyszarpała zwycięstwo i mimo że ma naprawdę solidny i mocny skład, to niewątpliwie gwiazdą teamu Daniela Gello jest w tym sezonie Marcel Gorczyca.
1 Liga
Niewykluczone, że konfrontacja Zjednoczonej Ochoty z Contrą, była pod względem ważności jednym z kluczowych meczów całej 17.kolejki. Ci pierwsi robią bowiem wszystko, by ich przygoda z 1.ligą się nie zakończyła, brawurowo walcząc o utrzymanie, z kolei drudzy chcą się z 1.ligi jak najszybciej wydostać, tyle że w ich sytuacji oznaczałoby to awans do Ekstraklasy. Jedni i drudzy, by zwiększyć prawdopodobieństwo realizacji swoich celów musieli wygrać, a jednak los okazał się przewrotny, albowiem to starcie zakończyło się mało satysfakcjonującym obydwie strony remisem. Jak do niego doszło? W pierwszej połowie oglądaliśmy walkę cios za cios. Gdy jedni strzelali, to drudzy natychmiast odpowiadali, chociaż Contra miała znacznie więcej okazji, ale czasami nie potrafiła zmieścić piłki nawet w pustej bramce. To jednak nie miało większego znaczenia, bo na starcie drugiej połowy faworyci zanotowali serię dwóch goli z rzędu i wydawało się, że to jest moment, w którym odjadą oponentowi i nie będą musieli sprowadzać wszystkiego do nerwowej końcówki. Jednak Ochota nie załamała się takimi okolicznościami. Zjednoczeni również odpowiedzieli dwupakiem, z kolei na kilkanaście minut przed końcem to oni byli o bramkę z przodu! Łatwo więc wyobrazić sobie, jak wyglądały finałowe fragmenty tej potyczki. Contra cisnęła i na wiele sposobów próbowała, by zmusić do kapitulacji Aleksandra Gęściaka. Ten nic sobie jednak z tego nie robił, lecz w końcu napór faworytów przyniósł efekty i po bramce na 6:6 emocje zrobiły się jeszcze większe. Oba zespoły wiedziały, że jeden punkt to zdecydowanie za mało jak na ich potrzeby a okazji, by ten stan zmienić nie brakowało. Więcej goli jednak nie zobaczyliśmy. Co ten remis oznaczał? Contra dała się niestety wyprzedzić na finiszu Explo Team i może się okazać, że mimo iż niemal cały sezon była na miejscach dających promocję, to będzie się musiała obejść smakiem. Byłoby to niezwykle rozczarowujące i teraz nie wszystko już zależy od nich, bo będą musieli trzymać kciuki, by swój mecz w niedzielę przegrało wspomniane Explo Team. W przypadku Zjednoczonej Ochoty sprawa jest już klepnięta. Trzy punkty straty do Narodowego Śródmieścia co prawda da się odrobić, jednak nawet w przypadku zrównania się w tabeli z tym zespołem, Zjednoczeni nie wskoczą przed Narodowe ze względu na słabszy bilans bezpośrednich spotkań. A to oznacza, że zawodnicy z Ochoty, mimo nieprawdopodobnej walki o utrzymanie, muszą niestety pogodzić się z myślą, że w kolejnej edycji zagrają co najwyżej w 2.lidze.
Pojedynek pomiędzy Green Lantern, a Narodowym Śródmieściem był bezpośrednim meczem o utrzymanie w 1 lidze. Spotkanie rozpoczęło się po myśli gospodarzy, bo już minutę po rozpoczęciu prowadzili 1:0. Goście dążyli do wyrównania, mieli nawet kilka dogodnych okazji do zdobycia bramki, ale świetnie między słupkami spisywał się Adrian Mańk. Właśnie po tym jak z dużym poświęceniem ratował swój zespół przed utratą gola, z zabójczą kontrą wyszli zawodnicy Green Lantern i zamiast remisu mieliśmy podwyższenie na 2:0. Nie minęła minuta od wznowienia gry, a Zielona Latarnia prowadziła już 3:0 po świetnie rozegranym rzucie wolnym. A to wszystko działo się w pierwszych 10 minutach spotkania i wydawało się, że będziemy świadkami meczu bez większej historii, gdzie Green Lantern zrobi olbrzymi krok w stronę utrzymania. Mało tego, po zagraniu piłki ręką w polu karnym został podyktowany rzut karny dla gospodarzy, a pewnym egzekutorem okazał się Damian Górka. Od tego momentu Narodowe Śródmieście jakby otrząsnęło się po tym nokdaunie i po błędzie bramkarza zdobyło swoje premierowe trafienie. Przed przerwą udało się zanotować drugiego gola i po 25 minutach przewaga gospodarzy stopniała do stanu 4:2. Po zmianie stron znów zaczęliśmy od mocnego uderzenia teamu Mikołaja Wysockiego, ale potem bramki zdobywali już tylko zawodnicy Narodowego Śródmieścia. Przebudził się Bartosz Januszewski, który w przeciągu niespełna 5 minut skompletował hat-tricka. Najpierw wykorzystał rzut karny, chwilę później precyzyjnie wykonał rzut wolny, a następnie wykorzystał błąd w rozegraniu i stratę piłki przez bramkarza Green Lantern i z niemal połowy boiska umieścił piłkę w pustej bramce. Mało co wskazywało na to, że Narodowe Śródmieście podniesie się po takim początku, a jednak w tym momencie mecz zaczął się na nowo. Dla obu zespołów remis był najgorszym możliwym wynikiem, dlatego każdy szukał swoich okazji. Skuteczniejsi okazali się zawodnicy Marka Szklennika, a wynik meczu na 5:6 ustalił Arkadiusz Kibler. I choć do końca meczu zostało jeszcze kilka minut, to Narodowe Śródmieście mogło cieszyć się z wywalczenia 3 punktów, a zawodnicy Green Lantern długo zastanawiali się jak mogli wypuścić wydawało się pewne zwycięstwo z rąk.
Porażka zespołu FC Almaz w poprzedniej kolejce sprawiła, że drużyna ta straciła szansę na medale i zajmie miejsce w środkowej części tabeli. FC Otamany również ostatni mecz zakończyli bez zdobyczy punktowej, ale cały czas zdobycie tytułu mistrzowskiego zależy tylko od nich. Mecz lepiej rozpoczęli gospodarze, którzy w 5 minucie otworzyli wynik spotkania. Kilka minut później zespół gości doprowadził do wyrównania, ale kolejna akcja dała ponowne prowadzenie zawodników Almazu. Kolejne minuty to przewaga goniących wynik zawodników Otamanów, ale piłka po ich strzałach lądowała na słupku oraz poprzeczce i rezultat w pierwszej połowie pozostał bez zmian. Drużyny schodziły na przerwę z niespodziewanym prowadzeniem zespołu gospodarzy w stosunku 2:1. Początek drugiej połowy do wymiana ciosów z obydwu stron. Na bramkę gości szybko odpowiedzieli rywale, jednak chwilę później popełnili kolejne dwa błędy i pierwszy raz na prowadzenie wyszli goście. Riposta ich przeciwników była niemal natychmiastowa i kolejny raz w tym spotkaniu mieliśmy wynik remisowy. Ostatnie minuty to koncert jednej drużyny - FC Otamanów, którzy w końcowych fragmentach aż trzy razy pokonali golkipera rywali. Bramki te sprawiły, że po bardzo wyrównanym spotkaniu drużyna ta wygrywając 7:4 zdobywa komplet punktów. I jak się później okazało, zwycięstwo to zapewniło im tytuł mistrzowski. Drużyna FC Almaz po świetnym meczu w ich wykonaniu tracąc bramki w ostatnich minutach kończy tę rywalizację bez jakiejkolwiek zdobyczy.
Wydawać by się mogło, że batalia między Warszawską Ferajną a MixAmatorem to klasyczne starcie o pietruszkę. Absolutnie tak jednak nie było, bo ci pierwsi wciąż mieli matematyczne szanse, by utrzymać się w 1.lidze, z kolei drudzy walczyli o to, by zagwarantować sobie szóstą lokatę, która na tym poziomie rozgrywkowym skutkuje udziałem w Pucharze Ligi. Faworytem był MixAmator, aczkolwiek długo nie było tego widać na placu boju. Jedni i drudzy mieli swoje okazje, aczkolwiek głównymi bohaterami początkowych minut byli bramkarze. W końcu jednak i oni dali się pokonać – najpierw sposób na Mateusza Karpińskiego znalazł Patryk Stefaniak, z kolei Bartek Wojciechowski miał pecha, bo strzał Łukasza Widelskiego wydawał się do złapania, jednak piłka zaliczyła po drodze paskudny rykoszet i nie dała szansa golkiperowi Ferajny. Wynikiem 1:1 zakończyła się pierwsza połowa. Druga rozpoczęła się znakomicie dla zespołu Kacpra Domańskiego. Świetna asysta Patryka Stefaniaka i na listę strzelców wpisuje się Patryk Brzozowski. To jednak nie zbiło z tropu Mixów. Ten zespół zaczął układać sobie grę i trzeba powiedzieć, że w wielu fragmentach nie dawał rywalom dojść do głosu. Często oglądaliśmy obrazek, w którym wystarczyło jedno podanie Ferajny i od razu następowała strata. Tyle że goniący nie potrafili swojej przewagi zmaterializować na trafienie wyrównujące. Blisko byli tego kilkukrotnie – zaliczyli strzał w poprzeczkę, w słupek, raz piłkę sprzed linii bramkowej wyekspediował jeden z obrońców, a całość zamknęła fatalna pomyłka Damiana Starosty. Myśleliśmy, że lepszej okazji już mieć nie można, ale MixAmator ani myślał odpuścić i wreszcie los się do niego uśmiechnął - gola na wagę remisu zdobył Żenia Baiew. Wynik 2:2 pozostał końcowym i mimo, że optycznie przewaga była po stronie podopiecznych Michała Fijołka, to podział punktów wydaje się sprawiedliwy. Oznacza on jednak, że Ferajna już na 100% żegna się z 1.ligą, aczkolwiek to nie jest tak, jak bywa na wielu innych poziomach rozgrywkowych, że swoje miejsce oddała bez walki i ten niedzielny mecz był tego potwierdzeniem. Natomiast MixAmator jeśli tylko nie odda walkowera w ostatniej serii, to nie da się przeskoczyć Narodowemu Śródmieściu. A to oznacza, że już może się szykować na ostatnią niedzielę czerwca i Puchar Ligi Fanów!
Pierwsze spotkanie pomiędzy drużynami Warsaw Bandziors a Explo Team zakończyło się rzadko spotykanym na naszych boiskach wynikiem bezbramkowym. Dodatkowo obydwie drużyny cały czas liczą się w walce o medale i ciężko było przed spotkaniem wskazać faworyta tego pojedynku. Lepiej mecz rozpoczęli goście, którzy już w 4 minucie strzelili pierwszą bramkę. Kolejne fragmenty mimo kilku sytuacji bramkowych nie przyniosły zmiany rezultatu. Doskonałą szansę na odrobienie strat mieli gospodarze, ale piłka po ich strzale wylądowała na słupku. Niewykorzystana sytuacja zemściła się na nich chwilę później, kiedy to goście podwyższyli swoje prowadzenie. Ostatnie minuty pierwszej części to wymiana ciosów z obydwu stron, czego efektem były bramki - po jednej dla każdej z drużyn i drużyny schodziły na przerwę z wynikiem 1:3. Drugie 25 minut to powtórka z pierwszego pojedynku pomiędzy tymi drużynami. Duża intensywność spotkania, sporo sytuacji bramkowych, jednak nic nie chciało wpaść. Gospodarze próbowali odmienić losy spotkania, ale defensywa zawodników Explo Team w drugiej połowie stanowiła monolit i przez całą drugą połowę kontrolowała przebieg spotkania. Finalnie mecz zakończył się zwycięstwem zespołu Explo Team 3:1, dzięki czemu zespół ten nadal liczy się w walce o medale i awans. Porażka Warsaw Bandziors sprawiła, że zespół ten stracił szansę na mistrzostwo, ale w przypadku wygranej w ostatniej kolejce utrzyma drugie miejsce w ligowej tabeli. Warto też zwrócić uwagę na bardzo wyrównany przebieg dwumeczu pomiędzy tymi drużynami. W meczach tych padły tylko 4 bramki i zostały strzelone w jednej połowie!
2 Liga
Nie możemy tego ukrywać, ten mecz oglądaliśmy z ogromną przyjemnością. Obie drużyny bardzo zmotywowane i zdeterminowane, żeby odnieść zwycięstwo. Gospodarze przed tym spotkaniem mieli świadmość, że muszą wygrać, żeby mieć nadal szanse na walkę o medale. Goście z kolei wiedzieli, że potrzebują 3 punktów, aby pozostać w grze o utrzymanie w 2 lidze. Początek spotkania należał do gospodarzy, którzy wyszli na prowadzenie za sprawą Pidluzhnego. W odpowiedzi Maciej Kiełpsz doprowadził do wyrównania, a chwilę później na prowadzenie wyszły Orzeły za sprawą Wnorowskiego. Wikingowie nie zamierzali jednak odpuszczać i doprowadzili do remisu, ponieważ ponownie zapunktował Pidluzhnyi. Tuż przed przerwą trafił Wadim Korob, po chwili hat-tricka skompletował Pidluzhnyi i na odpoczynek zespoły schodziły z wynikiem 4:2. Po przerwie Wikingowie chcieli szybko wyjaśnić sytuację, ale obie drużyny trafiły do siatki i było 5:3. Żadna z drużyn nie chciała się otworzyć w defensywie, ale wiedzieliśmy, że Orzeły muszą zacząć gonić. Niestety, to było brzemienne w skutkach, bo mniejsze skupienie na defensywie spowodowało, że Wikingowie odskoczyli na cztery bramki i nie dali się już dogonić. Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 8:5, co przedłużyło nadzieję gospodarzy na brązowe medale. Gościom niestety po tym pojedynku widmo spadku zajrzało bardzo poważnie w oczy, ale o wszystkim zadecyduje zaległy mecz z Bonito.
To był mecz o wszystko, bezpośrednie starcie dwóch kandydatów do tytułu mistrzowskiego. Obie ekipy stawiły się w solidnych składach i spodziewaliśmy się ciekawego starcia, a dostaliśmy jedno z najbardziej emocjonujących i dramatycznych spotkań w dziejach Ligi Fanów. Niemalże jak u Hitchcocka mecz zaczął się od wybuchu bomby atomowej, a potem napięcie tylko rosło. W 4 minucie wynik otworzył niezawodny Igor Petlyak, a 8 minucie doszło do sytuacji, która mogła ustawić resztę spotkania. Po niedokładnym podaniu Patryk Kieszkowski ratował się wślizgiem, ale był już poza polem karnym i sędzia musiał ukarać go czerwoną kartką. Perspektywa gry bez jednego zawodnika przez dziesięć minut to na tym poziomie rozgrywkowym praktycznie wyrok, ale chłopaki z GGSu wykazali się nerwami ze stali, końską kondycją i niewzruszoną wolą walki. Wprawdzie bezpośredni rzut wolny Energia zamieniła na gola, ale był to jedyne trafienie, które ukraińskiej ekipie udało się wywalczyć w przewadze. Co więcej – gospodarze nie spuścili głów, sami również próbowali atakować i wyprowadzili kilka akcji, przy których Michał Sobieralski musiał ratować swój zespół przed utratą bramki. Najbliżej zdobycia gola Energia była w 17 minucie, czyli praktycznie pod koniec kary, ale strzał Oleksandra Yakubiaka obił jedynie poprzeczkę. Gdy tylko składy wyrównały się szala zwycięstwa momentalnie przechyliła się na stronę GGSu. Na boisko wszedł Mateusz Grabowski i dosłownie kilkanaście sekund potrzebował na wypracowanie akcji, po której Paweł Pająk strzelił gola kontaktowego. Nie minęła nawet minuta, a gospodarze dostali prezent w postaci rzutu karnego, który wykorzystał Łukasz Kulesza, a w 22 minucie krzyk radości podniósł się po trafieniu Łukasza Krówki. Na początku drugiej połowy Gracze Gorszego Sortu podwyższyli prowadzenie – w 27 minucie Mateusz Grabowski przejął niedokładne podanie i na spokojnie trafił do siatki, a po minucie dalekim wrzutem z autu podał do Jakuba Mydłowieckiego, który precyzyjnie strzelił głową i było 5:2. Wydawało się, że niespodzianek w tym meczu już nie będzie, ale Energia jest zespołem, który wychodził i z gorszych opresji. W 34 minucie Artur Petrov urwał się obrońcom i trafił przy słupku, a minutę później dostał podanie od Igora Petlyaka i nagle przewaga GGSu zmalała do zaledwie jednego oczka. Chwila braku koncentracji w bloku obronnym ekipy Adriana Kanigowskiego spowodowała, że mecz praktycznie rozpoczynał się od nowa, ale fortuna szykowała absolutnie szalony zwrot akcji. Niedokładne przyjęcie Michała Sobieralskiego skończyło się faulem i tym razem sędzia musiał ukarać czerwonym kartonikiem bramkarza Energii! Nie minęło dużo czasu, a Paweł Pająk urwał się na lewym skrzydle i trafił z ostrego kąta, a niemalże w następnej akcji przeciął niedokładne podanie i lobem nad bramkarzem umieścił piłkę w siatce. Przy stanie 7:4 GGS praktycznie kontrolował dalszy przebieg meczu. W 43 minucie Paweł zdobył swojego czwartego gola, Energia odpowiedziała trafieniem Aidyna Yessaly i kiedy sędzia odgwizdał koniec meczu Gracze Gorszego Sortu mogli otwierać szampana i cieszyć się ze zdobycia mistrzostwa 2 ligi!
Mecz z rodzaju o sześć punktów rozegrał się pomiędzy Bonito Warszawa, a Tylko Zwycięstwo. Obie drużyny pozostały w walce o najniższy stopień podium i również o utrzymanie przewagi dające udział w Pucharze Ligi Fanów. Mecz od pierwszego gwizdka sędziego był bardzo wyrównany, a gra toczyła się od jednej bramki do drugiej. Jako pierwsi na prowadzenie w 5 minucie wyszli goście, którzy zajmowali o dwa punkty wyższą pozycję w ligowej tabeli. Gospodarze potrzebowali czterech minut na przywrócenie statusu quo. Remisowy wynik nie przetrwał jednak długo, bo to Bonito wyszło na prowadzenie po raz pierwszy w tym spotkaniu. Nieustępliwi w dążeniu do poprawy wyniku na swoją korzyść zawodnicy Tylko Zwycięstwo zdołali doskoczyć rywala, lecz na ich nieszczęście minutę później gospodarze ponownie prowadzili jedną bramką. Pierwsza połowa zakończona skromnym prowadzeniem Bonito zapowiadała ekscytujący dalszy ciąg. Kiedy zawodnicy wrócili na boisko oglądaliśmy wymianę „ciosów” z niewielką, lecz jak się na koniec okazało wystarczającą przewagą gospodarzy. W czasie sześciu minut obejrzeliśmy dwa gole dla Bonito, oraz jedno trafienie Tylko Zwycięstwo. Dwubramkowa strata gości i upływający czas zmusiła ich do jeszcze częstszych wizyt pod bramką rywala, który zepchnięty do obrony nie pozwalał na zdobycie gola. Dziesięć minut przed końcem Grzegorz Dybcio zmniejszył stratę do jednej bramki i ustalił końcowy wynik meczu. Bonito dzięki wygranej awansowało w ligowej tabeli zamieniając się miejscami z Tylko Zwycięstwo, które przez porażkę straciło szansę na podium. Teraz przed oboma zespołami ostatnia kolejka, w której cały czas punkty za zwycięstwa są na wagę złota.
Mający problemy kadrowe zespół Orlika Mokotów w tej rundzie jak na razie zdobył tylko trzy punkty i już od dłuższego czasu przestał brać udział w walce o podium, pozostając w grze o udział w Pucharze Naszej ligi. Eternis, który stracił szanse na opuszczenie strefy spadkowej zawsze gra o zdobycie trzech punktów. Obie drużyny na mecz przyszły w dość okrojonych składach i musiały dobrze rozłożyć swoje siły. Zawodnicy gospodarzy w pierwszej połowie jak i całym meczu wyglądali trochę lepiej na boisku, lecz byli mało skuteczni. Natomiast goście potrafili swoje szanse wykorzystywać. Jako pierwsza na prowadzenie wyszła drużyna Eternisu i mimo gry w osłabieniu po ukaraniu zawodnika żółtą kartką. Gospodarze zdołali wyrównać, lecz chwilę później byli znów zmuszeni do odrabiania strat. Sztuka ta udała się na dwie minuty przed końcem tej części spotkania i na przerwę był remis. Kiedy sędzia wznowił mecz goście mimo częstszej gry obronnej znów jako pierwsi zdobyli gola, na którego musieliśmy poczekać dziesięć minut. Kiedy do końca spotkania pozostało dziewięć minut obie drużyny poprawiły swoją skuteczność w ofensywnej grze i mogliśmy zobaczyć aż pięć bramek z korzyścią dla Eternisu. Dzięki dwu bramkowej wygranej goście awansowali na ósmą pozycję, a Orlik, mimo iż przegrał jest pewien pozostania na swoim poziomie rozgrywkowym. Obu zespołom dziękujemy za ten wciągający i wyrównany mecz, życząc powodzenia w ostatniej kolejce.
3 Liga
Dzień na Arenie AWF rozpoczęliśmy od zaciętego spotkania pomiędzy Kanonierami i Wiernym Służewcem. Dla obu drużyn było to arcyważne spotkanie, ponieważ w przypadku wygranej, Kanonierzy uciekliby ze strefy spadkowej, a Wierny Służewiec zapewniłby sobie utrzymanie. Początek był bardzo wyrównany, ale to doświadczenie Wiernego Służewca sprawiło, że ekipa gości wyszła na prowadzenie. Marcin Kowalski, który ten dzień może zaliczyć do wybitnie udanych, pokonał bramkarza gospodarzy i wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie. Kilka chwil później było już 0:2. Tym razem popularny Kowal podawał, a Tomasz Krzyżański odnalazł drogę futbolówką między słupki bramki i wyprowadził drużynę na dwubramkowe prowadzenie. Przed przerwą Kanonierzy zerwali się jednak do ataku i po kilku nieudanych próbach, w końcu trafili do siatki. Kacper Urban wykorzystał podanie Mateusza Nejmana i zmniejszył stratę, a po chwili mieliśmy remis, bo Adam Domidowicz strzelił obok bramkarza gości. Do przerwy 2:2 i wydawało nam się, że to gospodarze będą mieli inicjatywę w drugiej połowie. Okazało się jednak, że Wierny miał w zanadrzu jeszcze kilka sztuczek. Na 2:3 bramkę wypracowali bracia Kowalscy, a na 2:4 trafił Jagodziński i Wierny mógł już uspokoić grę. Kanonierzy w drugiej połowie mieli swoje okazje, ale nieskuteczność spowodowała, że nic nie chciało wpaść. Wierny jest już pewien utrzymania, a Kanonierzy znaleźli się na 9 miejscu w tabeli.
Niezwykle istotne w kontekście utrzymania w lidze było starcie Smoczej Furiozy z FC Freedom. Od początku to gospodarze znakomicie weszli w to spotkanie. Po kilku minutach gry było 3:0 a autorem wszystkich trafień był Daniel Grzegory. Świetnie uzupełniał się z Aleksandrem Janiszewskim, który asystował napastnikowi gospodarzy. Ekipa z Ukrainy po okresie dominacji rywali starała się strzelić bramkę kontaktową, ale mając nawet dobre sytuacje nie potrafiła ich wykończyć. Dobrze spisywał się Michała Baranowski, który wyprawiał cuda w bramce. Tuż przed przerwą Smocza Furioza podwyższyła wynik. Tym razem na listę strzelców wpisał się Alek Janiszewski i do przerwy mieliśmy wynik 5:0. W drugiej połowie goście mieli kilka dobrych szans na początku, lecz ponownie golkiper przeciwników znakomicie interweniował. W ofensywie jedynym zawodnikiem, który starał się strzelać na bramkę i stwarzał realne zagrożenie był Maksim Abramau. Gospodarze mając korzystny wynik z pierwszej połowy starali się utrzymać ten rezultat. Dysponowali wieloma okazjami, ale skuteczność była o wiele gorsza niż w pierwszych 25 minutach. Goście mimo że próbowali to nie mieli pomysłu na sforsowanie szczelnej obrony i stać ich było wyłącznie na honorowe trafienie. Gospodarze po indywidualnej akcji Mateusza Kopera ustalili wynik meczu na 6:1. Smocza Furioza dzięki temu zwycięstwu opuściła strefę spadkową, a Freedom ostatni mecz zagra na luzie, bo stracił definitywnie szansę na pozostanie w trzeciej lidze.
Dla Old Eagles Koło nastały bardzo trudne czasy. Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że spadek ekipie Janka Drabika absolutnie nie grozi, jednak seria porażek połączona z sytuacją, gdzie najgroźniejsi rywale zaczęli kompletować punkty, spowodowała że Orzełki musiały w niedzielę zapunktować przeciwko East Team. Tak też zapowiadał w wywiadzie Mariusz Żywek, miał w tym również pomóc Piotrek Parol, który wrócił do zespołu po rekonwalescencji. Niestety – to wszystko okazało się dalece niewystarczające, bo rywale okazali się drużyną poza zasięgiem. To stwierdzenie nie dotyczy tylko premierowych minut, gdzie Old Eagles mieli kilka okazji, lecz albo zawodziła skuteczność albo decyzyjność. Rywal takich kłopotów nie miał, szybko wyrobił sobie bardzo dużą przewagę i po 25 minutach prowadził aż 6:0. Tutaj nie było już czego zbierać. Na szczęście druga odsłona okazała się bardziej wyrównana, przegrywający wreszcie otworzyli swój dorobek strzelecki, lecz wystarczyło to tylko do honorowej porażki w stosunku 4:10. Jeśli chodzi o plusy w ekipie Eagles, to warto pochwalić nowego w ich drużynie Krzysztofa Józefiaka, który zapisał na swoje konto trzy gole i może być wartością dodaną zespołu, jeśli miałby przyjeżdżać regularnie. Z minusów to przede wszystkim konsekwencje porażki, bo przegrani zostali wyprzedzeni przez Smoczą Furiozę i w ostatniej kolejce potrzebują nie tylko punktów z FC Ballers, ale również tego, by swojego spotkania nie wygrała Furioza. Widzimy to jednak dość krytycznie. Co do East Team, to oni ugruntowali swoją pozycję w środku tabeli i w ostatniej kolejce powalczą o to, by skończyć zmagania na czwartej lokacie. A widząc układ par, wydaje się to całkiem prawdopodobne.
Z drużyn, które w niedzielę widzieliśmy na Arenie Grenady, zdecydowanie najbardziej szkoda nam Awantury Warszawa I. Ten zespół stoczył bowiem niezwykle zacięty bój z wyżej notowanym AFC Goodfellas i nie zasłużył na los, jaki go spotkał. Sebastian Dydecki i spółka grali od pierwszej minuty bardzo mądrze, nie dawali się rozwinąć rywalowi, a na szczególne pochwały zasługiwał Sebastian Dominiak, świetnie spisujący się jako „ostatni”. To zresztą ten zawodnik zdobył bramkę na 2:1, która zamknęła zmagania w pierwszej połowie i która potęgowała emocje przed finałowymi minutami. Tutaj długimi fragmentami oglądaliśmy bardzo podobny obrazek, czyli walących głową w mur zawodników Goodfellas, którzy nie dość że nie potrafili złapać swojego rytmu, to często nadziewali się na kontry. Po jednej z nich powinno być 3:1, lecz zawodnicy z Ukrainy się wyratowali, a za chwilę sami zdobyli gola, zmieniającego rezultat na 2:2. Remis nikogo tutaj nie zadowalał i widząc co dzieje się na boisku, nie zapowiadało się że skończy się podziałem punktów. Awantura znów dysponowała bowiem wieloma kontrami, gdzie wystarczyło chociaż jedną zamienić na bramkę, a wówczas przynajmniej jeden punkt udałoby się tutaj zgarnąć. Tyle że skuteczność Awanturników była dramatyczna, aczkolwiek trzeba oddać bramkarzowi Goodfellas Dmytro Zaiachukowi, że w wielu sytuacjach zachował się świetnie i to głównie dzięki niemy faworyci tutaj nie przegrywali. No i jak to często bywa w takich okolicznościach, to co nie udało się Awanturze, zrobili zawodnicy z Ukrainy. Oleksandr Targomin podał do Yaraslaua Sycheuskiego, a ten pokonał Marcina Kabańskiego i w obozie przegranych zapanowało ogromna rozczarowanie. Chłopaki włożyli w tę rywalizację mnóstwo wysiłku i z przebiegu spotkania nie zasłużyli na scenariusz, który stał się ich udziałem. Niestety sami są sobie winni. Najbardziej żal chyba sytuacji z końcówki, gdzie Sebastian Dominiak trafił w słupek, a akurat ten zawodnik zasłużył, by pomóc drużynie w zgarnięciu remisu. Stało się inaczej i domyślamy się, że okoliczności tej porażki siedziały w zawodnikach jeszcze długo. Goodfellas mogą z kolei mówić o dużym szczęściu, bo jak na siebie, to grali bardzo przeciętnie. No ale to też jest sztuka, by wygrać nawet wtedy, gdy niewiele na to wskazuje.
Pewny awansu do 2 ligi lider 3 poziomu rozgrywek ekipa Wilków podejmowała FC Ballers. Od początku mecz układał się pod dyktando drużyny gospodarzy. Nieszablonowe zagrania, ładnie taktycznie rozgrywane akcje, atomowe strzały i sprytne podania, to właśnie charakteryzowało w tym meczu drużynę lidera. Wilki zaczęli z wysokiego "C" i szybko zdobyli bramkę na 1-0. Oleh Vasylenko trafił po ładnym zagraniu z klepki Volodymyra Humeniuka. Ballersi oczywiście nie pozostawali dłużni, kreowali swoje sytuacje i oddawali strzały na bramkę rywala, ale było to jednak za mało na dobrze dysponowanego golkipera ekipy Wilków. Na 2-0 podwyższył niezawodny Borys Ostapenko i przewaga gospodarzy rosła. Minuty nieubłaganie dla gości uciekały, gospodarze nacierali raz środkiem, by za chwilę zaatakować skrzydłem i coraz mocniej cisnęli broniących gości. Pod koniec pierwszej połowy ładną klepkę zagrał duet Sergei Pankiv - Borys Ostapenko i Wilki trafiły na 3-0. Chwile później arbiter gwizdnął koniec pierwszej połowy. Zebrani kibice oczekiwali walki po obu stronach boiska, jednak lider nie zamierzał się do tego dostosować. Wilki atakowały, lecz Ballers nie pozostawali dłużni i też próbowali zaskakiwać bramkarza. Jeden z ich strzałów zdołał zaskoczyć golkipera gospodarzy i mieliśmy bramkę na 1-3. Widać było że to trafienie podrażniło drużynę Wilków, którzy jeszcze mocniej nacisnęli w tej części spotkania. Efektem tego była bramka samobójcza jednego z zawodników Ballers i gospodarze prowadzili już 4-1. Taki wynik utrzymał się już do końca i lider pokazał dlaczego należy mu się pierwsze miejsce w tabeli. Mając 47 punktów na koncie Panowie Piłkarze są pewni awansu do 2 ligi i widać że tworzą monolit i bardzo zgraną ekipę. FC Ballers będący na 3 miejscu też spokojnie awansują do wyższej ligi. Lider po prostu pokazał lepszą formę w tym meczu, jak i całym sezonie. Wielkie gratulacje!
4 Liga
Pojedynek Ognia Bielany z ukraińsko-białoruskim Compatiblem okazał się być niestety starciem bez większej historii, a wszystko to za sprawą bardzo dużej przewagi przez cały mecz gospodarzy. Widocznie możliwość zakończenia rozgrywek na podium, mimo dołączenia do 4-tej Ligi Fanów dopiero na wiosnę, okazało się wystarczającą motywacją, aby nie dać szans rywalom. Co prawda zaczęło się pomyślnie dla gości, którzy po akcji Oleksanra Yaramenko i dograniu do Aleksandra Volina prowadzili 0:1, jednak od tego momentu to młodzi gracze z Bielany panowali nad wydarzeniami na murawie. Dość powiedzieć, że do przerwy prowadzili aż 6:1, a znakomite zawody rozgrywał czołowy gracz Ognia, Kacper Cetlin, który już w tej części spotkania aż czterokrotnie wpisywał się na listę strzelców, a także raz dogrywał do kolegi kończącego akcję. Druga połowa nie przyniosła spektakularnej zmiany w obrazie gry. Należy wspomnieć o dobrej grze Jakuba Kisiela, którego przegląd gry naprawdę imponował, a umiejętność dostrzegania dobrze ustawionych w ataku kolegów pozwoliła mu zapisać na swoim koncie w całym meczu trzy asysty, do których dołożył jedno trafienie. Po dublecie strzeleckim zdobyli Szymon Lisiecki oraz Kajetan Jasiński, a swój udział w zdobyczach bramkowych gospodarzy miał nawet ich bramkarz, Szymon Świercz. Ostatecznie Ogień Bielany wyraźnie lepszy od ekipy Andija Hryndy, gdyż wynik końcowy brzmiał aż 13:3. Ogień po tym zwycięstwie zapewnił sobie walkę o medale w ostatniej kolejce, natomiast gracze Compatibl poczują dreszczyk emocji, gdyż w najbliższa niedziela będzie dla nich walką o utrzymanie !
Gdyby ktoś chciał stawiać pieniądze na mecze LTM Warsaw, gdyby na przykład takie były dostępne w ofercie naszego sponsora, Superbetu, to by najpewniej osiwiał, gdyż ich forma jest potwornie nieregularna. W starciu z Mobilisem liczyliśmy na wyrównany, pełen emocji pojedynek, gdyż obie ekipy walczyły w tym meczu o „życie” w 4-tej Lidze Fanów. Bardziej do serca widmo spadku wzięli sobie goście, którzy od samego początku pokazywali, że do tego spotkania przygotowali się lepiej. Podanie Mariusza Felickiego do Damiana Dobosza i mamy 0:1. Podwyższenie na 0:2 to ładne uderzenie Szymona Januły, który nie zmarnował podania od Łukasza Siemaszko. Zwieńczeniem przewagi Mobilisu było piękne zdarzenie w postaci rodzinnej akcji Janiszewskich, gdzie syn, Alek, otrzymał podanie od swojego Taty, Pawła i mieliśmy 0:3. Wtedy dopiero ekipa LTM nieco się przebudziła i zaczęła strzelać, a autorem trafienia był Krzysiek Mikulski, którego bramka ustaliła wynik pierwszej połowy na 1:3. Liczyliśmy, że gol Krzyśka zmotywuje gospodarzy do pogoni za wynikiem, jednak nieco się rozczarowaliśmy postawą LTM-u w drugiej odsłonie. Świetny okres gry zaliczył na początku drugiej połowy Mariusz Felicki, którego asysta, bramka oraz kluczowe podanie sprawiły, że brał udział przy trzech kolejnych trafieniach swojego zespołu, wyprowadzających Mobilis na prowadzenie 1:6. O swoim talencie przypomnieli Grzesiek Bogdański oraz Krzysiek Kulibski, po akcji których zrobiło się 2:6. Gracze gospodarzy pokusili się nawet o akcję z cyklu „stadiony świata”, gdy w polu karnym piłkę kilkukrotnie podbił sobie Krzysiek Mikulski, a wiszącą w powietrzu futbolówkę ostatecznie wbił do bramki przepięknym strzałem z przewrotki! Dwa ostatnie trafienia to jednak dzieło Mobilisu, a konkretnie Łukasza Siemaszko oraz Bartka Fabisiaka, którego bramka z podania Michała Zdanowskiego ustaliła wynik spotkania na 3:9. Mobilis z cieniem szansy na utrzymanie, LTM niestety żegna się z 4-tą Ligą Fanów.
Walczący o utrzymanie Tartak podejmował Virtualnych, którzy też jeszcze matematycznie mogli w przypadku zwycięstwa myśleć o pozostaniu w lidze. Od początku widać jak duży ciężar gatunkowy miało to spotkanie, bo zawodnicy starali się przede wszystkim nie stracić bramki. Po okresie gdzie więcej było fauli niż czystej gry praktycznie kilka minut spowodowało, iż mecz ułożył się dobrze dla teamu Lucu Kończala. Bramki dla gości padały w odstępie kilku minut i szybkie 0:4 kompletnie rozbiło pomysł na grę gospodarzy. Team Marka Giełczewskiego musiał sobie radzić bez bramkarza, ale zastępujący go Filip Giełczewski radził sobie przyzwoicie a przy golach nie miał za wiele do powiedzenia. Po 25 minutach rywalizacji było 0:4 i ciężko było przypuszczać, że naładowani Drwale wypuszczą korzystny dla siebie wynik. W drugiej połowie goście na zatrzymywali się i strzelali kolejne bramki. Szczególnie aktywny był Maciek Piasecki który strzelał podawał i był praktycznie wszędzie na boisku. Przy wysokim rezultacie Tartak mógł trochę wyhamować a chwilę dekoncentracji w obronie, która grała znakomicie, wykorzystał Wojciech Kalinowski strzelając bramkę honorową. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 1:9 a mogło być 10, gdyby Lucu Kończal wykorzystał rzut karny w samej końcówce spotkania...
Mecz o medale - tak w skrócie można opisać pojedynek pomiędzy drużynami Cosmos United z FFK Oldboys. Wygrany tego spotkania mocno by się zbliżył do końcowego triumfu na tym poziomie rozgrywkowym. Starcie lepiej rozpoczęli goście, którzy już w 1 minucie wyszli na prowadzenie. Kolejne dwie składne akcje i po pięciu minutach spotkania było już 3:0. Kolejne minuty to przewaga zawodników FFK, czego efektem była następna bramka. Losy spotkania wydawały się być już przesądzone, ale drużyna gospodarzy pokazała, że nie składa jeszcze broni. W końcowych fragmentach pierwszej części meczu przejęli inicjatywę i dwa razy pokonali bramkarza rywali. Na przerwę drużyny schodziły z wynikiem 4:2 dla gości. Początek drugiej części to ataki goniącej drużyny, które przyniosły efekt w postaci bramki kontaktowej. W kolejnych minutach obydwie drużyny poszły na wymianę ciosów i na kwadrans przed końcem spotkania zawodnicy Cosmosu doprowadzili do wyrównania. Ostatnie pięć minut to koncertowa gra gości, którzy za sprawą duetu Yakowenko - Szabat ponownie odskoczyli na kilkubramkową przewagę, którą utrzymali już do końcowego gwizdka sędziego. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 9:6 dla zespołu FFK Oldboys i wygrana ta zapewniła im tytuł mistrzowski. Zawodnicy Cosmosu United pomimo dużej determinacji zeszli z boiska bez zdobyczy punktowej, ale pomimo porażki cały czas liczą się w walce o medale.
Nie zrozumcie nas źle, jednak pojedynek Fuszerki z Oldboys Derby zapowiadał się na istną wojnę o „sześć punktów”! Obie ekipy przed tym starciem miały realne szanse na srebrne medale więc było jasne, że będzie to mecz przez duże „M” i …troszkę się rozczarowaliśmy. Nie chodzi wprawdzie o poziom piłkarski, bo ten stał wysoko jak na ten szczebel rozgrywek, jednak gospodarze zaskakująco łatwo i szybko zaczęli dyktować warunki tego spotkania. Zaczęło się od błędu w rozegraniu piłki przez gości, a dobrą czujnością wykazał się Mati Musaew, który przechwycił piłkę i otworzył worek z bramkami. Ten sam zawodnik był kreatorem akcji na 2:0, gdy sprytnym podaniem obsłużył Kamila Werda, a ten z zimną krwią wykończył akcję. Bramka ustalająca rezultat pierwszej odsłony na 3:0 to piękne uderzenie z rzutu wolnego autorstwa Łukasza Prusika, a jak powszechnie wiadomo, powroty do gry z trzybramkowego deficytu do łatwych nie należą. Co gorsza, początek drugiej połowy również nie zapowiadał remontady w wykonaniu „Oldbojów”, gdyż do nadal gospodarze strzelali gole. Po kontrze przeprowadzonej przez Kamila Werda piłkę do bramki rywali skierował Adrian Giska i było już 4:0. Ten sam gracz popisał się świetnie ułożoną nogą, gdy bezpośrednio z rzutu wolnego podwyższył na 5:0! Ta bramka wyraźnie rozluźniła atmosferę w szeregach gospodarzy, a utratę koncentracji wykorzystywać zaczęli goście, a szczególnie Marcin Wiktoruk. Weteran ekipy gości najpierw w akcji indywidualnej zdobył gola na 5:1, a następnie asystował przy bramkach Jacka Pryjomskiego na 2:5 oraz 3:5. W piłce 6-osobowej dwie bramki deficytu to absolutnie strata do odrobienia w kilka minut, jednak gospodarze oraz tykający zegar już na to nie pozwolili. Co więcej, gola ustalającego wynik spotkania na 6:3 zdobył Adrian Giska, dla którego oznaczało to skompletowanie hat-tricka. Po zwycięstwie Fuszerki obie ekipy zrównały się punktami, więc ostatnia kolejka przyniesie na pewno lawinę emocji w walce o medale !
5 Liga
Dla obu ekip stawka tego meczu była szalenie wysoka, choć w zupełnie inny sposób. Dla gospodarzy była to szansa na wydostanie się ze strefy spadkowej, goście za to walczyli o drugie miejsce w tabeli. Dodatkowo w poprzedniej rundzie Bartolini zostało rozgromione 3:9 i mimo słabszej forny na pewno szukało rewanżu za tamto spotkanie. I wzięło się do pracy błyskawicznie, bo nie minęła nawet minuta meczu, a Mateusz Brożek miał już pierwsze trafienie na swoim koncie. Mikstura zaliczyła potężny falstart, ale już po chwili strzał Patryka Zycha obił spojenie bramki i goście zaczęli grać coraz śmielej. W 6 minucie strzał na długi róg Rafała Jochemskiego fenomenalną paradą obronił Piotr Szczypek, ale dwie minuty później Rafał nie dał mu szans i Mikstura wyrównała. Gospodarze zripostowali bardzo szybko drugim trafieniem Mateusza Brożka, ale przy stanie 2:1 to goście byli praktycznie non-stop w natarciu, a Bartolini momentami było zamknięte na swojej połowie i wyprowadzało tylko nieliczne kontry. Mimo to ekipie rodziny Jochemskich brakowało nie tylko skuteczności, lecz również zwyczajnego szczęścia i nie była w stanie znaleźć drogi do siatki przeciwnika. W ostatniej akcji pierwszej połowy mogło być 3:1, kiedy po dośrodkowaniu z rzutu rożnego piłka spadła pod nogi Mateusza Pęczka, ale w 100% sytuacji zawodnik Bartolini koszmarnie przestrzelił. W drugiej połowie Mikstura zabrała się za odrabianie strat, ale odbijała się od obrony gospodarzy i brakowało błyskotliwego zagrania, które byłoby w stanie oszukać defensywę Bartolini. Za to drużyna Michała Cholewińskiego pokazała zabójczą skuteczność w kontratakach. W 32 minucie hat-tricka skompletował Mateusz Brożek, który przejął piłkę w środku boiska i przelobował bramkarza Mikstury. Dwie minuty później było już 4:1, kiedy duet Brożek-Sierpiński praktycznie rozmontował obronę gości. Wydawało się, że Bartolini kontroluje już to spotkanie, ale sygnał do ataku dał Rafał Jochemski i w dwie minuty goście doskoczyli z wynikiem na 4:3. Podobnie jak w pierwszej połowie zabrakło trochę szczęścia i determinacji, ale trzeba również przyznać, że Bartolini zachowało zimną krew do samego końca i w 47 minucie wynik na 5:3 ustalił Mateusz Brożek. W efekcie Bartolini Pasta niezależnie od wyników kolejnej kolejki ma już zapewnione pozostanie w lidze, a Mikstura ma już tylko matematyczne szanse na zdobycie srebrnych medali.
Munja przed tym starciem miała raczej ugruntowaną sytuację, bo choć podium było już poza zasięgiem, to w najgorszym wypadku ekipa Macieja Affka mogła przynajmniej liczyć na występ w Pucharze Ligi Fanów. FC Melanż takiego komfortu nie miał i musiał po prostu wygrać to spotkanie, aby oddalić od siebie widmo spadku. Mimo stawki goście stawili się w dość skromnym składzie i choć w pierwszej połowie radzili sobie całkiem nieźle, w drugiej zabrakło sił, aby dogonić rozpędzonych gospodarzy. Wynik w 6 minucie otworzył Dawid Orzechowski, który wykorzystał zamieszanie pod bramką i sprytnym zagraniem piętą umieścił piłkę w siatce. Goście dość szybko zrewanżowali się golem Łukasza Słowika, a po chwili Łukasz dostał „prezent” w postaci niedokładnego podania między obrońcami, ale zabrakło skutecznego wykończenia. Mimo to napastnik FC Melange nie tracił czujności i po chwili po podaniu Arkadiusza Zegara strzelił na 1:2. Munja atakowała często i groźnie i w 19 minucie praktycznie rozmontowała obronę gości, ale Bartosz Jakubiel popisał się kolejną, świetną interwencją. Wprawdzie skapitulował w 22 minucie, kiedy rzut rożny w wykonaniu Roberta Zająca na bramkę zamienił Kacper Drozdowicz, ale w pierwszej połowie wykonał absolutnie tytaniczną pracę i głównie dzięki niemu udało się Melanżowi nawiązać wyrównaną rywalizację. Jednak obroną meczy się nie wygrywa i druga połowa należała zupełnie do zespołu gospodarzy. W 28 minucie było już 3:2 dla Munji po golu Roberta Zająca, a minutę później karnego wykorzystał Eryk Białecki. Melanżownikom kończyły się pomysły na przełamanie obrony gospodarzy, a na dodatek dawała o sobie znać słabnąca kondycja i w natarciu była już tylko ekipa Munji, która punktowała praktycznie każdy błąd defensywy przeciwnika. Dawid Orzechowski i Kacper Drozdowicz dali popis umiejętności indywidualnych, ale w gruncie rzeczy cały zespół skupił się na dynamicznym i dokładnym rozgrywaniu piłki i goście po prostu nie nadążali za pomysłami ofensywy Munji. Mecz zakończył się wymownym wynikiem 10:2 i w ten sposób Munja wywalczyła miejsce tuż za podium 5 ligi, a FC Melange musi pogodzić się ze spadkiem.
Z perspektywy Sportowych Zakapiorów nie zapowiadało się, że ich seria przegranych meczów zostanie w niedzielę zakończona. Argumentów było kilka, ale głównym była świetna forma Junaka, który na pewno kalkulował zdobycie tutaj kolejnych trzech oczek. Sprawa wydawała się o tyle łatwiejsza, że Zakapiory miały problemy kadrowe i tylko dzięki uprzejmości przeciwnika, nie musiały grać o jednego mniej. Junak zgodził się bowiem zdjąć zawodnika i do 17 minuty drużyny rywalizowały w formacie 5 na 5. Dopiero wtedy na Grenady dojechał Robert Lach. I chociaż wszyscy myśleliśmy, że to wszystko tylko odwlecze porażkę Zakapiorów w czasie, to ten zespół ani myślał godzić się z rolą dostarczyciela punktów. To zaowocował prowadzeniem 2:0, w czym duża „zasługa” obrony faworytów, która tego dnia było wyjątkowo niemrawa. Ale ponieważ jeszcze przed przerwą udało się zaliczyć trafienie kontaktowe, myśleliśmy że zespół Krzyśka Krzewińskiego wróci w drugiej połowie na właściwe tory. Nic takiego jednak nie następowało, w dodatku dwa szybkie gole dla rywali zainkasował Daniel Lasota i wydawało się, że jest po meczu. Dopiero wtedy Junak zaczął przypominać siebie z poprzednich kolejek. Udało mu się zmniejszyć straty do jednego trafienia i ruszył w poszukiwaniu remisu. Jego nadzieję storpedowała akcja duet Kamil Lepianka – Daniel Lasota. Pierwszy dośrodkował, drugi dołożył głowę i mecz zakończył się sensacyjnym zwycięstwem ostatniej ekipy 5.ligi. Dla Junaka to pewnie spory cios, natomiast tej drużynie daleko było do swojej optymalnej dyspozycji. Być może chłopaki po prostu zlekceważyli oponenta, aczkolwiek nie wolno zapominać, że gdyby ten mecz do 17 minuty toczył się w systemie 6 na 5, to Junak prawdopodobnie wygrałby to spotkanie z nawiązką. Sportowe Zakapiory pewnie również miały tego świadomość, natomiast to nie umniejsza ich sukcesu. Bo oni naprawdę zagrali dobre zawody, każdy dał z siebie absolutnego maxa i mimo, że ten sezon jest dla nich nieudany, to takie mecze pokazują, że ten zespół przy lepszej organizacji, mógłby grać o wyższe cele. I mamy nadzieję, iż tak właśnie będzie w kolejnej edycji.
Sante tydzień wcześniej przeciwko Munji zagrało bardzo słabo i przyjeżdżając w niedzielę na Estadio Grenady, na pewno chciało zmazać plamę z tamtego pojedynku. Rywalem ekipy Piotrka Kowalskiego był Bulbez, który w tej rundzie bywa nieobliczalny i sami nie wiedzieliśmy, którą z jego wersji zobaczymy tym razem. Szkoda jednak, że brakowało Rafała Szewczyka, aczkolwiek po drugiej stronie boiska lista nieobecnych też była długa. No i przede wszystkim nie było bramkarza, co spowodowało, że między słupki poszedł Adam Lewandowski i jak się później okazało – była to bardzo dobra decyzja. Zacznijmy jednak od początku. Mecz zaczął się od pięknego gola Łukasza Gawrońskiego, który przeprowadził fantastyczny rajd i spuentował go celnym trafieniem. Bulbez dość szybko odpowiedział, ale potem przewaga była po stronie Sante, gdzie wyróżniał się przede wszystkim Łukasz Wysocki. Dzięki jego dobrej grze, dziewiąty zespół w tabeli zbudował sobie dwubramkowe prowadzenie, które dowiózł do ostatniego gwizdka w pierwszej połowie. Jedną z kluczowych sytuacji była z kolei ta na początku drugiej odsłony. Najpierw sędzia nie uznał gola Bartka Łachowskiego, uznając że ten pomagał sobie przy przyjęciu piłki ręką. I zamiast 3:2 lada moment zrobiło się 4:1, gdy Adam Lewandowski wpierw złapał łatwy strzał przeciwnika, a potem dalekim wykopem przelobował wszystkich (na czele z golkiperem Bulbezu), dając trzy bramki różnicy swojej drużynie. Od tego momentu Sante grało już na dużym luzie, a w sukurs tej ekipie przyszła też decyzja o zmianie Kamila Bieńkowskiego na Marcina Osowskiego, który został lotnym bramkarzem ekipy z Bemowa. Ten manewr początkowo przynosił więcej szkód niż pożytku, w pewnym momencie zrobiło się już 7:1 i było jasne, że tutaj nie ma miejsca na żadną remontadę. W końcówce doświadczyliśmy jeszcze obopólnej wymiany ciosów i mecz skończył się wynikiem 9:4. Brawa dla Sante, bo chociaż wspominaliśmy tutaj o Adamie Lewandowskim i Łukaszu Wysockim, to cały zespół zagrał na bardzo dobrym, równym poziomie i naprawdę dobrze się to oglądało. Z kolei Bulbez od samego początku nie potrafił złapać swojego rytmu i musiał pogodzić się z dość bolesną porażką. Na szczęście w ich wypadku nie ma to większego znaczenia, bo oni swoje przeznaczenie i tak znają już od kilku kolejek.
Laga Warszawa wiedziała już, że Mikstura zgubiła punkty w starciu z Bartolini i w przypadku wygranej z obecnym mistrzem mogła zagwarantować sobie drugie miejsce. BJM stawił się na spotkanie jedynie w sześciu, ale z biegiem minut na obiekcie pojawili się spóźnieni zawodnicy. Choć dobrze znamy ofensywne atuty obu zespołów, to początkowo królowały stałe fragmenty gry. Najpierw na prowadzenie wyszła Laga Warszawa, po tym jak Szymon Dudzik wykorzystał wrzutkę z autu i strzałem głową skierował piłkę do siatki. Parę minut później BJM odpowiedział golem zdobytym po rzucie rożnym. Goście nie cieszyli się z remisu zbyt długo, bo chwilę po rozpoczęciu Laga znów wyszła na prowadzenie. Zespół Jędrzeja Święcickiego cierpliwie budował swoje akcje, zawodnicy wymieniali między sobą sporą liczbę podań, szukając odpowiedniego momentu do finalizacji akcji. Z kolei BJM nie przypominał zespołu, który mogliśmy oglądać w poprzednich kolejkach. Oddali inicjatywę rywalowi, czekając na kontry, ale przez dłuższy czas nie było z tego zbyt dużego zagrożenia pod bramką Antoniego Dudy i dopiero w końcówce pierwszej części BJM miał dogodne sytuację do wyrównania. Jak to bywa w takich momentach, niewykorzystane okazje się zemściły i to Laga przed przerwą jeszcze dwukrotnie skierowała piłkę do siatki. Najpierw Szymon Dudzik trafił bezpośrednio (!) z rzutu rożnego, a minutę później ustalił wynik po 25 minutach na 4:1. Mistrzowie 5 ligi musieli sobie powiedzieć parę słów w przerwie, bo na drugą część wyszli z zupełnie innym nastawieniem. Od razu zabrali się za odrabianie strat i ponownie zdobyli gola po dobrze rozegranym rzucie rożnym. W 35 minucie został podyktowany rzut karny dla BJM. Do piłki podszedł Adam Rękawek i goście złapali kontakt dochodząc rywala na 4:3. Wtedy jednak do akcji wkroczył Szymon Dudzik i po indywidualnej akcji ponownie dał swojemu zespołowi dwubramkowe prowadzenie. Sporo emocji mieliśmy w samej końcówce spotkania. Na 4 minuty przed końcem żółtą kartkę zobaczył zawodnik Lagi, a BJM szybko wykorzystał przewagę trafiając na 5:4, ale zaprzepaścili ogromną szansę na choćby remis, bo chwilę po wznowieniu przez Lagę stracili gola na 6:4 i to grając o jednego zawodnika więcej! Gdy obie ekipy grały już w pełnych składach, Laga wyprowadziła jeszcze jedną kontrę po której Wojtek Buraś ustalił wynik na 7:4, a arbiter chwilę później zakończył to spotkanie.
6 Liga
W meczu siedemnastej kolejki, na warszawskim AWF-ie, stanęły naprzeciwko siebie ekipy sąsiadujące ze sobą w ligowej tabeli. Spotkanie pomiędzy drużynami Saskiej Kępy oraz Tornado Squad zdecydowanie obfitowało w ogrom piłkarskich emocji, a tempo tego widowiska połączone z pięknymi bramkami, sprawiło, że na długo nie będziemy mogli wymazać tego cudownego obrazu z naszej pamięci. Pierwsza odsłona tego spotkania upłynęła pod znakiem dominacji gości, którzy to od samego początku pewnie bronili się przed naporami rywala, cierpliwie czekając na swoje szanse. Efektem tego były cztery bramki, które do przerwy sugerowały jednostronny przebieg całej rywalizacji. Nic bardziej mylnego! Mimo stanowczego prowadzenia 0:4, ekipa Tornada zdecydowanie uległa rozluźnieniu, które wdzierając się w ich szeregi, ułatwiło rywalowi dostęp do bramki strzeżonej przez kapitalnego tego dnia, Sebastiana Szajkowskiego. Jednakże mimo usilnych starań oraz naporu ze strony Saskiej Kępy, to właśnie rywale okazali się być minimalnie lepsi w finalnym rozrachunku. Nie sprawiło to jednak, że obyło się bez emocji. Do samego końca ważyły się bowiem losy potencjalnego remisu, a co za tym idzie podziału punktów, który zdecydowanie ułatwiłby ekipie w zielonych strojach walkę o strefę medalową. Niestety dla nich, z powodu zwycięstwa Popalonych Styków, najbliższa (ostatnia) kolejka okażę się decydująca w kwestii promocji do piątej ligi.
Slavic Warszawa po wielu perypetiach, w ostatnich tygodniach w końcu zaczął grać na miarę swoich możliwości. Niestety, ich sytuacja w tabeli nie jest wesoła, bo przed spotkaniem tracili 6 punktów do strefy niezagrożonej spadkiem. Nie przeszkadzało im to jednak w spotkaniu z Łazarskim, w którym udowodnili, że ich gra na wiosnę wygląda w końcu tak, jak sami tego oczekiwali od siebie. Za sprawą Arka Zarzyckiego dość szybko wyszli na prowadzenie, ale wyrównać zdołał Aleks Kochonen. Jak się później okazało, do przerwy istniała już tylko drużyna Slavicu, która absolutnie zdominowała swoich rywali. Do przerwy pokonała bramkarza rywali pięciokrotnie i było 1:6. Wiemy, że comebacki zdarzają się w naszej lidze niejednokrotnie, ale w tym wypadku nie mogło być o tym mowy. Gospodarze robili co mogli, ale Slavic świetnie rozbijał ich ataki i nie pozwalał na zbyt dużo w ofensywie. Druga połowa toczyła się już w trochę spokojniejszym tempie, a goście dokończyli dzieła zniszczenia, trafili trzykrotnie i wygrali całe spotkanie 9:3. Gospodarze ten sezon od dawna mogą spisać na straty, ale widać, że starają się zbudować coś nowego na przyszłe rozdanie. Goście nadal walczą, bo w teorii, wciąż mają szansę na utrzymanie, więc wydaje nam się, że nie odpuszczą do ostatniej kolejki i będą chcieli się dobrze zaprezentować na boisku.
Niezwykle emocjonującym widowiskiem był pojedynek pomiędzy ADP Wolską Ferajną, a Perłą WWA. Goście mogli już po tym meczu świętować mistrzostwo, musieli tylko i aż wygrać. Biorąc pod uwagę ostatnią formę ADP wydawało się to zadaniem dość prostym, jednak tego dnia gospodarze zagrali naprawdę solidnie i z dużym zaangażowaniem. To właśnie oni wyszli na prowadzenie za sprawą Rafała Wilkowskiego, jednak nie cieszyli się z niego zbyt długo, bo już chwilę później wyrównał Mateusz Socha, a następnie za sprawą Arkadiusza Króla Perła wyszła na prowadzenie. To nie podłamało Wolskiej Ferajny, która tym razem w dużej mierze skupiła się na grze i to przyniosło wymierne efekty. Udało im się przed przerwą jeszcze dwukrotnie doprowadzić do remisu. Najpierw świetną akcję wykończył Rafał Wilkowski, a gdy rywal znów wyszedł na prowadzenie, tuż przed przerwą do siatki trafił Mateusz Nejman. Biorąc pod uwagę, że Perła grała bez zmian, ADP mogło liczyć, że z każdą minutą przeciwnik będzie opadał z sił i w tym Ferajna mogła upatrywać swoich szans. Po zmianie stron gospodarze szybko objęli prowadzenie, ale w dalszej części meczu mimo wszystko przeważała Perła. To do niej należały kolejne trzy bramki i po około 35 minutach spotkania prowadziła 4:6. ADP miała spory problem z upilnowaniem zawodników rywala i często musiała uciekać się do fauli. Szczególnie Arkadiusz Król nękał defensorów przeciwnika. Dobra passa Perły jednak dobiegła końca i w ostatnich minutach inicjatywę przejęła Wolska Ferajna. Najpierw gospodarze wykorzystali karnego na 5:6, a potem popis skuteczności dał Bartek Oleksiewicz. Najpierw popisał się świetnym strzałem z dystansu, a potem wyprowadził swój zespół na prowadzenie 7:6! Swoją drogą ilość zmarnowanych „setek” przez Perłę przy stanie 6:6 była niewiarygodna, bo w tamtym momencie mogli spokojnie zamknąć mecz. Na dwie minuty przed końcem mieliśmy znów remis 7:7, a na minutę przed końcem żółtą kartką został ukarany gracz ADP. Perła ruszyła do ataku, ale nadziała się na kontrę i Wolska Ferajna grając w osłabieniu zdobyła zwycięską bramkę! Naprawdę byliśmy świadkami świetnego widowiska, gdzie walka toczyła się do ostatnich minut, a wynik zmieniał się jak w kalejdoskopie.
Do końca sezonu każde starcie dla Dzików z Lasu jest meczem „o życie” w kontekście pozostania w walce o mistrzostwo 6-tej Ligi Fanów. Z kolei A.D.S Scorpion’s wciąż mieli szanse na uplasowanie się w górnej części tabeli, co uprawnia do udziału w Pucharze Ligi Fanów, a więc obu ekipom nie brakowało motywacji. W pierwszej połowie obydwa zespoły grały mocno zachowawczo, z lekkim wskazaniem na gospodarzy. Goście skupili się na szczelnej obronie i kontratakach, jednak ich taktyka nie przyniosła efektu w postaci bramki. Strzelecki impas trwał bardzo długo i dopiero na trzy minuty przed końcem pierwszej odsłony obejrzeliśmy pierwsze trafienie, gdy piłkę na raty do bramki wbił Tymek Kuroczko. Wynikiem 1:0 zakończyła się pierwsza połowa, a patrząc na przebieg gry byliśmy bardzo ciekawi, z jakim zaangażowaniem drużyny wyjdą po zmianie stron. Nie zawiedliśmy się. Tempo meczu nadal było bardzo wysokie, a przez długi czas, głównie dzięki dobrej postawie Łukasza Pacochy oraz Piotrka Arendta, bramek nie oglądaliśmy. Jednak po kilku minutach doszło do podwyższenia, gdy po indywidualnej akcji Konrada Adamczyka, którego sprytny strzał dał wynik 2:0. Bardzo ciekawie zrobiło się, gdy po podaniu Patryka Szewczuka piłkę obok golkipera rywali posłał Paweł Poniatowski i mieliśmy 2:1. Gol na 3:1 to dość kuriozalna sytuacja, gdyż po mocnym strzale gracza Dzików piłka została odbita przez bramkarza wysoko w górę, a mocno świecące słońce sprawiło, że Piotrek Arendt nie widział jak spada z powrotem pod nogi Tyma Kuroczko, a ten strzałem główką wpisał się na listę strzelców po raz drugi tego dnia. Kiedy po akcji Michała Janowicza swojego drugiego gola zdobył Konrad Adamczyk wydawało się, że sprawa zwycięstwa jest przesądzona. Sygnał do pogoni dał jednak jeszcze Adam Wierzbicki, które bardzo ładne podanie „w uliczkę” przekuł na gola skracającego dystans do stanu 4:2. Ostatnie słowo należało jednak do gospodarzy, którzy swój sukces przypieczętowali za sprawą strzału z ostrego kąta Kajetana Jasińskiego. Dziki z Lasów pokonały A.D.S. Scorpion’s 5:2 i nadal mają tylko jeden punkt straty do lidera, a więc wszystko rozstrzygnie się w ostatniej kolejce!
Dla Popalonych Styków niedziela nie mogła się rozpocząć lepiej. Część zawodników pewnie jeszcze spała, gdy Tornado Squad ogrywało Saskę Kepę, a to oznaczało, że Styki miały okazję wskoczyć na podium pod warunkiem pokonania Radlera. O determinację faworytów byliśmy więc spokojni i raczej nie wyobrażaliśmy sobie, że może im się tutaj stać krzywda. Radler ostatnio wyłącznie przegrywa, jest to również zespół który zdobywa stosunkowo małą liczbę bramek, więc nie zakładaliśmy, że Stykom noga może się powinąć. Ale trzeba to było jeszcze udowodnić na boisku. Początek starcia był taki, jak sobie go wyobrażaliśmy. Dużo więcej okazji dla Popalonych, którzy mieli zdecydowanie większą łatwość prowokowania zagrożenia pod polem karnym oponenta. To poskutkowało dwoma golami, na które Radler nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Dopiero pod koniec premierowej części spotkania, przegrywającym udało się wejść na odpowiedni poziom, wreszcie zaczęli niepokoić świątynię Krzyśka Grabowskiego i chociaż ostatecznie gola nie zdobyli, to z pewnymi nadziejami przystępowali do drugiej odsłony. No ale niestety – chęci nie przełożyły się na jakość. Styki wróciły do swojej dobrej gry, powiększały przewagę, a jednocześnie zależało im, by nie stracić choćby jednego gola. Z kolei dla Radlera zdobycie trafienia honorowego było praktycznie jedynym realnym celem w tej potyczce. Ale mimo kilku okazji, z których niektóre naprawdę można nazwać "setkami", nie byli w stanie zmusić do kapitulacji golkipera oponentów. Natomiast bilans Styków zatrzymał się na sześciu trafieniach, co nie pozostawiło złudzeń, czy trzy punkty trafiły w godne ręce. Triumfatorzy wskoczyli więc na najniższy stopień podium i w niedzielę powalczą o jego utrzymanie, a ich rywalem będzie wspomniana na wstępie Saska Kępa. Radler musiał się z kolei pogodzić z kolejną, dość przykrą porażką, bo to już trzeci mecz w tej edycji, gdzie nie zdobywają choćby jednej bramki. Pewnym usprawiedliwieniem mogła być nieobecność Huberta Korzeniewskiego, bo pod jego nieobecność nie było komu wziąć na siebie odpowiedzialności za strzelone gole. Mówi się trudno i teraz trzeba po prostu powalczyć w ostatniej kolejce z Wolską Ferajną, by ten raczej słaby dla siebie sezon, zakończyć optymistycznym akcentem. Łatwo nie będzie, ale na pewno nie są w tej konfrontacji bez szans.
7 Liga
Był to pojedynek ekip z dwóch końców tabeli i dość szybko okazało się, że Więcej Sprzętu niż Talentu było typowane w roli faworyta niebezpodstawnie. Początek meczu nie zwiastował kompletnej dominacji ze strony gospodarzy, a oba zespoły wyprowadziły kilka groźnych, choć nieskutecznych akcji. Dopiero w 7 minucie wynik otworzył Dominik Banasiewicz i gospodarze wyszli na prowadzenie, ale w 12 minucie Na Wariackich Papierach zripostowało akcją Łukasza Skwarnika, zakończoną golem Macieja Karczewskiego. Można powiedzieć, że na tym akcencie skończyła się inicjatywa gości, bo od tego momentu Więcej Sprzętu Niż Talentu wyprowadziło błyskawiczne cztery ciosy i jeszcze przed przerwą wyszło na bezpieczne prowadzenie 5:1 po golach Łukasza Krysiaka, Dariusza Piwowarskiego i dwóch trafieniach Jana Wojtyczka. W drugiej połowie obraz gry nie tylko nie uległ zmianie, to na dodatek goście wyraźnie nie mieli ani pomysłu, ani determinacji do tego, aby gonić wynik. Kompletnie otworzyli się w obronie, co skutkowało kolejnymi trafieniami po stronie gospodarzy – w 30 minucie podwyższył Dominik Banasiewicz, a w 36 swoje drugie trafienie dołożył Łukasz Krysiak. Co prawda w 39 minucie goście w końcu obudzili się z marazmu i gola zdobył Łukasz Skwarnik, ale przy gigantycznej przewadze Więcej Sprzętu niż Talentu nie miało to większego znaczenia. Zdecydowanie nie był to dzień ekipy Adriana Pagasa i w końcówce meczu goście zupełnie odpuścili krycie, a ofensywa gospodarzy zalała bramkę Konrada Sochackiego gradem strzałów. Ostatecznie Więcej Sprzętu Niż Talentu wygrało 11:2 i dość gładko zgarnęło trzy punkty, które przedłużają szanse drużyny Łukasza Krysiaka na zajęcie drugiego miejsca w tabeli. Na Wariackich Papierach mają jeszcze teoretycznie szanse na utrzymanie, ale w ostatniej kolejce muszą w bezpośrednim starciu pokonać Iglicę i liczyć na potknięcie Kubanów.
Kubany, będący na 7 miejscu w 7.lidze podejmowali trzecią ekipę ligowej hierarchii FC MiToTito. Zebrani kibice mieli okazje obejrzeć bardzo interesujące spotkanie, które obfitowało w dużą liczbę bramek. Goście od początku mocno usiedli na drużynie gospodarzy stosując pressing na całym boisku. Efektem tego była bramka na 1-0. Dariusz Pliszka przytomnie zachował się w polu karnym rywala i po atomowym uderzeniu Kajetana Jaroszka dobitką zdobył swojego pierwszego i jedynego gola w tym meczu. Podrażniona ekipa Kubanów szybko jednak wróciła na właściwe tory i po chwili wyrównała na 1-1. Hubert Wożniak skorzystał z podania Tomasza Kowalczyka i bez problemu pokonał bramkarza gości. Jednak MiToTito to nie pierwszoroczniacy i grać w piłkę potrafią, więc wzięli się mocno do roboty i już chwilę później rozpoczęli kanonadę na bramkę rywala. Kamil Kolasa trafił na 2-1 po ładnym podaniu Kajetana Jaroszka i festiwal strzelecki trwał. Na 3-1 podwyższył asystujący wcześniej Jaroszek, którego pięknym, prostopadłym podaniem uruchomił bramkarz Karol Nowicki. Do roboty wziął się też kapitan przyjezdnej ekipy Michał Czarnowski. Tym razem podawał Kamil Kolasa a wykańczał właśnie kapitan MiToTito i mieliśmy już 4-1 dla drużyny gości. 3 miejsce w lidze jednak zobowiązuje. Pod koniec pierwszej połowy ekipa gości dała się jednak zaskoczyć drużynie gospodarzy i Bartek Rudnik trafił na 2-4. Jednak to MiTotito postawili kropkę nad w pierwszej połowie trafiając na 5-2 i takim wynikiem zakończyła się premierowa odsłona. Druga cześć spotkania rozpoczęła się od zdobytej bramki przez drużynę Kubanów. Bartek Rudnik wykorzystał ładne podanie Mateusza Micha i trafił na 2-5, zmniejszając tym samym rosnącą przewagę gości. Czując powoli oddech na plecach przeciwnika MiToTito pokusili się o następne trafienie i prowadzili już 6-3 w tej części meczu. MVP w drużynie Kubanów Mateusz Mich jednak nie zamierzał odpuścić, zresztą jak cała jego drużyna i trafił po ładnej kontrze na 4-6. Na tę sytuację szybko jednak odpowiedzieli piłkarze gości i po zamieszaniu w polu karnym najchłodniejszą głowę zachował Mateusz Jankowski, trafiając na 7-4. Mecz dobiegał końca, ale arbiter podyktował rzut wolny dla Kubanów. Do piłki podszedł Dymitr Kuczyński i atomowym strzałem pokonał bramkarza gospodarzy trafiając tym samym na 5-7 i zmniejszając rosnącą przewagę. FC MiToTito kontrolowali przebieg spotkania już ostatniego gwizdka, nie dali wbić sobie więcej goli i wygrali ten mecz wynikiem 7-5. Mogą być pewni awansu do 6 ligi i spokojnie mogą też przepracować całe lato, aby przygotować się do nowego sezonu. Kubany natomiast muszą wygrać ostatni mecz w 18 kolejce, aby ze spokojem pozostać w 7 lidze.
W starciu Elitarnych z Polska Górom faworytem wydawali się gospodarze, ale dość szybko okazało się, że ten pojedynek nie będzie ani łatwy, ani przyjemny dla Elitarnych. Goście zagrali tak, że mocno zastanawialiśmy się podczas meczu jak to możliwe, że znajdują się w strefie spadkowej. Tego dnia wychodziło im niemal wszystko. Wygrywali stykowe pojedynki, potrafili wyjść z zabójczymi kontrami, a cuda między słupkami wyczyniał Kamil Nowak. To głównie dzięki niemu w pierwszej części Elitarni nie zdobyli ani jednej bramki, choć okazji mieli sporo. Naprawdę z przyjemnością oglądało się poczynania gości, którzy wydawało się z każdą minutą coraz mocniej się rozkręcali. Do przerwy prowadzili 0:3, a już na początku drugiej części wykorzystali błąd rywala i podwyższyli prowadzenie na 0:4. To mogło nieco podłamać Elitarnych, a gdy parę minut później było już 0:5 stało się jasne, że gospodarze raczej nie będą w stanie odwrócić losów meczu. Polska Górom złapała spory luz w swojej grze i czasami zbyt nonszalancko zachowywała się pod bramką oponentów, przez co zobaczyliśmy już tylko trzy bramki po ich stronie. Do tego byli mniej skoncentrowani w defensywie, ale nadal świetnie bronił Kamil Nowak, który o mały włos nie zachował czystego konta w tym spotkaniu. Elitarni szukali swojego gola honorowego i w końcu dopięli swego na dwie minuty przed końcem spotkania jednocześnie ustalając wynik na 1:8. Mecz okazał się jednostronny, ale przed pierwszym gwizdkiem mało kto by się spodziewał, że górą w tym starciu będzie właśnie Polska Górom.
8 Liga
Zespół Oldboys Derby II po wygranej w ostatniej kolejce zagwarantował sobie utrzymanie na tym poziomie rozgrywkowym i przy przychylnych rezultatach mógł się jeszcze bić o medale. Porażka Drunk Team w ostatniej kolejce sprawiła, że zespół ten aby myśleć o miejscu na podium to spotkanie musiał bezwzględnie wygrać. Od początku inicjatywę przejęli goście, którzy w 2 minucie otworzyli wynik spotkania. Chwilę później doskonałą sytuację na podwyższenie wyniku mieli zawodnicy Drunk Team, ale piłka po ich strzale wylądowała na poprzeczce. Kilka minut później było już 3:0 dla gości i takim wynikiem zakończyła się pierwsza połowa meczu. Od początku drugiej połowy inicjatywę przejęli zawodnicy gości, którzy z biegiem czasu podwyższali swoje prowadzenie. Pierwszą skuteczną akcję zespół Oldboys Derby zakończył dopiero przy stanie 0:6, ale chwilę później stracił kolejne dwa bramki i losy meczy były przesądzone. Na osłodę ostatnie dwie bramki zmniejszyły rozmiary porażki, ale finalnie zespół ten zakończył spotkanie bez zdobyczy punktowej. Do pewnej wygranej po raz kolejny drużynę poprowadził Łukasz Walo, którego trzy bramki i trzy asysty bardzo zbliżyły do zgarnięcia większości indywidualnych nagród za ten sezon. Wygrana ta sprawiła, że Drunkersi na kolejkę przed zakończeniem sezonu mogą się cieszyć ze zdobycia drugiego miejsca. Natomiast zawodnicy Oldboys Derby II stracili matematyczne szanse na zajęcie miejsca na podium i w ostatniej kolejce czeka ich mecz o przysłowiową pietruszkę.
Walcząca o udział w naszym pucharze najbardziej bramkostrzelna drużyna ósmej ligi Mareckie Wygi grała przeciwko FFK Oldboys II, które zajmuje przedostatnie miejsce i nie ma szans na opuszczenie strefy spadkowej. Mimo dużej ilości różnic pomiędzy oboma zespołami to niefaworyzowani goście jako pierwsi wyszli na prowadzenie, co było sporym zaskoczeniem. Gospodarze w pierwszej połowie nie mieli aż tak dużej przewagi na boisku i tocząca się gra była wyrównana. Trzy minuty po stracie gola zdołali doprowadzić do remisu, który trwał aż sędzia nie odgwizdał połowy spotkania. Zafascynowani przebiegiem rywalizacji nie mogliśmy się doczekać drugiej połowy. Kiedy zawodnicy wrócili na boisko po zamianie stron dobra dyspozycja zawodników FFK została przyćmiona grą Mareckich Wyg, które narzuciły tempo meczu. Szybko zdobyte trzy bramki dały gospodarzom wewnętrzny spokój i pozwoliły na systematyczne powiększanie ciężko zdobytego prowadzenia. Goście starali się jak mogli, aby nie dopuszczać rywala w obręb swojego pola karnego, lecz niestety ich trudy nie przynosiły oczekiwanego rezultatu. Wygrana różnicą dziewięciu bramek Mareckich Wyg przybliżyła zespół do osiągnięcia celu, lecz muszą w nadchodzącym spotkaniu dać z siebie jeszcze więcej, gdyż będą się mierzyć z liderem. FFK natomiast czeka spotkanie z ostatnią drużyną a stawką będzie przedostatnie miejsce. Dziękujemy obydwu zespołom i życzymy powodzenia w nadchodzącej, finałowej kolejce.
Shot DJ mieli przed sobą bardzo ważne zadanie, a więc mieliśmy okazję zobaczyć, jak sobie radzą z presją. Miało to miejsce w starciu z doświadczoną ekipą SGS, która zapewniła sobie już jakiś czas temu utrzymanie, a więc pozostała walkę o górną część tabeli i awans do Pucharu Ligi Fanów. Spotkanie zaczęło się jednak od zdecydowane natarcia ekipy Ellie Rosińskiego, gdyż już w trakcie pierwszych trzech minut wyszli na prowadzenie 2:0. Pierwsza bramka to składna akcja Giacomo Montiego oraz celne podanie do Bastiena Piaseckiego i bramka na 1:0. Dosłownie w następnej akcji po odbiorze piłki rywalom, futbolówkę do Patryka Ciarkowskiego dograł Bastien Piasecki i mieliśmy 2:0. Po tak imponującym starcie i szoku bojowym gości, ekipa SGS zaczęła się zbierać do kupy. Ich lepsza gra przyniosła efekt w postaci gola Jakuba Westfalla na 2:1 oraz pięknej bramki Sławka Mosóra z dystansu, która doprowadziła do wyrównania. Do końca pierwszej połowy to jednak "Didżeje" kontrolowali przebieg wydarzeń na boisku. Najpierw sprytnie wykonanie rzutu wolnego, w którym asystę zanotował Patryk Ciarkowski, a akcję wykańczał Giacomo Monti, a pod koniec pierwszej połowy na 4:2 podwyższył Bastien Piasecki, który nie zmarnował akcji wykreowanej przez Patryka Ciarkowskiego. W drugiej połowie gra gospodarzy nieco siadła, co skrzętnie wykorzystali goście. Zaczęło się od akcji w polu karnym, gdzie w chaosie najlepiej odnalazł się Krzysiek Czerwonka, dobijając bezpańską piłkę z bliska i skracając dystans do stanu 4:3. Kolejne minuty to istny koncert Kamila Plisikiewicza, którego można śmiało nazwać bohaterem drugiej połowy. Trzy gole, które Kamil strzelił w ciągu kolejnych dziesięciu minut przesądziły o losach spotkania. Kamil dwukrotnie dobijał strzały kolegów, a raz wykończył akcję wykreowaną przez Krzyśka Czerwonkę. W końcówce meczu sporo pracy miał bramkarz SGS, Yuriy Trush, jednak ostatecznie nie skapitulował i gościom udało się utrzymać do końca wynik 4:6. Taki rezultat nie ma większego znaczenia dla układu tabeli, gdyż obie ekipy zostały na tych samych miejscach, jednakże gracze Shot DJ w ostatniej kolejce będą musieli powalczyć o utrzymanie miejsca nagradzanego brązowymi medalami!
Dzień kończyliśmy między innymi spotkaniem między FC Po Nalewce, a Fuszerką II. Gospodarze w dalszym ciągu pozostawali w walce o podium 8 ligi, tymczasem Fuszerka II była już pewna, że ten sezon zakończy się dla nich spadkiem. Początek spotkania zaczął się lepiej dla rezerw Fuszerki, bo Marek Malenka trafił do bramki gospodarzy i Fuszerka II wyszła na prowadzenie. FCPN brakowało skuteczności, ale po kilku minutach w końcu gospodarze odblokowali swoje celowniki i doprowadzili do remisu. Dzmitry Balysh trafił po asyście Łukasza Gaby, który chwilę później sam trafił do siatki i wyprowadził gospodarzy na prowadzenie. Biorąc pod uwagę fakt, że Mateusz Rudnik trafił na 3:1 przed przerwą, gospodarze mogli uznać tę połowę za bardzo udaną. Druga zaczęła się od kolejnych trzech ciosów, które wyprowadziła Nalewka. Ponownie trafili Balysh i Rudnik, a dodatkowo na listę strzelców wpisał się Miłosz Tabaka. Dopiero w końcówce spotkania obudzili się goście, ale było już zdecydowanie za późno. Ostatecznie Fuszerka II przegrała to spotkanie 7:4 i niestety pozostanie w tym sezonie na 8 miejscu w tabeli. Tymczasem FC Po Nalewce utrzymało 4 pozycję i w ostatnim meczu zmierzy się w bezpośrednim starciu z SHOT DJ o 3 miejsce w ligowej tabeli. Już nie możemy się doczekać tego bardzo ważnego starcia i serdecznie wszystkich na nie zapraszamy.
Czerwona latarnia ósmej ligi mająca na swoim koncie tylko trzy punkty zespół Polskie Drewno grał przeciwko niepokonanym w tej rundzie drużynie Wiecznie Drudzy, którzy rozpędzeni serią zwycięstw pewnie kroczą po tytuł mistrzowski. Goście będący faworytem tego spotkania już od pierwszego gwizdka przeważali na boisku i kiedy jako pierwsi zdobyli gola wydawało się, że łatwo wygrają to spotkanie. Gospodarze niemający nic do stracenia grali odważnie i wysoko, nie odstępując rywala. Właśnie dzięki takiej grze Paweł Szydziak wykorzystał błąd bramkarza i zdołał doprowadzić do wyrównania. Na pięć minut przed końcem goście prowadzili dwiema bramkami, lecz chwila nieuwagi na przestrzeni dwóch minut została wykorzystana przez Polskie drewno i na przerwę zespoły schodziły przy dość zaskakującym remisowym wyniku. Dalsza część meczu była zbliżona do pierwszej odsłony. Częste zagrożenie ze strony Wiecznie Drugich było mało skuteczne i wygrana wcale nie była taka pewna. Dzięki dobrej grze w obronie i mimo małej skuteczności w ataku goście zdołali wyjść na trzybramkowe prowadzenie, tracąc tylko jednego gola w ostatnich minutach spotkania. Wygrany przez Wiecznie Drugich mecz, który nie był „spacerkiem” dał im tytuł mistrza ósmej ligi, którego serdecznie im gratulujemy. Gospodarze mimo porażki zaprezentowali się z bardzo dobrej strony i jeżeli tylko utrzymają taki poziom, to mają szansę na opuszczenie ostatniego miejsca w kolejce kończącej zmagania.
9 Liga
Niesamowicie pechowa seria Warsaw Gunners FC podtrzymana! Ekipa Arkadiusza Trwogi zdecydowanie nie może zaliczyć ostatnich tygodni do miana udanych. Od pięciu spotkań, sympatycy londyńskiego Arsenalu, nie potrafią wyjść z marazmu i wyskoczyć z dołka formy, w którym trwają nieprzerwanie od 250 minut. Tym razem przyszło im się zmierzyć z ekipą Jogi Bonito, która przeżywa prawdziwy renesans formy. Gracze z szóstego miejsca wygrali już czwarty mecz z rzędu, a co za tym idzie utrzymali się na poziomie 9 ligi. W pojedynku przeciwko Warsaw Gunners, pewnie prowadzili grę od samego początku rywalizacji, nie dając rywalowi zbytniego pola do popisu. Prowadzenie 1:5, mimo braku zmian świadczyło o różnicy pomiędzy obydwiema drużynami. Niesamowitą formą w składzie gości wykazał się tego dnia Mateusz Hnatio, który momentami w pojedynkę dyktował tempo oraz warunki tego nierównego pojedynku. Sześć bramek oraz jedna asysta dobitnie podkreślają formę, którą aż ociekał środkowy pomocnik Jogi. W zestawieniu ze średnią dyspozycją ofensywną Gunnersów, ten scenariusz okazał się być niezwykle bolesną lekcją dla siódmego miejsca tabeli. Arkadiusz Trwoga i jego koledzy co prawda nie spadną z ligi, ale zmiany kadrowe to chyba podstawa, jeżeli drużyna w czerwonych strojach myśli poważnie o przyszłym sezonie. Mimo wszystko nie wolno ich jednak przekreślać, ponieważ niejednokrotnie pokazali nam, że warto na nich stawiać.
Czwarta w tabeli 9 ligi drużyna Crimson Boys podejmowała ósme w tabeli Dynamo Wołomin. Rozpędzeni gospodarze musieli ten mecz wygrać, aby myśleć o awansie do 7 ligi, natomiast goście będący w dolnej części tabeli też potrzebowali 3 punktów jak tlenu, aby być spokojnym o swój ligowy byt. Crimsoni od razu mocno zaatakowali, przejęli środek pola i naciskali coraz mocniej na mądrze broniących się zawodników z Wołomina. Pierwsi bramkę zdobyli zawodnicy gospodarzy. Piotr Zieliński bez problemu wykorzystał ładne podanie Damiana Kucharczyka i mieliśmy 1-0 na tablicy wyników. Kilka minut później gospodarze podwyższyli wynik na 2-0. Ponownie popularny "Zielu" wykorzystał podanie od kolegi z drużyny, tym razem Sebastiana Bartosika i wydawać by się mogło, że jest to spokojne prowadzenie Crimsonów. Nic bardziej mylnego. Dynamo postawiło w tym momencie wszystko na jedną kartę, zaczęło bardzo mocno atakować i zostało nagrodzone za swoją odwagę. Niezawodny Kacper Urban zdobył bramkę kontaktową po sprytnym wyrzucie z autu Cezarego Koziara. Zrobił się nam mecz walki, na szczęście tylko sportowej. Obydwie ekipy starały się kreować swoje okazje i zdobywać następne bramki. W pewnej chwili gospodarze mocno cofnięci na swoją połowę nie zauważyli wychodzącego do prostopadłego podania Macieja Dorsza, który ładnym strzałem pokonał ich golkipera. Trafił w ten sposób na 2-2 i mieliśmy remis. Mecz zaczął się więc od początku a wynikiem 2:2 zakończyła się pierwsza połowa tego spotkania. Na drugą odsłonę obydwie ekipy wyszły mocno zmotywowane i widać było, że mają wielkie chęci na zdobywanie bramek. Jednak boisko zweryfikowało te pomysły. Crimson Boys bardzo mocno nacisnęli, Dynamo coraz bardziej się broniło i efekt mógł być tylko jeden. Bramka na 3-2 dla gospodarzy to niestety samobój, który chyba mocno podciął skrzydła chłopakom z Wołomina. Crimsoni rozpędzeni nie mieli niestety litości dla swojego przeciwnika i zaczęli strzelać hurtowo. Na 4-2 trafił Sebastian Bartosik. Wykorzystał on moment nieuwagi przeciwników i ładną pasówką dobił atomowy strzał Piotra Zielińskiego. Karmazynowa nawałnica trwała w najlepsze a Dynamo było niestety coraz bardziej zagubione. Oczywiście ekipa gości też próbowała zdobywać swoje bramki, ale tym razem defensywa gospodarzy była jak monolit. Crimsoni trafili pod koniec połowy jeszcze dwa razy a dokonał tego niezawodny w tym meczu duet Damian Kucharczyk & Piotr Zieliński. Spotkanie zakończyło się wynikiem 6-2 dla Crimson Boys i panowie mając tylko jeden punkt straty do trzeciego w tabeli FC Vikersonn. Dynamo Wołomin jest niestety coraz niżej w tabeli i wizja spadku do 10 ligi właśnie się zmaterializowała.
Walczący o medale Bad Boysi podejmowali pogodzone ze spadkiem Torpedo. Ekipa Bartka Podobasa po kilku słabszych spotkaniach musiała konieczne zdobyć punkty, by nie stracić szansy na podium w końcówce sezonu. Od początku gospodarze ruszyli do ataku, lecz ich akcje nie były na tyle skuteczne by zaskoczyć Andrzeja Barana. Torpedo starało się wymieniać sporo podań i spokojnie czekało na swoje okazje. Po jednej z akcji Oleh Savchuk zaskoczył Krystiana Matyska i zrobiło się 0:1 dla gości. Źli Chłopcy jednak potrafili szybko odpowiedzieć i po składnej akcji wyrównał Bartosz Krajewski. Ten sam zawodnik za chwilę wyprowadził na prowadzenie gospodarzy i od tego momentu ekipa Bartka Podobasa cofnęła się do defensywy, czekając na ataki rywali. Swoich szans szukali w kontratakach i stałych fragmentach gry, ale wynik do przerwy nie uległ zmianie. Po zmianie stron Bad Boysi starali się trzymać korzystny wynik. Mieli jednak swoje okazje, lecz seryjnie je marnowali. Strzały z metra do pustej bramki, poprzeczki, słupki - niczego tutaj nie brakowało. Torpedo mając trochę szczęścia próbowało także atakować i po składnej akcji całego zespołu Kyrylo Kud wyrównał. Od tego momentu wydawało się, iż goście są w stanie powalczyć o punkty w tym meczu. Jednak w tym fragmencie spotkania gdzie gospodarze nie mieli pomysłu na grę, a dodatkowo przeciwnicy grali solidnie przydarzyła się dziwna sytuacja. Zawodnik Torpedo zagrał piłkę do tyłu do bramkarza, ale zrobił to tak niefortunnie, że przelobował go dając ponowne prowadzenie drużynie Bartka Podobasa. W końcówce Damian Borowski podwyższył stan posiadania i zapewnił swojej drużynie arcyważne trzy punkty.
Spotkanie Hiszpańskiego Galeonu z FC Vikersonn można było śmiało okrzyknąć meczem o „sześć punktów”, gdyż zwycięstwo w tej potyczce dawało zwycięzcy możliwość dalszej walki o strefę medalową. Spodziewaliśmy się zatem bardzo zaciętego spotkania, lecz niestety dla widowiska, poza wyrównanym początkiem, reszta spotkania toczyła się przez większość czasu do jednej bramki. Zaczęło się o błędu w obronie gospodarzy, który został wykorzystany przez Slawika Tuymkiwa. Gospodarze odpowiedzieli jednak bardzo szybko, gdy po podaniu Grześka Grzelaka swojego pierwszego gola zdobył Mikołaj Zakrent. Wydawało się, że wydarzenia na murawie będą ciekawym spektaklem, ale od tego momentu już tylko gracze ekipy Ihara Makhlaia dyktowali warunki. Dość powiedzieć, że od stanu 1:1 do końca połowy goście wyszli na aż pięciobramkowe prowadzenie, a największy udział w wykreowaniu takiej przewagi miał Vadym Butenko, który w tym czasie skompletował klasycznego hat-tricka. 1:6 w pierwszej połowie dość dobitnie odzwierciedlało obecną formę obu ekip. Po zmianie stron mały zryw „Hiszpanów” objawił się w postaci ładnej akcji Maksa Gołębiowskiego i bramką na 2:6, jednak to popołudnie należało do jednego zawodnika. Vadym Butenko w drugiej połowie jeszcze dwukrotnie wpisywał się na listę strzelców, a w całym meczu, oprócz imponujących pięciu bramek, zapisał swoje nazwisko przy dwóch asystach. Szczególnej urody było trafienie na 2:7, gdy Vadym bezpośrednio z rzutu wolnego uderzył na bramkę strzeżoną przez Jakuba Szczypiorkowskiego, a piłka odbiła się od wewnętrznej części spojenia bramki. Niestety tego dnia ciężko było znaleźć pozytyw w grze gospodarzy, zwłaszcza, że oczekiwaliśmy od nich twardej walki o podium. Na osłodę, dobry występ zanotował Mikołaj Zakrent, który skompletował hat-tricka, co niestety nie pomogło jego ekipie. Ostatecznie FC Vikersonn mógł cieszyć się z wysokiego zwycięstwa 4:10 i to właśnie oni nadal liczą się w walce o srebrne medale.
Starcie TRCH z Awanturą Warszawa II miało niestety wybitnie jednostronny przebieg. Tak to już jest, gdy spotyka się zdeterminowany lider, któremu brakuje zwycięstwa do mistrzostwa, z zespołem, który praktycznie nie miał już szans na opuszczenie ostatniego miejsca w tabeli. W obozie czerwonej latarni było dodatkowo kilku graczy, którzy wcześniej grali w pierwszej drużynie Awantury, co na pewno wpływało na ich siły i kondycję. Łącząc te wszystkie puzzle w całość, otrzymaliśmy spotkanie do jednej bramki, gdzie królem polowania był Kamil Pasik. Ten zawodnik znakomicie wykorzystał okazję, by podreperować statystyki strzeleckie i mecz zakończył z dorobkiem dziesięciu goli oraz pięciu asyst. To pozwoliło mu poprzesuwać się w obydwu klasyfikacjach i zwiększyło szansę, na odbiór efektownych statuetek na koniec sezonu. Ale oczywiście najważniejsze było zwycięstwo. Wynik 16:0 spowodował, że ekipa TRCH po ostatnim gwizdku mogła świętować złote medale, bo bez względu na wynik meczu z ostatniej kolejki, nikt ich już nie wyprzedzi. Serdeczne gratulacje! Chłopaki dołączyli też do grona drużyn, które mogą się pochwalić trzycyfrowym osiągnięciem po stronie zdobytych bramek. Teraz trzeba tylko godnie zakończyć rozgrywki i można snuć plany na kolejny sezon. A zwycięstwa w ostatniej serii życzymy też Awanturze, która zmierzy się z Warsaw Gunners. Być może uda się przełamać fatalną serię, bo fani Arsenalu Londyn również przeżywają spory kryzys, więc ten ostatni raz w sezonie trzeba dać z siebie 120%. Tym bardziej, że Awanturnicy mimo wielu przeciwności losy w tej edycji, nigdy się nie poddali i trzymamy kciuki, by nie inaczej było w najbliższą niedzielę.
10 Liga
Lepszego widowiska, jak spotkanie mistrza, czyli Deluxe Barbershop oraz wicemistrza, a w tej roli Na2Nóżkę, nie mogliśmy oczekiwać w zestawieniu meczów 10-tej Ligi Fanów. Mimo, iż układ tabeli tego szczebla rozgrywek rozstrzygnął się już jakiś czas temu, obie ekipy chciały pokazać, że są w świetnej dyspozycji. To jednak mistrzowie od początku przejęli inicjatywę i wyszkli na prowadzenie po akcji, w której Elvin Namazov dostrzegł dobrze ustawionego Khazara Narimanliego, a ten skutecznie wykończył akcję potężnym strzałem z dystansu, dając Azerom prowadzenie 1:0. Podwyższenie na 2:0 to popis indywidualnych umiejętności Parvina Pashayeva, który przechwycił źle podaną piłkę i bez litości posłał piłkę obok Aleksandra Sordyla. Gdy po podaniu Parvina Pashayeva gola na 3:0 zdobył Khazar Narimanli było niemal pewne, że waleczni gospodarze nie wypuszczą tego zwycięstwa z rąk. Goście jednak jeszcze w pierwszej połowie podjęli walkę i za sprawą niezawodnego Wiktora Sląza skrócili ostatecznie dystans w tej części gry do stanu 4:2. Wiktor był bardzo bliski skompletowania klasycznego hat-tricka, jednak w końcówce pierwszej połowy jedną z wielu świetnych interwencji popisał się Aziz Latifov. Zmiana stron przyniosła lepszą grę ekipy N2N, a efektem tego była dwójkowa akcja Kacpra Bery oraz Janka Danisiewicza, gdzie pierwszy z zawodników kreował, a drugi wykańczał akcję ofensywną. Przy stanie 4:3 ekipa „Fryzjerów” poczuła oddech rywali na plecach i znów zwarła szeregi. Bramka Isy Veysova na 5:3 nieco uspokoiła azerskich gladiatorów, jednak nie na długo, gdyż ostatecznie swojego hat-tricka skompletował Wiktor Sląz, wykorzystując celne dogranie Kuby Michalskiego. Końcówka meczu była naprawdę bardzo interesująca, a wynik 5:4 utrzymywał się przez kilka dobrych minut, jednak ostatecznie swoje zwycięstwo przypieczętowali gospodarze. Gol bohatera tego meczu, Parvina Pashayeva ustalił wynik potyczki na 6:4, dzięki czemu Azerowie potwierdzili, że tytuł mistrzowski nie wpadł w ich ręce przypadkiem !
To spotkanie miało ogromny ciężar gatunkowy, bo przegrany tracił nadzieję na wywalczenie medalu i awansu. Od samego początku można było zauważyć, że Kozice tego dnia są zdeterminowane i żądne pokazania szczytu swoich umiejętności. Świetnie grał Kuba Wieteska, który prowadził swój zespół do wygranej. Przy pierwszej bramce asystował, a przy drugiej to on zakończył akcję golem. Przed przerwą mogliśmy jeszcze obejrzeć niesamowite uderzenie Alliego Abdullahiego, który załadował piłkę pod tzw. „ladę” i ustalił wynik do przerwy na 3:0. Po zasłużonym odpoczynku liczyliśmy, że obraz gry się zmieni, a Bęgal weźmie się do roboty. Niestety, były to płonne nadzieje. Owszem, nie można powiedzieć, że goście się nie starali, bo mogliśmy zobaczyć kilka prób w ich wykonaniu, ale niestety tylko dwie zakończyły się strzałami, które trafiły do siatki. Zespół gospodarze był znów bardzo skuteczny i trafił trzykrotnie, a ostateczny wynik spotkania to 6:2. Po tym pojedynku Kozice Warszawa uplasowały się w ligowej tabeli na 4 miejscu, ponieważ dwie godziny później Wilanów ograł Cartel i wyprzedził ich znów w ligowej tabeli. Tymczasem WKS pozostał na 5 miejscu i zakwalifikował się do Pucharu Ligi Fanów, lecz marzenia o awansie do wyższej ligi musi pozostawić na przyszły sezon.
Przed tym pojedynkiem wiadomo było, że gospodarzy czeka bardzo trudne zadanie. FC Mokrywilly Cartel rozegrał wcześniej dwa mecze z reprezentantami Wilanowa i oba przegrał. Tym razem miało być inaczej, gospodarze wyszli na boisko zmotywowani, ale jako pierwszy zapunktowało FC Warsaw Wilanów. Dla gości trafił Maksym Samulak i było 0:1. Gospodarze doprowadzili jednak do remisu za sprawą Mateusza Mućki. Do przerwy nic więcej się nie działo i schodziliśmy na odpoczynek przy stanie 1:1. W drugiej połowie goście wzięli się do pracy, a najlepsze 25 minut w karierze zaliczył powracający na ligowe boiska Kuba Świtalski. Reprezentant zespołu gości trafił czterokrotnie i dwukrotnie asystował przy bramkach kolegów. Taki obrót sprawy nie pozostawił złudzeń gospodarzom, którzy po raz kolejny musieli przełknąć gorycz porażki w meczu przeciwko FCWW. W drugiej połowie ich najlepszy strzelec co prawda w końcu trafił, ale to było za mało, żeby myśleć o zwycięstwie. Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 2:7. Gospodarze zajmują 6 miejsce w tabeli, a goście w dalszym ciągu pozostają w grze o awans, ponieważ zajmują 3 miejsce w ligowej drabince.
Zajmująca ostatnie miejsce w tabeli 10 ligi drużyna ADS Scorpions podejmowała przedostatnią ekipę Piwo Po Meczu FC. Scorpiony nie mają już niestety szans na pozostanie na tym szczeblu rozgrywkowym i walczą już tylko (i aż) o honor. Piwo Po Meczu natomiast zachowują jeszcze iluzoryczne szanse na pozostanie w 10 lidze. Mecz rozpoczął się tak jak przewidywali bukmacherzy, goście mocno "usiedli" na drużynie gospodarzy i właściwie całą pierwszą połowę tylko oni atakowali bramkę przeciwnika. Pierwsze trafienie zdobył Piotr Zakrzewski. Przechwycił piłkę w środku boiska i będąc sam na sam z golkiperem rywala nie zmarnował takiej okazji. Przejęty środek pola oraz ładne i sprytne zagrania siały coraz większy chaos w szeregach Scorpionów. Może i próbowali się oni odgryzać, ale nic z tego nie wychodziło, goście natomiast grali cierpliwie "swoje" i zostało to ponownie nagrodzone. Niezawodny w tym spotkaniu Piotr Zakrzewski znów trafił do siatki rywala wykorzystując ładne podanie w uliczkę od Adama Artypowicza. Mieliśmy więc 2-0 i takim też wynikiem zakończyła się pierwsza połowa tego meczu. Druga odsłona to po raz trzeci bramka zdobyta przez Piotra Zakrzewskiego. Michał Kukulski sprytnie wypuścił w uliczkę najlepszego w tym meczu strzelca gości i mieliśmy 3-0. Goście nie zwalniali tempa po zdobytej bramce a gospodarze byli coraz bardziej bezbronni. Efektem tego było czwarte trafienie tego dnia dla drużyny Piwa. Tym razem Piotr Zakrzewski asystował i wykańczał Marek Konopko. 4-0 to dosyć duża przewaga, nawet jak na sześcioosobowy futbol, więc goście mieli coraz większe problemy. Na domiar złego Michał Kukulski trafił w kontrze na 5-0 i można było powiedzieć, że spotkanie się kończy. Na szczęście dla zebranych kibiców ekipy Scorpionów nie była to prawda. Nagle zaczęli oni szaleńczo atakować, kreować ładne akcje i zaczęło im się to mocno opłacać. Przy tym wyniku potrafili wrzucić 6 bieg i zdobywać bramki. Z 5-0 zrobiło się momentalnie 5-2 i mieliśmy nadzieję na dalszy ciąg. Jednak doświadczenie ekipy gości wzięło górę, trafili jeszcze na 6-2 po samobójczej bramce zawodnika ekipy Skorpionów i było po meczu. Faktem jest, że gospodarze zdobyli bramkę na 6-3, ale nie zmieniło to już przebiegu spotkania. Piwo Po Meczu FC zasłużenie wygrywa tę batalię i nadal z nadzieją spogląda na tabelę. ADS Scorpions niestety spadają do 11 ligi i żadna siła już tego nie zmieni.
11 Liga
Fatalna forma Szeregu Homogenizowanego w rundzie wiosennej była wielką szansą dla Pogromców Poprzeczek, aby zabezpieczyć swój byt w 11-tej Lidze Fanów. Mecz jednak rozpoczął się po myśli faworytów, gdy po podaniu Janka Mitrowskiego bramkarza rywali pokonał Filip Ptaszek. W odpowiedzi obejrzeliśmy przepiękną bramkę autorstwa weteranów „Poprzeczek”, Mateusza Niewiadomego, który silnym strzałem z dystansu nie dał szans Jankowi Wosińskiemu. Odpowiedzią była składna akcja kombinacyjna Filipa Ptaszka oraz Adriana Zarasia, gdzie to drugi z wymienionych zawodników okazał się egzekutorem, wyprowadzając swój zespół na 2:1. Gospodarzom udało się na chwilę odskoczyć z wynikiem na 3:1, kiedy po podaniu Pawła Rączkowskiego ładnym dryblingiem popisał się Janek Mitrowski, a po jego popisie umiejętności technicznych pusta bramka stała otworem, więc nie pozostało nic innego jak wykończyć akcję. Pogromcy jednak jeszcze w pierwszej połowie zdołali wrócić do meczu, gdy po golach Bartka Rafała z rzutu wolnego oraz Norberta Plaka zrobiło się 3:3. Po zmianie stron nadal świetnie na boisku czuł się Janek Mitrowski, który był autorem gola na 4:3 – w tej akcji ładnym podaniem, przekutym na asystę, zapisał się w protokole meczowym Filip Ptaszek. Pogromcy jednak dostali zastrzyku energii, a prym w ofensywie wiódł Mateusz Niewiadomy. Jego dwie asysty pozwoliły Bartkowi Rafałowi oraz Bartkowi Kusio na uniesienie rąk w górę w geście radości, a goście dość niespodziewanie wyszli na prowadzenie 4:5! Wszystko wskazywało na to, że Pogromcy odniosą upragnione zwycięstwo i rewanż za porażkę z jesieni stanie się faktem, jednak ich plany pokrzyżował niezwykle skuteczny tego dnia duet: Filip Paszek oraz Janek Mitrowski. To właśnie ci gracze byli głównymi bohaterami akcji, w której Filip przejął piłkę, a Janek z zimną krwią wykończył akcję, doprowadzając do stanu 5:5, a taki wynik końcowy oznaczał podział punktów, który z punktu widzenia wydarzeń boiskowych był jak najbardziej sprawiedliwy.
Jak przegrywać, to tylko w takim stylu! Minionej niedzieli mierzyły się ze sobą ekipy cechujące się kompletnie odmiennymi aspiracjami. Lider jedenastej ligi, czyli Red Rebels od samego startu rozgrywek wyrastał nam na murowanego kandydata do zdobycia tytułu mistrzowskiego. Dla ekipy Gentlemanów natomiast los nie zdawał się sprzyjać od pierwszej, aż do aktualnej kolejki. Drużyna gości okupuje bowiem strefę spadkową, co w zestawieniu z tendencją wzrostową (odnoszącą się do formy Pogromców), zwiastować może niestety widmo spadku. Michał Dang i spółka, jednak podjęli rękawicę w tym arcytrudnym pojedynku i naszym zdaniem wrócili z niego z tarczą mimo porażki. Spotkanie rozpoczęło się od relatywnie szybko zdobytych bramek przez drużynę z Turcji. Zasadniczo to zdanie dobitnie podsumowuje pierwszą odsłonę widowiska. Prawdziwe emocje rozpoczęły się natomiast w drugiej połowie, kiedy to do głosu doszli goście. Najpierw po sporym zamieszaniu w polu karnym piłkę do własnej bramki skierował stoper Rebelsów. Chwilę później bramkarz, Merdan Rahmedov, po raz kolejny został zmuszony do wyciągania futbolówki wprost z własnej siatki. Tym razem to gracz gości, Piotr Loze, po dobitce pokonał golkipera rywali, doprowadzając w tym meczu do remisu. Zasadniczo sprawiedliwym byłoby gdyby spotkanie zakończyło się podziałem punktów, ponieważ obydwie ekipy tego dnia prezentowały zbliżony poziom. Niestety dla Gentlemanów, cofnięcie się do obrony nie było dobrym pomysłem, co skrzętnie wykorzystał Azamat Bazarov, kompletując tym samym trzy bramki i ustalając wynik na 3:2.
W spotkaniu 17 kolejki jedenastej ligi mierzyły się ze sobą ekipy zajmujące odpowiednio drugie oraz ostatnie miejsce w tabeli. Taki przedmeczowy układ zapowiadał dość jednostronny rezultat i grad bramek w wykonaniu gospodarzy. Nasza przedmeczowa predykcja sprawdziła się w stu procentach, przez co na obiektach warszawskiego AWF-u oglądaliśmy pokaz siły połączony z deklasacją w wykonaniu ekipy w czarnych strojach. Borowiki - bo o nich mowa, przygotowali na to spotkanie zdecydowanie szerszą ławkę rezerwowych, co walnie wpłynęło na przebieg rywalizacji. Już od samego początku rywalizacji, zarysowywała się przewaga drużyny, która ciągle liczy się w walce o tytuł mistrzowski. Szybko zdobywane bramki, z minuty na minutę zaznaczały i powiększały przewagę Borowików, dzięki czemu, do przerwy było już 9:0. Oldboys Derby III, mimo okrojonego składu próbowało jednak podjąć równorzędną walkę. Niestety dla nich, lepiej dysponowany rywal nie pozwolił im na rozwinięcie skrzydeł, rozbijając każdą ofensywną akcję w zarodku. Tym samym druga odsłona pojedynku była równie jednostronna, co zaowocowało kolejnymi szansami dla Borowików. Jedną z barwniejszych postaci była bezapelacyjnie persona Aleksandra Anischenkov'a, który zdobył tego dnia aż cztery gole, dokładając do tego trzy asysty. Na jego dwójkowe akcję z Marcinem Stachaczem, zdecydowanie mógł narzekać Andrzej Gorzkowski, który po ich zagraniach musiał wyciągać piłkę z siatki około sześciokrotnie. Oldboysi tym samym przegrali kolejny mecz w ligowej kampanii i raczej muszą poczekać na kolejny sezon, aby wyciągnąć wnioski i zdecydowanie lepiej przygotować się do nadchodzących rozgrywek. Przed Borowikami natomiast ostatnia kolejka, która zadecyduje o finalnym układzie tabeli.
Dla Niedzielnych potyczka z Green Teamem była ich debiutem na odnowionej Arenie Grenady. Zieloni już na tym obiekcie grali, ale wspomnień nie mają najlepszych, bo przegrali wówczas z KTA Wszedło. Mimo wszystko to oni byli lekkimi faworytami tej potyczki, a stali się większymi, gdy okazało się że nowy w ich szeregach czyli Wiktor Mikołajczak, to gość który na poziomie 11.ligi może zrobić różnicę. Zanim jednak zapisał do swoich statystyk kilka punktów, to na prowadzenie wyszli Niedzielni, gdy bramkę – niemal od razu po wejściu na plac – zanotował Artur Jaszczak. To były jednak miłe złego początki. Im dłużej mecz trwał, tym Green Team wyglądał lepiej. Kwestią czasu było więc otwarcie dorobku strzeleckiego przez ten zespół, a gdy już to nastąpiło, to nie zabrakło też drugiego trafienia, które ustaliło nam wynik pierwszej połowy na 2:1 dla Zielonych. Druga odsłona wyglądała podobnie. Budowanie swoich ataków sprawniej wychodziło prowadzącym, którzy jednak zdawali sobie sprawę, że jeśli nie podreperują swojego dorobku, to może się zrobić nerwowo. W momencie gdy zapisywaliśmy te słowa na kartce, zdobyli gola na 3:1, co powodowało, że NieDzielni byli o włos od porażki. Wtedy znów przypomniał o sobie Artur Jaszczak. Trafienie na 3:2 dało nadzieję, że tutaj nie wszystko jest jeszcze stracone. Drużyna Marcina Aksamitowskiego próbowała doprowadzić do remisu i niektóre sytuacje jakie wykreowała podchodziły pod naprawdę dogodne, lecz czasami brakowało szczęścia, a jeszcze częściej dokładności. Tych dwóch elementów nie zabrakło za to Marcinowi Walczakowi. Zawodnik Green Teamu w samej końcówce spotkania przepięknym uderzeniem z dystansu zamknął wynik spotkania na 4:2, który uczciwie oddaje przebieg boiskowych wydarzeń. Triumfatorzy byli lepsi, mieli więcej zawodników potrafiących zrobić coś z niczego i wygrali zasłużenie. Brawa jednak dla NieDzielnych, którzy walczyli do końca i mimo przegranej zapewnili sobie utrzymanie na 11.poziomie rozgrywkowym. Nie jest to może jakiś wielki sukces, ale po jesieni wcale się na to nie zapowiadało, tymczasem cel udało im się osiągnąć z tygodniowym wyprzedzeniem.
12 Liga
Mece drużyn z dolnej części tabeli mają to do siebie, że zaangażowane w takie starcie ekipy zawsze mają sobie coś do udowodnienia. Podobnie było w starciu Złączonych z Shitable. Teoretycznie mecz bez znaczenia dla układu tabeli, jednak żadna z ekip nie zamierzała oddawać łatwo punktów. Mecz od początku był dość twardy i żadna z drużyn nie odstawiała nóg, co w kontekście dalszej części meczu zaowocowało licznymi żółtymi kartkami. Zacznijmy jednak od początku, bo ten był wyjątkowo nietypowy. Otóż pierwsze dwie bramki spotkania, po których wynik brzmiał 1:1 to dzieło...bramkarzy i nie mówimy tu o trafieniach samobójczych. Zarówno Mariusz Niedźwiadek jak i Maksym Marchenko popisali się podobnymi akcjami, w których odważnie podprowadzili piłkę w okolice połowy boiska, a następnie silnym strzałem umieścili futbolówkę w siatce. Ostatecznie tę część spotkania na swoją korzyść rozstrzygnęli goście, w szeregach których na listę strzelców, po wykorzystaniu rzutu karnego, wpisał się Yevheni Kovnat. Druga połowa to wspomniana wcześniej ostra gra i utarczki słowne, które ostatecznie zakończyły się pokazaniem przez arbitra aż pięciu żółtych kartoników. Ciężko jednak wyjaśnić, co w sytuacji pod swoją bramką zrobił duet bramkarsko-defensywny Złączonych, gdyż ich nieporozumienie wyglądało wręcz kuriozalnie. Zaplątaną pod ich nogami piłkę przejął Hlieb Mikhieiev, dla którego podwyższenie na 1:3 było formalnością. Emocji dostarczył przed końcem spotkania strzał "rogalem" Łukasza Wasiaka, gdyż jak powszechnie wiadomo, wynik 2:3 nie zamyka drogi do punktów. Jednak ostatecznie bohaterem spotkania został Maksym Marchenko, którego trzy genialne interwencje prawdopodobnie przesądziły o minimalnym zwycięstwie Shitable!
Musimy przyznać, że lubimy spotkania, które obfitują w dużą ilość sytuacji podbramkowych. W spotkaniu Zaruby United i Weiti FC zdecydowanie nie było momentu, kiedy mogliśmy odejść od swojego stanowiska, bo długopis był gorący od zapisywania strzelców kolejnych bramek. Pierwsza połowa nie zwiastowała tak wysokiego wyniku. Obie drużyny były skupione na defensywie i bardzo nie chciały stracić bramki. Doświadczona ekipa Zarubów wyszła na prowadzenie za sprawą Adama Gutowskiego, ale szybko odpowiedział Ksawery Kehl i mieliśmy remis. Dopiero na kilka minut przed końcem pierwszej połowy, swoją kanonadę rozpoczął Andryi Voloschuk, który dwukrotnie znalazł drogę do bramki rywali i ustalił wynik do przerwy na 3:1. W drugiej połowie działo się dużo więcej, bo goście zrozumieli, że muszą się trochę otworzyć, żeby wygrać to spotkanie. Niestety, okazało się, że gospodarze byli na to gotowi i raz za razem lądowali pod bramką rywali. Świetny mecz rozgrywał wspomniany już wcześniej Andryi Voloschuk, a wtórowali mu przede wszystkim Michał Platonov i Valerii Rusal. To trio rozmontowało kilkukrotnie defensywę gości i zapewniło zwycięstwo w tym spotkaniu. Weiti bardzo dzielnie walczyło, ale młodym graczom trochę zabrakło doświadczenia, żeby pokonać rywali. Ostatecznie przegrali 11:6 i spadli na 4 miejsce w tabeli. Tymczasem Zaruby są na drugim miejscu i do końca będą walczyć o złote medale.
Trzecie w tabeli 12 ligi Sportano Football Club podejmowało outsidera Gastro Spartę. Przed tym meczem wydawać by się mogło, że będzie to "spacerek" dla gospodarzy. Na szczęście dla zebranych kibiców goście postawili twarde warunki drużynie i nie oddali niczego za darmo. Bramkę pierwsi zdobyli gospodarze. Kamil Dąbrowski bez problemu wykorzystał ładne podanie w uliczkę od Łukasza Tyburca i było 1-0. Spartanie jednak nie pozostawali dłużni i już kilka minut później wyrównali na 1-1. Mecz walki trwał, obydwie ekipy próbowały zdominować środek pola i narzucić swój styl drużynie przeciwnej. Gospodarze chyba mocno onieśmieleni straconą bramką nie mogli się pozbierać a goście zdobyli swoją drugą bramkę i prowadzili już 2-1. Niespodzianka wisiała więc w powietrzu. Jednak w tym momencie "odpalił" najlepszy zawodnik Sportano Łukasz Tyburc. Podszedł do rzutu wolnego i ładnym strzałem w długi róg zdobył bramkę na 2-2. Kibice gospodarzy już widzieli, jak ich ekipa w końcu się rozkręca, jednak goście nie dawali za wygraną. Do rzutu wolnego podszedł Karol Rodak, kropnął z całej siły i trafił na 3-2 dla Gastro Sparty! Ponownie sensacja patrząc na tabelę. Jednak na taki rozwój sytuacji nie mógł pozwolić Łukasz Tyburc, który w sytuacji sam na sam pokonał golkipera przeciwników. Mieliśmy więc 3-3 i bardzo ładne dla kibicowskiego oka spotkanie. Takim też wynikiem zakończyła się pierwsza połowa meczu. Drugą odsłonę gospodarze zaczęli z wysokiego "C". Arbiter po raz trzeci w tym meczu gwizdnął rzut wolny i po raz trzeci padła bramka z tego stałego fragmentu gry. Tym razem Patryk Kamola uderzył na bramkę Marcina Kurka i ten drugi mógł tylko odprowadzić piłkę wzrokiem. Faworyt prowadził więc 4-3 i już tego prowadzenia nie oddał do końca meczu. Goście mocno nacisnęli, przejęli inicjatywę w środku pola i zyskiwali coraz większą przewagę. Efektem takiego obrotu spraw była bramka na 5-3 niezawodnego Łukasza Tyburca. Po ładnie zagranej "klepce" z Pawłem Balą lider ekipy Sportano trafił bez problemu do bramki. Mecz zakończył się więc wynikiem 5-3 dla Sportano Football Club i dzięki temu zostali oni na "pudle". Nie mogą jednak zbyt długo świętować, gdyż za ich plecami czai się Weiti FC, która ma taką samą liczbę punktów. Gastro Sparta to niestety outsider i ostatnia ekipa w tabeli i nic nie jest w stanie uratować ich w tym sezonie. Mogą grać tylko o honor i szacunek.
Lider 12.ligi Nagel podejmował rewelację tej rundy CF Kempton. Pierwsi bramkę zdobyli zawodnicy gości. Desire Kamaiayo sprytną klepką podał do wbiegającego w pole karne Stydoma Thondhlangi i ten drugi bez problemu zdobył swoją pierwszą z dwóch bramek w meczu. Lider podrażniony takim obrotem spraw momentalnie przyspieszył i już kilka minut później MVP meczu Maksimo Stesiuk wyrównał po ładnej kontrze. Zawodnicy Nagel nie odpuszczali i niesieni zdobytą wcześniej bramką powoli budowali przewagę. Niekwestionowany w tym meczu lider swojego zespołu Maksimo Stesiuk tym razem wystąpił w roli asystenta. Ładnym podaniem w uliczkę uruchomił Tomasza Rębiewskiego i ten drugi bez problemu pokonał golkipera rywali i trafił na 2-1. Nawałnica Nagel trwała a Kempton z minuty na minutę słabli coraz bardziej. Nie mogąc przejąć środka pola i oddając strzały z nieprzygotowanych pozycji tylko napędzali maszynę Nagel. Efektem tego była zdobyta przez gospodarzy bramka na 3-1 pod koniec pierwszej polowy. Takim też wynikiem zakończyła się pierwsza odsłona tego spotkania. Na drugą cześć meczu obydwie ekipy wyszły mocno zmotywowane i głodne bramek. Jednak to ponownie Nagel naciskali i regularnie zatrudniali do pracy golkipera oponentów. Taki obrót spraw szybko przyniósł oczekiwany dla nich efekt. Na 4-1 i 5-1 trafił niezawodny Stesiuk, a na 6-1 swoje trafienie dołożył Artem Ughai. Gospodarze w tym momencie byli w bardzo komfortowej sytuacji, zwolnili tempo rozgrywania swoich akcji i czekali na ruch przeciwnika. Natomiast goście starali się ugrać "swoje" i zdobywać gole, ale szło im to bardzo opornie. Co prawda trafili w tej połowie jeszcze dwa razy, ale było to o wiele za mało na dobrze dysponowanych przeciwników. Gospodarze kontrolowali to spotkanie w 100 procentach i dołożyli jeszcze dwa trafienia pod koniec drugiej polowy. Mecz zakończył się wynikiem 9-3 dla ekipy ekipy Nagel, którzy nadal cieszą się z fotelu lidera. CF Kempton musza wygrać swój ostatni mecz w następnej kolejce i czekać na potknięcie bezpośrednich rywali, aby wskoczyć na pudło i awansować do 11 ligi.
Poz | Zespół | M | Pkt. | Z | P |
---|---|---|---|---|---|
6 | FC Kebavita | 9 | 9 | ||
2 | Gladiatorzy Eternis | 9 | 22 | ||
5 | ALPAN | 9 | 15 | ||
4 | TUR Ochota | 9 | 17 | ||
10 | Warsaw Bandziors | 9 | 4 | ||
9 | Explo Team | 9 | 6 | ||
3 | FC Otamany | 9 | 21 | ||
7 | In Plus & Pojemna Halina | 9 | 8 | ||
8 | Esportivo Varsovia | 9 | 6 | ||
1 | EXC Mobile Ochota | 9 | 23 |